Kiedy
na pokład wróciło zdrowie i wszyscy mieli suche rzeczy w łodziach,
zaczęliśmy myśleć o zepsutym silniku na Zorzy. Przez przesmyk
między jeziorami wpłynęliśmy na Kisajno. Tam w okolicy przystani
Almaturu zatrzymaliśmy się, bo w sąsiedztwie był profesjonalny
warsztat naprawy silników do łodzi. Ignacy zlecił usługę i
zdenerwowany, gryząc paznokcie, czekał na jej wynik.
W
oczekiwaniu na silnik
Kisajno,
to duże jezioro. Niebo przybrało amarantowy kolor. Po całym dniu
żeglugi, wybraliśmy miejsce na nocleg, na półwyspie o nazwie
Fulędzki Róg. Las grądowy, pełen komarów, niewygodne zejście na
ląd, płytkie podejście do brzegu. Kicha! Przybiliśmy w końcu, bo
nie znaleźliśmy niczego lepszego, a dnia zostało już niewiele. My
pierwsi, za nami drugi jacht. Kiedy już kotwice były w wodzie, my
przebrani, Ignac rzucił wędkę i natychmiast wyciągnął dorodną
wzdręgę. Wrzucił ponownie. I znów po sekundzie była na haczyku
ryba. Popatrzyliśmy na wodę za rufą Zorzy i zdziwiliśmy się. W
odległości rzutu wędką „gotowało się” Jakaś ogromna ławica
krasnopiórek podpłynęła w to miejsce i żerowała. Wyciągnąłem
swoją wędkę, Marek swoją i jeszcze jedną dał siostrze.
Stanęliśmy we czworo. Pozostałe osoby lepiły kulki z chleba,
które stanowiły przynętę. Szwagrem targały takie emocje, że
poplątał wędkę przy trzecim rzucie. Zanim ją rozplątał,
pozostała trójka skończyła rybobranie, bo nałowiliśmy dwie duże
miski wzdręg, z których najmniejsza miała około 30 cm. Dalsze
łowienie nie miało już sensu, bo i tak nikt by tylu ryb nie zjadł.
Te złapane i tak starczyły nam na trzy posiłki (w każdej łodzi
osobno). Do dziś nie wiem, co to mogło być. Takie zjawisko
widziałem tylko jeden, jedyny raz. Marek do dziś nie może sobie
darować, że tak krótko mógł łowić.
Kolejny
dzień zapowiadał się pięknie. Ranek był pogodny, wiał bardzo
lekki wiaterek. Odbiliśmy od brzegu, wyciągnęliśmy się na
kotwicy i po postawieniu żagli skierowaliśmy się na Dobskie.
Bardzo ciekawe to jezioro. Na jego środku jest wyspa o nazwie Wysoki
Ostrów, zasiedlona przez kormorany. Zajęły całą wyspę, która z
tego powodu wyglądała fatalnie. Gałęzie pozostawały nagie, gdyż
liście zostały spalone odchodami. Podnóże pokrywał gruby kożuch
guana. Już w znacznej odległości od wyspy słychać było odgłosy
ptasich rozhoworów. Statki białej floty opływały ten kawałek
lądu powoli, by turyści zdążyli zrobić zdjęcia i przez lornetki
pooglądać kolonię. My, po opłynięciu wyspy, skierowaliśmy się
na przeciwległy brzeg i tam stanęliśmy na nocleg.
Była
noc Kupały. W sąsiedniej miejscowości o nazwie Doba, odbywały się
związane z ta nocą zabawy. Do rana słychać było muzykę, widać
było ogniska. Wianki puszczono na wodę chyba o północy, bo
rozpłynęły się po całym jeziorze.
Pomost wędkarski
Następnego dnia, gdzieś
o 11.00 zbudził się wiatr. Wiał korzystnie z lewego baksztagu.
Popłynęliśmy do Sztynortu.
W
miejscowości tej jest jedna z większych marin na szlaku Wielkich
Jezior. Kiedy weszliśmy na jezioro Sztynorckie, od razu zauważyliśmy
charakterystyczną bosmankę i rząd pomostów.
Przybiliśmy
tak, żeby być obok siebie, ale jednak osobno. Ignacy zagadał
Bosmana, czy by nie udało się naprawić wadliwego miecza. Bosman
podjął się zadania, pod warunkiem, że pomożemy położyć łódź
na slipie tak, by dało się zdemontować rzeczony miecz. Czynności
wyształowania Zorzy,
położenia jej na slipie, wyjęcia miecza, naprostowania go i
ponownego założenia, oraz zaształowania, trwały
aż do wieczora. Nocowaliśmy w Sztynorcie. Przedtem była wizyta w
kultowej Zęzie
– tawernie żeglarskiej w piwnicy sąsiadującego z przystanią
domu. Faktycznie, takiej atmosfery nie spotka się nigdzie.
Obejrzeliśmy też XVII
wieczny pałac
rodu Lehndorff w tej
miejscowości. Ciekawostką
okazał się też stojący na lądzie wrak jachtu, który, jak
głosiła miejscowa legenda, był podarkiem Wiesława Gomółki dla
Chruszczowa. Czemu znalazł się w Sztynorcie? - Zadawaliśmy sobie
pytanie. Pozostało bez odpowiedzi.
Przystań w Sztynorcie
Nazajutrz
wyszliśmy
na jezioro Dargin, kierując się w kierunku jeziora Mamry. Wiał
silny wiatr. Był korzystny, więc postawiłem tylko fok marszowy i
tak z dużą szybkością gnałem po wodzie. Ignacy postawił tylko
grot i walczył z przechyłami, ale nie zmienił decyzji aż do
pomostu usytuowanego przy moście przez cieśninę na jezioro
Kirsajty. Musieliśmy tu stanąć, by położyć maszty. Za
mostem postawiliśmy je
ponownie i ruszyliśmy
dalej. Mieliśmy zamiar wejść na Mamry i popłynąć
na Święcajty.
Niestety
silny wiatr z prawego bajdewindu pokrzyżował nasze plany. Ignacy miał silnik zawieszony
na prawej pawęży, my, na lewej. Po wyjściu zza osłony
lasu na półwyspie Kurka Ignac
pomagał sobie silnikiem i udało mu się, za to nam nie, gdyż przechył
zatapiał silnik. Groziło to jego zalaniem i uszkodzeniem.
Postanowiliśmy poczekać aż wiatr nieco
ucichnie. Stanęliśmy
przy półwyspie Kurka i tu zrobiliśmy sobie obiad. Rzeczywiście,
pod wieczór wiatr nieco odpuścił i jednym susem weszliśmy na
Mamry. Rodzina naszych
przyjaciół czekała
na nas w
przesmyku między Mamrami a j. Święcajty. Popłynęliśmy w tamtą
stronę. Pamiętam, że ciężka
przecież Venus płynęła
z taką szybkością, na pełnych żaglach, że motorówka płynąca
za nami w ślizgu, długo nie mogła nas dogonić. Zastaliśmy
naszych towarzyszy
siedzących na deku z
minami na kwintę.
Okazało się, że niby naprawiony miecz nadal jest krzywy i
wprawdzie dał się schować do skrzynki mieczowej, ale nie można go
teraz wypuścić. Wymyśliliśmy, że przewiercimy otwór w stole,
stanowiącym nakrycie skrzynki mieczowej i przez ten otwór będzie
można
metalowym prętem popychać
miecz,
kiedy zechce się
go wypuścić. Działało
do końca rejsu.
Spaliśmy
w przesmyku. Rano wyszliśmy na Święcajty. Na środku jeziora
dopadła nas potężna burza. Pioruny waliły z takim łoskotem, że
aż strach było płynąć. Byliśmy na środku rozległej wody, nie
było gdzie się schować. Postawiliśmy foki sztormowe i kręciliśmy
się po wodzie tam i sam, bez celu, żeby tylko przetrwać nawałnicę.
Po wszystkim przybiliśmy do betonowego pomostu na polu namiotowym,
skąd było około
dwóch kilometrów do Węgorzewa. Nazajutrz,
w niedzielę poszliśmy
pieszo zwiedzać miasto.
Przedtem skorzystaliśmy z dobrodziejstw cywilizacji i poszliśmy „na
kafelki”.
Pamiętam,
że
Jola gotowała obiad, kiedy obok przycumowanych łódek, z dużą
szybkością przepłynął kuter Mazurskiej Straży Patrolowej,
wzbudzając fale.
Jola wyskoczyła z tłuczkiem na ziemniaki na pokład, wygrażała
marynarzom, nie przebierając w słowach. Zignorowali ją, choć
doskonale wiedzieli o co chodzi.
Na Święcajtach
O tego momentu zaczynał się
nasz powrót do Rynu. Pogoda znów się popsuła. Gnani niekorzystnym
wiatrem od dziobu, popłynęliśmy z powrotem na jezioro Dargin. Na
szczęście wieczorem wiatr ucichł, a my siadłszy na dekach,
łowiliśmy ryby. Tym razem były to dorodne płocie, które, jak
wzdręgi brały na kulki z chleba. Chyba nigdzie więcej ryby nie
dają się już na ten chlebek nabrać, tylko tu. Mieliśmy częste
brania, ale szału nie było! Nie powtórzyła się historia sprzed
kilku dni.
Na ostatnią, trzecią część opowieści z Mazur, zapraszam za tydzień.
0 komentarze:
Prześlij komentarz