piątek, 24 czerwca 2016

XVIII Jesienna Odra 1983

   Wczesna, wrześniowa jesień 1983 roku była ciepła i przyjazna kajakarzom. Nasze koło PTTK przy Zakładzie Energetycznym w Zielonej Górze, postanowiło zorganizować coś na pożegnanie sezonu. Padło na Odrę. Rzeka nieodległa, bez uciążliwych przenosek i ze znakomitymi miejscami na biwaki. Kłopot w tym, że w owych czasach, bardziej właściwie by było nazywać ją ściekiem, niżeli rzeką. Płynąca w niej ciecz, z której zapewne wyodrębnić by się dało niemal całą tablicę Mendelejewa, już mało, szczególnie wyglądem i zapachem, przypominała wodę. To była główna przyczyna naszej niechęci do pływania po Odrze. Tym razem jednak zdecydowaliśmy się to zrobić. Zebrała się niewielka grupka a niektórzy to sobie z nas nawet dworowali, że poszycia kajaków mamy z PCV, a ono rozpuszcza się w Odrze, więc pewnie nie dopłyniemy do Krosna.

Odra'83 Uczestnicy

    Wystartowaliśmy w piątkowe popołudnie, koło mostu drogowego w Cigacicach. Do Krosna mieliśmy czterdzieści trzy kilometry, na pokonanie których, mieliśmy dwa i pół dnia, więc praktycznie pełna laba! Odbiliśmy więc od brzegu i daliśmy się ponieść nurtowi, pilnując przy tym, by nie staranować jakiejś barki. Trzeba przyznać, że w tamtych czasach Odra była jeszcze mocno uczęszczanym szlakiem łodziarskim. Liczne BM-ki, także zestawy pchane przemieszczały się w górę i w dół rzeki, stanowiąc dla kajakarzy spore zagrożenie, ale też atrakcję. Widać było wielką wodniacką z nami solidarność pośród sterników tych barek. Pobłażano nam nasze błędy. Zawsze byliśmy z dala ostrzegani buczkami, potem, kiedy mijaliśmy się, niemal bez wyjątku pozdrawialiśmy się wzajemnie. Były machania ręką i miłe uśmiechy, czasem też króciutkie rozmowy. Spotykaliśmy statki różnych bander, Były czechosłowackie, niemieckie i polskie. Pływały nawet nocą. Ich silne reflektory potrafiły budzić nas, śpiących w namiotach. Nadodrzańskie łęgi, wówczas wypasane przez liczne stada bydła, były dla nas atrakcyjne do biwakowania. Wiosenne powodzie nanosiły na te łęgi mnóstwo drewna, toteż i z opałem na ognisko nie było kłopotu. Jedynie ta ciecz, ledwie przypominająca wodę... Nikt nie zaryzykowałby nawet umycia się w tym czymś, toteż nasza poranna toaleta wyglądała nader skromnie. Woda z bukłaka do kubeczka. Ktoś jeden polewa, inny się myje. Twarz i ręce. Potem drugi kubeczek do mycia zębów i to już koniec toalety. Pierwszy nocleg wypadł nam w Pomorsku. Nie upłynęliśmy daleko. To tylko osiem kilometrów, ale bardziej zależało nam na biwaku, niż na tym płynięciu. Obszerny łęg z wypasioną krótko trawą, z łagodnie opadającymi do wody brzegami skusił nas do pozostania tu na nocleg. Wybór był znakomity. Zaraz też zapłonęło ognisko. Pojawiły się szaszłyki. Ktoś coś zanucił, popłynęły w nadodrzańską noc piosenki i wspominki. Barki wciąż płynęły. Głównie w górę, oświetlając nas światłem potężnych szperaczy. Z jednej z nich, usłyszeliśmy nawet wtórujący naszym śpiewom głos.

 Ognisko

   Ranek był rześki. Poranne mgły zasnuły łęg. Czuć było tchnienie nadchodzącej jesieni.
   Dotąd myślałem, że naszej z Jędrkiem organizacji biwaku nikt nie pobije, tymczasem wyrosła nam konkurencja! Na spływ wybrał się z nami nasz kolega Genio wraz ze swym synkiem, Bolusiem. Obaj mieli opracowany do perfekcji system urządzania i demontażu biwaku. Tam wszystko grało jak w zegarku. Każdy z nich wiedział co ma robić, przy tym wcale się nie porozumiewali. Robota paliła im się w rękach. Z uznaniem patrzyliśmy na tę parę, tym bardziej, że Boluś to przecież jeszcze dziecko! Potem dowiedzieliśmy się skąd u nich taka organizacja. Otóż Genio z synem od wczesnego dzieciństwa tego drugiego, uprawiali różne formy turystyki. Zaliczyli nawet Kwisę, spływając pontonem i to przez radziecki poligon, chociaż na drodze stanął im ruski sołdat z pepeszą i krzyczał, że nielzja! Popłynęli, bo co im tam będzie na polskiej ziemi jakiś ruski sołdat rozkazywał!

* * * 

   Rok 1983, nie różnił się w polityce od poprzednich. Wprawdzie  władze czyniły wszystko, żeby sprawić pozory normowania się życia społecznego, jednak wciąż ciążyło nad tym odium stanu wojennego. Uciemiężony naród miał dość tej kołomyi. Ciągle delegalizowano kolejne organizacje społeczne, sprzyjające, zdaniem junty opozycji. W ich miejsce powoływano marionetkowe nic nie znaczące tworki organizacyjne, sprzyjające władzy. Wiele osób, także z mojego bezpośredniego otoczenia znalazło się w więzieniach za niezastosowanie się do dyrektyw stanu wojennego i prowadzenie działalności związkowej lub opozycyjnej.
   W tej ciężkiej atmosferze w dniach 16 - 22 czerwca odbyła się kolejna, już druga pielgrzymka, jak to wszyscy mówiliśmy, NASZEGO PAPIEŻA, do ojczyzny. Karol Wojtyła - papież Jan Paweł II był naszą nadzieją na uzyskanie niepodległości. Kiedy przyjechał, ludzie odzyskali odwagę mówienia tego co myślą. Papieskie homilie bezpośrednio nawiązujące do istniejącej w Polsce sytuacji budziły powszechny entuzjazm. Pamiętam, że sam pojechałem na zgromadzenie do Poznania. Byłem dumny, że Jan Paweł II Przeszedł w odległości, może dwudziestu metrów obok mnie. Potem czułem dreszcz wzruszenia, kiedy łamiącym się głosem, z podniesioną ręką, z palcami ułożonymi w literę "V" - jak VICTORIA – ZWYCIĘSTWO, śpiewałem z rzeszą zebranych, polską, religijną a także patriotyczną pieśń "Boże, coś Polskę". Tłum gromkim głosem dawał władzom do zrozumienia, że stanowi potężną siłę, a kto się z nią nie liczy, może ponieść sromotną klęskę!
   Widać właśnie ta, papieska wizyta odniosła skutek. Władze stopniowo zaczęły wycofywać się z siania terroru, wreszcie 22 lipca 1983 roku stan wojenny, trwający od 13 grudnia 1981 roku, został zniesiony.
   31 sierpnia, w rocznicę podpisania porozumień gdańskich, w wielu miejscowościach odbyły się manifestacje. Aresztowano tysiące manifestantów, jednak mimo to, dopiero teraz dawało się odczuć pewną ulgę w działaniach komunistycznego reżimu.

* * * 

   Boluś i Genio zaskarbili sobie naszą sympatię. Nie byli jednak jedynymi nowymi osobami w naszej grupie.

Genio z Bolusiem - "Geniowate"

   Marylka i Asia, koleżanki ze szkolnej ławy, trafiły do naszego zakładu. Wprawdzie pracę znalazły w różnych wydziałach, ale nie przeszkadzało im to w utrzymywaniu przyjaźni. Spodobało im się nasze cygańskie życie i postanowiły też spróbować. Znów wypadło nam losować pary. Jędrek popłynął z Asią, ja z Marylą. Okazały się świetnymi kajakarkami, choć pierwszy raz na rzece, widać było, że czują bluesa.
   Tak się złożyło, że Jędrek z Marylą, właśnie na tym spływie, jakoś się do siebie zbliżyli. Wkrótce robiłem zdjęcia na ich ślubie. Dziś mają już dorosłych, wspaniałych synów i dwie synowe. Nadal są moimi, miłymi sercu, przyjaciółmi.
   Asia trafiła na Jasia, wprawdzie nie kajakarza, ale też wodniaka, żeglarza. Okazuje się, że woda potrafi zbliżać ludzi!

 
 Marylka

    Na spływach pojawiali się ciągle nowi ludzie. Może nie całkiem nieznajomi, ale jakby wyławiani z cienia niepamięci. Waldek P. i jego brat Bogdan pojawili się wcześniej na Obrze, Potem na Sole, jednak dopiero tu, na Odrze, kiedy grupka ludzi była mniejsza, udało nam się bliżej poznać. 
   Z Waldkiem, który związany jest do dziś z Towarzystwem Turystycznym "Chapacz", wyjeżdżaliśmy niejednokrotnie na rozmaite imprezy, nie tylko kajakowe. Zwykle wracaliśmy z nich wypoczęci i zrelaksowani. Waldek okazał się równie dobrym organizatorem imprez turystycznych, jak Jurek. Teraz ma też towarzyszy wędrówek w swoim dorosłym synu i w dwóch młodszych synkach.
   Do kolejnego biwaku, w Radnicy dopłynęliśmy dość szybko. Od Krosna dzieliła nas już jedynie dziesięciokilometrowa odległość. Nie chcąc zakończyć spływu w sobotę, zatrzymaliśmy się. Był kolejny długi biwak, kolejne, ciągnące się w noc ognisko i kolejne opowieści "o starych Polakach".
   Nowy dzień przywitał nas słońcem. Było ciepło i przyjemnie. Leniwie zaczynaliśmy nasze zajęcia, wiedząc, że do mety spływu pozostało nam trochę więcej niż godzinę płynięcia. W Krośnie, tuż za mostem, koło restauracji, zakończyliśmy nasz spływ Odrą.
   Był 25 września 1983 roku.



piątek, 17 czerwca 2016

XVII Tydzień Dzikich Wód

   Nawiązując do jednego z komentarzy, chciałbym przybliżyć nieco osobom nie znającym tematu, kwestię turystyki kwalifikowanej.
   W owych czasach istniały dwie główne organizacje zajmujące się turystyką kwalifikowaną. Były to: PTTK (Polskie Towarzystwo Turystyczno Krajoznawcze), które kładło nacisk na turystyczny i krajoznawczy charakter imprez, oraz TKKF (Towarzystwo Krzewienia Kultury Fizycznej), preferujące sport i rekreację. Obie organizacje miały swoje odrębne struktury i posiadały bogate bazy z zapleczem infrastrukturalnym, np schroniska, przystanie i wypożyczalnie sprzętu turystycznego. Istniała też organizacja ściśle kajakowa PZKaj (Polski Związek Kajakowy), mająca odrębny regulamin i inne stopnie dla odznaki turystyki kajakowej, ale na ten temat wiem niewiele.
   PTTK, do którego należałem posiadało w swojej strukturze liczne podkomisje, np. turystyki pieszej nizinnej, pieszej górskiej, kolarskiej i kajakowej. Wszystkie prowadziły turystykę kwalifikowaną. Posiadały odrębne regulaminy z punktami na określone odznaki turystyczne. Kajakowa, posiadała TOK (Turystyczną Odznakę Kajakową). Zdobywanie poszczególnych odznak regulował ściśle regulamin przedstawiony w książeczkach, w których opisywało się szlaki i potwierdzało pobyt na nich. Odznaki TOK dzieliły się na: Popularną, brązową, srebrną, złotą, dużą złotą i "za wytrwałość" (trzykrotnie zdobyta duża złota) Niezależnie zdobywało się odznaki GOK (Górską odznakę Kajakową) Były to: brązowa, srebrna i złota.
   Pobyt na szlakach i wpisy do książeczek potwierdzali i weryfikowali Przodownicy Turystyki (w naszym przypadku to przodownicy turystyki kajakowej) o ich roli i funkcjonowaniu pisałem w rozdziale "Kurs". Przodownicy też posiadali stopnie. Po kursie otrzymywało się najniższy - trzeci. Żeby otrzymać wyższy stopień, należało zdobyć wyższą odznakę TOK i  czynnie uczestniczyć w organizowaniu spływów i innych imprez inicjowanych przez PTTK. Najwyższym stopniem był pierwszy.

 Odznaka Przodownika
Odznaki TOK: Popularna, brązowa,
srebrna, złota i duża złota

* * * 

   Jędrek okazał się świetnym kompanem. Po Pliszce, która bardzo dała się nam we znaki, wiedziałem, że mogę na niego liczyć w stu procentach. Okazało się też, że stanowimy całkiem zgrany duet, a czynności związane z zakładaniem biwaku idą nam nadspodziewanie sprawnie. Doszliśmy do takiej wprawy, że po lądowaniu, zakładaliśmy biwak w czasie nie dłuższym niż pół godziny. Mieliśmy też niemal do perfekcji opracowany system pakowania bagaży, tak, by niczego potem nie szukać oraz system organizacji biwaku. Kiedy Jędrek na przykład pompował materace, ja zajmowałem się robieniem kolacji. Po upływie pół godziny, zwykle mieliśmy już ustawiony namiot, wyształowane i odwrócone kajaki, napompowane materace i zasłane legowiska, byliśmy obaj przebrani w noclegowe dresy i zasiadaliśmy do kolacji. Innym turystom te czynności zajmowały wielokrotnie więcej czasu.
   Jurek H. był i nadal jest znakomitym organizatorem najróżniejszych imprez wodniackich. Często budził podziw wśród ich uczestników, ale zawsze, no prawie zawsze nieco inaczej było to widziane przez Jadzię, jego żonę. Utyskiwała: " Żeby ten Jurek chciał tak zajmować się domem, jak chętnie organizuje spływy". Moje osobiste spostrzeżenia są zgoła odmienne. Jurek zawsze wydawał mi się niedoścignionym wzorem organizacji, zarówno w domu, jak i na spływie. Tu muszę zauważyć, że mimo tych utyskiwań, Jadzia lojalnie zawsze wspierała męża i kiedy hałasowaliśmy w sąsiedztwie ich namiotu, zwykle wychodziła i perorowała na temat, jak to uczestnicy nie dbają o odpoczynek ich komandora. Zwykle skutkowało i przenosiliśmy się dalej. Niech to jednak nikogo nie zmyli. Jadzia z równą zaciekłością broniła męża, jak oddawała się rozrywkom dostępnym podczas spływów. Jest to bardzo wesoła i sympatyczna osoba, choć jednocześnie bardzo pragmatycznie podchodząca do życia.
   28 maja 1983 roku, Jurek zorganizował wyjazd na spływy górskimi rzekami pod nazwą "Tydzień dzikich wód" Były to trzy rzeki górskie: Raba Poprad i Dunajec. Naszym transportem na całej trasie był dziwny autobusik ( taki ucięty do połowy jelcz - berliet). Nie było pełnego składu osobowego, toteż można było w tyle autobusiku wieźć bagaże i kajaki. Skorzystaliśmy z zaproszenia i wraz z Jędrkiem wyruszyliśmy na podbój górskich rzek. Mieliśmy nieco odmienne od pozostałych uczestników wycieczki plany, bowiem Dunajec zaliczyliśmy już w ubiegłym roku, toteż postanowiliśmy, że popłyniemy rzekami: Białą, Popradem (ze wszystkimi uczestnikami) i Rabą, ale w innym niż pozostali terminie. Ponieważ nasze programy nieco się różniły, skorzystaliśmy jedynie z autobusiku w stronę tam i z powrotem, między kolejnymi spływami przemieszczaliśmy się koleją.

* * * 
   Dziwny to kraj, w którym niszczy się dobrze zapowiadających się ludzi z błahego powodu. Grzegorz Przemyk był świeżo upieczonym maturzystą. Cieszył się z dobrego wyniku egzaminu i snuł plany na przyszłość. Przeholował nieco z imprezowaniem i zginął zakatowany przez milicję. Jego pogrzeb odbył się 19 mają 1983 roku w Warszawie. Ten dziewiętnastoletni , pełen życia chłopak musiał odejść, gdyż władzom nie podobał się jego sposób świętowania.
    Pamiętam, że całe nasze społeczeństwo było bardzo zbulwersowane tą śmiercią i jeszcze bardziej sposobem, w jaki próbowano zatuszować tę sprawę, zrzucając winę na sanitariuszy pogotowia ratunkowego. Nikt w tę wersję nie uwierzył, a zespół Lady Pank zaśpiewał piosenkę o Grzegorzu Przemyku. Wiele osób do dziś ją nuci, nie wiedząc, że napisana została właśnie na cześć jego pamięci.

"Myślisz może, że więcej coś znaczysz
Bo masz rozum, dwie ręce i chęć
Twoje miejsce na Ziemi tłumaczy
Zaliczona matura na pięć
Są tacy - to nie żart,
dla których jesteś wart
Mniej niż zero
Mniej niż zero"


Uroczystość żałobna przerodziła się w największą od czasu ogłoszenia stanu wojennego, demonstrację pokojową przeciwko władzy.
   Za głoszenie haseł wolnościowych i działalność wywrotową, skierowaną przeciwko ustrojowi socjalistycznemu w Polsce, 28 maja 1983 r. Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego skazał zaocznie szefa polskiej sekcji Radia Wolna Europa, Zdzisława Najdera, na karę śmierci. Proces zastraszania społeczeństwa trwał nadal, jednak nikt nie myślał o poddaniu się. W ludziach narastała niechęć i bierny opór w stosunku do władz.

* * * 
   Turyści używali znakomitej odskoczni od codzienności. Nikt nam nie przeszkadzał w naszej działalności, bo uważano, że jest ona bezpieczna dla ustroju. Byliśmy wszakże normalnymi członkami społeczeństwa, różniącymi się jedynie od pozostałych formą spędzania wolnego czasu.
   28 maja po południu wylądowaliśmy na brzegu Białej w miejscowości Grybów. Jurek podwiózł nas tam autobusikiem, niewiele zbaczając z trasy. Wszyscy z podziwem patrzyli na nas obu, widząc cienko snującą się rzeczkę i nasz ekwipunek składający się z dwóch dmuchanych kajaków typu Rekin i sterty bagaży. Pomogli wynieść nam nasz dobytek i pożegnawszy się odjechali.
   Zabraliśmy się ostro do pracy i po kilkudziesięciu minutach byliśmy gotowi do drogi. Wsiedliśmy do kajaków i poddaliśmy się bystremu nurtowi niosącemu nasze statki w dół po widocznej pochyłości. Po pewnym czasie znaleźliśmy się w wąskim skalistym wąwozie. Rzeka się spłyciła i jako żywo zaczęła nam przypominać Pliszkę, z tą jedną różnicą, że w miejsce powalonych w poprzek nurtu drzew, pojawiły się grzebieniasto wystające z wody skały. Były to dziwnie ułożone formacje skalne, coś w rodzaju schodów, których stopnie ułożone są pod pewnym kątem w stosunku do dna i do osi rzeki. Woda powymywała w ich krawędziach kształty przypominające grzebień, przy czym przelewała się w przestrzeniach wolnych, pozostawiając ostre końce wynurzone ponad nurt. Odległość między tymi grzebieniami była mniej więcej równa półtorej długości kajaka. Między nimi głębia na około trzy, cztery metry. Cóż było robić? Zastosowaliśmy metodę z Pliszki. Posuwaliśmy się bokiem do nurtu, podpływając burtami do tych grzebieni, wysiadaliśmy na nie, przerzucaliśmy kajaki i wsiadaliśmy. Po odepchnięciu się wiosłem od tych skał, podpływaliśmy do następnych i tak dalej. Tak było przez sześć kilometrów, którą to odległość pokonywaliśmy aż trzy godziny. Zawrotna prędkość nieprawdaż?. Potem zaczęła się normalna górska rzeka z rwącym nurtem, głazami i ciężką harówką przy wiosłowaniu.
   Płynęliśmy w pewnej odległości od siebie. Jędrek wyprzedzał mnie o jakieś dwadzieścia długości kajaka. Rozglądałem się po okolicy, która przedstawiała się niezwykle urokliwie, wtem Jędrek zniknął mi z oczu. Zobaczyłem przed sobą pionowo wynurzające się z wody skały, przegradzające jakby rzekę i usłyszałem szum, wodospadu???
   Nie miałem już ani czasu, ani możliwości zareagowania. Porwała mnie woda. Przez jej szum usłyszałem wołanie Jędrka. Płyń! I rzuciłem się w otchłań. Cóż to była za jazda! Jak na rynnie w aqua parku! Cała rzeka zwęziła się do szerokości dwóch metrów i przelewała się przez gardziel w kształcie litery S. Skały były śliskie, wypolerowane przez przepływającą wodę, przy czym różnica poziomów wynosiła około trzech metrów na długości około dziesięciu metrów. Pyszna zabawa! Żałowaliśmy, że nie uda nam się przenieść kajaków ponownie na górny próg , bo byłaby to wspinaczka. Potem rzeka się ucywilizowała. Płynęła przez gęsto zaludnioną okolicę. Z prawej strony, w jej pobliżu przebiegała linia kolejowa, która to zbliżała się to oddalała od jej brzegów. Lewą stroną jeździły samochody. Wnioskowaliśmy, że jest tam szosa. Raz po raz mijaliśmy stacje kolejowe i miejscowości. Ludzie, chcąc zatrzymać trochę wodę w rzece, lub też zwolnic jej bieg budowali z kamieni poprzeczne progi. Było ich wiele. Nie wszystkie mogliśmy przepłynąć. Niektóre wymagały przenoszenia kajaków, co zwykle wiązało się z opróżnianiem ich wnętrza z naszych bagaży. Biała okazała się rzeką równie piękną, co uciążliwą. Minęliśmy miejscowość Tuchów. Tu Biała, zgodnie z regulaminem TOK Przestała mieć charakter rzeki górskiej. Niestety, chyba nikt tego regulaminu nie przekazał rzece, bo nadal była rwąca, jedynie progi skalne zastąpiły powalone drzewa. Na szczęście koryto poszerzyło się na tyle, że mogliśmy te drzewa swobodnie omijać. Naszą przygodę z Białą zakończyliśmy w miejscowości Pleśna, gdzie prosto z wody wyszliśmy na peron stacji kolejowej. Niebawem odjeżdżał stąd pociąg do Krynicy Górskiej. Po drodze nam było do Muszyny. Czekał na nas Poprad.
   Prawie całą noc spędziliśmy w pociągu, który kręcąc serpentyny w terenie górskim posuwał się z niewielką prędkością. Do Muszyny dotarliśmy już rano. Zastaliśmy tam całą naszą gromadkę, która rozkładała sprzęt do kolejnego spływu. Zamieniliśmy nasze rekiny na wspólnego neptuna. Szybko go złożyliśmy i nie musieliśmy pakować już doń naszych bagaży. Pojechały na metę pierwszego etapu w Piwnicznej, autobusikiem. Zapomniałem dodać, że prawie całą noc, podczas naszej podróży padał ulewny deszcz. W górach skutkuje to niemal natychmiastowym wezbraniem rzek. Tak też było i tym razem. Poprad stał się groźny! Brunatna woda płynęła wartkim nurtem. Były też pozytywne strony takich wezbrań. Wysoka woda, przysłaniała liczne skalne przeszkody w dnie i pozwalała szybciej przemieszczać się nam, kajakarzom.
   Nad brzegiem rzeki ustawiono, jak zwykle w takich przypadkach stolik dla osób weryfikujących uczestników spływu. Rozdawano identyfikatory i wklejki do książeczek. Weryfikowano też stan rzeczywisty z wcześniejszymi zgłoszeniami. Pozytywnie zweryfikowani mogli liczyć na różne przywileje dostępne wyłącznie dla uczestników spływu.
   Ponieważ stan wody w rzece ciągle wzrastał, zdecydowano, dać sygnał do startu, a dalszą weryfikację przeprowadzono na mecie etapu w Piwnicznej. Dobrze nam się płynęło! Byliśmy w jednym kajaku dwaj, zaprawieni w bojach na Białej, i lekko sobie wiosłując posuwaliśmy się szybko do przodu. Zauważyliśmy przy tym, że wyprzedzamy dość szybko kolejne osady, choć wcale nam na tym nie zależało. W pewnym momencie zrównaliśmy się z Jóźkiem, który płynął ze swoim siostrzeńcem oraz z Rysiem J, płynącym z Małgosią. To nasi koledzy z klubu, toteż pozwoliliśmy się ponieść nurtowi i odłożywszy wiosła zaczęliśmy sobie plotkować. Poprad, to jednak wymagająca, górska rzeka. Nie wolno jej lekceważyć, o czym przekonaliśmy się niebawem. Kiedy nurt obrócił nas o 90 stopni w stosunku do osi rzeki, coś przytrzymało dno naszego kajaka (zapewne wystająca skała). Napór wody był tak silny, że niemal nas wywróciło! Rutyna by nas zgubiła! Natychmiast wróciliśmy do szeregu i nie przestając wiosłować, już bezpiecznie dotarliśmy do mety etapu w Piwnicznej. Po drodze widzieliśmy Czechosłowackich pograniczników przechadzających się po grzbietach okolicznych wzniesień. Pogoda się polepszyła. Wyszło słońce. Rzeka nadal była wzburzona i płynęła wartkim, brunatnym nurtem. Rano Ruszyliśmy do kolejnego etapu, bardzo podobnego do tego pierwszego. Meta całego spływu wyznaczona została w Starym Sączu. Tam rozdano nagrody i przewieziono uczestników do Nowego Targu, gdzie rozpoczynał się spływ Dunajcem.

Zwycięska osada

   Wspomniałem już wcześniej, że nie byliśmy z Jędrkiem zainteresowani tym spływem. Zresztą rejwach towarzyszący takim międzynarodowym imprezom, cała ta hałaśliwa otoczka z muzyką nadawaną przez gigantofony, ciągłe komunikaty i zgiełk wszechobecnych rozmów i przekrzykiwań głośnej muzyki, działał na nas drażniąco. Wytrzymaliśmy dzień w nowotarskim parku, tylko dlatego, że byliśmy bardzo zmęczeni a Jurek nie mógł nas tego dnia podwieźć autobusikiem do Myślenic, skąd zamierzaliśmy ruszyć w nasz kolejny, indywidualny spływ Rabą.
   Rano, wszyscy wyruszyli w drogę Dunajcem, a my wsiedliśmy do autobusiku i pojechaliśmy do Myślenic. Szybko napompowaliśmy nasze Rekiny i ruszyliśmy w drogę. Naraz zagrodziła nam ją zapora. Na szczęście jeszcze w słabo zaawansowanej budowie. Rzuciliśmy się w czeluść rur, kanałów doprowadzających wodę do turbin, Nie! Turbin jeszcze nie było! Woda też nie została jeszcze spiętrzona. Jazda podobna jak na S-ce na Białej! Potem była normalna, górska rzeka, w swoim charakterze bardzo podobna do Bobru. Płynęliśmy wiosłując tylko tyle, by mieć sterowność. Nurt sam dopełniał swojej powinności i niósł nasze statki w dół spokojnym rytmem. Naraz usłyszeliśmy za nami jakiś hałas. Odwróciliśmy się i dojrzeliśmy sporą grupkę kajakarzy, płynących w naszym kierunku, wyraźnie chcących nas dogonić. Pozwoliliśmy na to i już niebawem płynęliśmy z grupą "Fastów" z Białegostoku. Postanowili, jak my odłączyć się od grupy płynącej Dunajcem i zaliczyć Rabę. Nasz biwak wypadł na wspólnym polu, w miejscowości Gdów. Jak zwykle, z Jędrkiem daliśmy popis sprawności w organizacji biwaku. Nasi współtowarzysze, wyrzuciwszy wszystko, co wydobyli z kajaków na wspólną stertę, jeszcze do ciemnej nocy nie potrafili znaleźć w niej potrzebnych rzeczy.
   Było ognisko i śmieszne opowiadania. Ktoś z Fastów opowiadał historię, jak to jeden z ich kolegów, wybierając się na jakiś wczesnowiosenny spływ, wyszedł do autobusu jadącego nad rzekę, wprost z zakładu, jak stał, w garniturze, ale troskliwa małżonka przywiozła mu pod zakład ubranie i dopilnowała, żeby przy niej przebrał się w kalesony, bo dni są jeszcze zimne, a siedząc w kajaku zmarznie. Posłuszny kolega przywdział zalecaną garderobę i podziękowawszy małżonce, udał się na spływ. Pech chciał, że po kilkuset metrach płynięcia, przyparła go potrzeba natychmiastowego udania się na stronę. Za chwilę wrócił nad rzekę mocno ubabrany ekskrementami, klnąc głośno i siarczyście na małżonkę. Potrzeba okazała się nadzwyczaj pilna a gość nie przyzwyczajony do trzech sztuk garderoby, zdjął najpierw spodnie, potem drugą część (kalesony) i zapomniał o majtkach... Kiedy zrobił swoje okazało się, że wymaga natychmiastowej kąpieli.
   Była też inna z tego cyklu opowieść: W dużym, ogólnopolskim spływie brali udział studenci, którzy namiętnie grywali w brydża. Każdą wolną chwilę na biwaku poświęcali temu zajęciu. Pewnego razu zasiedli do gry z nieznanym im partnerem. Ten, po pewnym czasie przeprosił współgrających i oświadczył, że udaje się na stronę, czyli w nieodległe krzaki. Pozostali przy stoliku wpadli na iście szatański pomysł. Porwali z żuka obsługującego spływową kwatermistrzówkę, łopatę i cichcem udali się w stronę, w którą oddalił się ich kolega. Zastawszy go kucającego, zza krzaka podstawili mu tę łopatę i kiedy ten załatwił potrzebę, zabrali narzędzie z zawartością, równie cicho oddalając się z miejsca. Szybko też zasiedli do stolika, udając, że siedzieli tu przez cały czas. Gość wstał i patrzy, a tu nie ma „urobku”. Zdziwiony rozejrzał się wokół i nic nie stwierdziwszy zaczął przeglądać garderobę, w której zresztą też niczego nie znalazł. Wzruszył więc ramionami i wrócił do stolika. Gra ruszyła dalej, ale po zakończonej partii, jeden z jej uczestników zaczął ostentacyjnie pociągać nosem, na co drugi:
- co tak wąchasz?
- coś śmierdzi, nie czujesz?
- No! Coś jakby gówno...
Tymczasem główny bohater zajścia zaczerwieniony, znów grzecznie przeprosił towarzystwo i galopem popędził w znane sobie miejsce. Ponownie nic nie stwierdziwszy, wrócił do stolika. Jego koledzy pokładali się już ze śmiechu. Ten zorientowawszy się, że padł ofiarą dowcipu, też zaczął się śmiać. Historyjka poszła w świat.
   Rano, nie mogąc doczekać się się sprawnego zejścia na wodę nowych towarzyszy, zdecydowaliśmy się ruszyć sami w drogę. Pożegnaliśmy tedy miłe Fasty i wymieniwszy się adresami, ruszyliśmy do Cikowic. Tam zakończyliśmy spływ Rabą, ale musieliśmy czekać jeszcze do następnego dnia, kiedy to wracający z Dunajca Jurek z pozostałą częścią grupy, zgarną nas z tego biwaku. Do domów wróciliśmy piątego czerwca 1983 roku.

piątek, 10 czerwca 2016

XVI Wiosenny spływ Łagową i Pliszką

   Wczesną wiosną, pokoje gościnne na posterunku energetycznym w Łagowie Lubuskim, zwykle świeciły pustkami. Koniec kwietnia 1983 roku, wolnymi dniami zahaczał o dzień pierwszego maja. Postanowiliśmy z Jędrkiem wykorzystać ten czas na ujarzmienie najdzikszej w naszej okolicy rzeki, Pliszki. Koło wsi Poźrzadło, wpada do niej rzeczka o nazwie Łagowa, biorąca swój początek z jeziora Łagowskiego, toteż spływ nasz postanowiliśmy rozpocząć w Łagowie Lubuskim. Uszykowaliśmy kajak składany Neptun i cały ekwipunek turystyczny. Bagaże, na miejsce startu, zawiózł nam okazyjnie samochód służbowy energetyków. Pojechaliśmy wieczorem, by przenocować w ośrodku i z samego rana ruszyć w drogę. Zdawaliśmy sobie sprawę ze stopnia trudności tego szlaku, jak się potem okazało, niezupełnie do końca.
   30 kwietnia rano, złożyliśmy nasz kajak i znieśliśmy do wody. Załadowaliśmy doń namiot, resztę bagaży i popłynęliśmy ku południowemu krańcowi jeziora Łagowskiego. To był najłatwiejszy odcinek tego rejsu. Teraz zaczęła się rzeczka. Najpierw szeroka na jakieś pięć metrów i głęboka na 50 centymetrów, po kilkuset metrach zaczęła się zwężać i spłycać, tak, że musieliśmy wyjść z kajaka i burłaczyć, idąc wzdłuż brzegu, aż do drogi Świebodzin – Świecko. Przepust pod tą drogą pokonaliśmy w kajaku. Łagowa zaczęła wić się przez wielkie łąki i nabrała charakteru nizinnej, choć bardzo wąskiej rzeki. Kiedy wreszcie dotarliśmy do połączenia jej z Pliszką, odetchnęliśmy z ulgą. Koryto wyraźnie się poszerzyło i pogłębiło. Nadzieja wstąpiła w nasze serca. Niestety, podczas odpychania się od brzegów wąskiej Łagowy, uszkodziłem wiosło. Musiałem je naprawić i czynność ta została utrwalona na zdjęciu. Potem zaczęła się prawdziwa Pliszka, taka o której będziemy pamiętali do naszych ostatnich dni.      Ten spływ śmiało można by zaliczyć do wprawki na obozie przetrwania. Proszę sobie wyobrazić, że my sami, dobrowolnie w tym uczestniczyliśmy! Kręcąca ciasne meandry w gęstym lesie rzeka, podmywała drzewa, które waląc się, nierzadko przegradzały jej bieg.

Poźrzadło. Naprawa wiosła

Zmienialiśmy się co jakiś czas. To ja szedłem i oczyszczałem drogę kajakowi z gałęzi i mniejszych pni, a Jędrek wiosłował, to odwrotnie. Wreszcie wypłynęliśmy na jakieś torfowisko i tam wiosłując już we dwóch, mogliśmy trochę odpocząć. Dotarliśmy tak do wsi Pliszka, gdzie ustawiliśmy namiot i przenocowaliśmy.

* * * 

   Jeszcze w ubiegłym, 1982 roku, po zakończeniu naszych spływów górskimi rzekami, zamieszano w naszym politycznym kotle. Koniec sierpnia, to przecież rocznica porozumień sierpniowych. W całym kraju, mimo przedsięwziętych przez władze środków zapobiegawczych, odbywały się liczne demonstracje, upamiętniające te ważne wydarzenia. ZOMO w tym czasie wykazywało wzmożoną aktywność.
   Rozpoczęły się procesy przeciwko opozycjonistom. W październiku, sejm zdelegalizował Solidarność, powstały zamieszki. Podano też do wiadomości, że w czerwcu 1983 roku, Polskę ponownie odwiedzi Papież, Jan Paweł II. W listopadzie zwolniono z internowania Lecha Wałęsę. Zaczęły się mnożyć akty porwań samolotów. Najczęściej lądowały one na zachodnioberlińskim Tempelhof. Uciekano wszystkimi możliwymi kanałami: lądem, morzem i powietrzem. Z zielonogórskiego lotniska aeroklubu w Przylepie uprowadzono samolot AN-2, który z dwoma rodzinami na pokładzie, szczęśliwie przeleciał przez NRD i wylądował w Berlinie Zachodnim.
   Z zewnątrz wolny świat naciskał na juntę, by zaprzestała haniebnego gwałtu na naszym narodzie. Może to poskutkowało, bo zaczęto przebąkiwać o zawieszeniu stanu wojennego, aż wreszcie 31 grudnia 1982 roku, te pogłoski stały się faktem. Stan wojenny zawieszono. Naród odczuł ulgę. Jednak szykanowania się nie skończyły. Nadal trwały procesy przywódców strajków i opozycjonistów. Nadal rozwiązywano istotne dla narodu instytucje, które wspierały wolnościowe trendy. Zwolnionych z internowania ludzi pozbawiano pracy i zachęcano do wyjazdu na emigrację. Wiele osób, wraz z rodzinami, nie mogąc znaleźć godziwego zajęcia w kraju, wyjechało za granicę. Nawet Lech Wałęsa, podczas próby powrotu do pracy w Stoczni Gdańskiej, nie został wpuszczony na jej teren. Terror, w czystej postaci nadal szalał. Rok 1983 różnił się tylko tym od poprzedniego, że oficjalnie stan wojenny był zawieszony, nieoficjalnie zaś zamykano, zastraszano i wszystkimi innymi sposobami, nadal gnębiono naród, a czternastego maja posunięto się nawet do zamordowania Grzegorza Przemyka.

* * * 

   Wieś Pliszka, to miejscowość, której trudno by szukać na mapie. Kilka domów ukrytych w lesie przy trasie kolejowej Rzepin – Poznań. Woda w rzece, stała się tu krystalicznie czysta. Płynąc widzieliśmy przemykające w toni pstrągi strumieniowe. Przemieszczaliśmy się przez zaniedbane gospodarczo tereny. Widać było, że niegdysiejsi gospodarze bardzo o nie dbali. Teraz zniszczone, niekiedy wręcz zburzone jazy, nie piętrzyły już wody. Stare, ceglane budowle młynów popadły w ruinę. Żal było patrzeć na niszczejące dobra.
   Rzeka często zmieniła swój charakter. Kiedy wyraźnie spływała w dół po widocznej pochyłości terenu, czuliśmy się, jak na górskiej Skawie. Potem wpływała w bagniste tereny, wokół porośnięte trzcinami i wysokimi trawami. Tu odnosiliśmy wrażenie, ze jesteśmy na nizinnej Biebrzy. Tak dotarliśmy do jeziora Ratno. Wpłynęliśmy na środek, kiedy coś nas zatrzymało. Mocniej nacisnęliśmy na wiosła i nic! Okazało się, że jezioro jest całkowicie zamulone. Ogromne ilości mułu zalegające na dnie przykryła cienka warstwa wody. Kłopot wielki! Wokół pustka. Nie mogliśmy liczyć na niczyją pomoc. Mimo licznych prób,wycofać też się nie dało. Co począć? Radzi, nie radzi zaczęliśmy mocno napierać na wiosła, zanurzając je głębiej w muł i jednocześnie balansować ciałami do przodu i do tyłu, by wygniatać kajakiem w mule rynnę. Poskutkowało. Po kilkudziesięciu minutach nieprzerwanej, katorżniczej pracy, udało nam się osiągnąć głębszą wodę, po której kajak mógł swobodnie płynąć. Spojrzeliśmy na siebie i buchnęliśmy śmiechem. Kajak był upaprany błotem a my obaj, umajeni rzęsą wodną i kawałkami trzcin, oraz mułem, wyglądaliśmy jak dzieci „Szuwarka”. Do dziś mnie ciarki przechodzą na myśl, co mogłoby się stać, gdybyśmy nie zdołali się przepchnąć przez to bagno...
   Między jeziorami Ratno i Wielickie rzeka pozwoliła nam na krótki odpoczynek. Nie leżały w nurcie żadne przeszkody i mogliśmy płynąć swobodnie. 
   W pewnym momencie wydało mi się, że na lewym brzegu zobaczyłem mojego
pierwszego instruktora kajakarstwa, Henia. Nie myliłem się! Przyjechał tu na ryby . Bardzo się zdziwił, że płyniemy z Łagowa i że da się stamtąd do tego miejsca dopłynąć. Zamieniliśmy kilka słów i ruszyliśmy dalej. Mieliśmy przed sobą jeszcze spory kawałek do przemierzenia. Jaz kończący jezioro Wielickie był granicą wolnej wody i swobodnego spływania. Za nim rozpoczynał się surwiwal. Drzewa leżały pokotem, niekiedy po dwa, trzy spiętrzone w grupie, tworząc swoiste barykady. Brzegami nie dało się iść, bo porastały je nieprzebyte chaszcze, to jakby coś w rodzaju dżungli. Podpływaliśmy więc do pni bokiem i przenosiliśmy przez nie kajak wraz ze sprzętem. Był moment, kiedy byliśmy bliscy rezygnacji. Chcieliśmy rozłożyć kajak i nieść go w worku, zamiast targać w ciężkim terenie złożony. Tak też się nie dało, bo jak wcześniej wspomniałem,  brzegi porastały gęste zarośla. Jednak od czasu do czasu udawało nam się kawałek podpłynąć. Wreszcie, gdzieś pod miejscowością Urad, w okolicy drogi Krosno – Cybinka, mocno już zmęczeni, nie zauważyliśmy ostro zakończonej gałęzi, która tuż pod lustrem wody czyhała na nieostrożnych kajakarzy. Wpłynęliśmy na nią i rozerwało nam się poszycie dna na długości około metra.
Kajak natychmiast nabrał wody. Wyskoczyliśmy zeń jak oparzeni. Stojąc po pas w wodzie obserwowaliśmy zanurzony po burty kajak, w którym mókł cały nasz dobytek. To był koniec naszej przygody z Pliszką.
   Bagaże zostawiliśmy w odległej o półtora kilometra chałupie, a do domu pojechaliśmy autobusem PKS z przesiadką w Krośnie Odrzańskim.

Książeczka TOK - Pliszka

Po sprzęt wróciliśmy dwa dni później, samochodem. W domu poszycie naprawiliśmy i kajak jeszcze długo nam służył, a spływ pozostał w pamięci, jako najbardziej ekstremalny ze wszystkich, które odbyłem.

piątek, 3 czerwca 2016

XV Górskie dopływy Wisły

   Tak się zdarzyło, że w 1982 roku, po wspaniałym, bardzo odprężającym i wypoczynkowym spływie Biebrzą i kawałkiem Narwi, trafiła mi się gratka. Oto TKKF MOTOR z Andrychowa organizował w dniach 21-23 sierpnia, Ogólnopolski Spływ Kajakowy Trzech Zapór, rzeką Sołą. Początek wyznaczono w Żywcu, nad Zalewem Żywieckim. Jak zwykle w takich przypadkach, była wielka gala, wielu uczestników i spore zamieszanie na starcie. Wynikło z prostej przyczyny. Organizatorzy założyli, że wszyscy uczestnicy zechcą brać udział w rywalizacji o nagrody, tymczasem okazało się, że tylko 1/3 stanu osobowego spływu zadeklarowała taką chęć. No i zaczęło się. Jedni chcieli brać udział w zaplanowanych konkurencjach, a inni (większość) chciała płynąć. W końcu osiągnięto konsensus. Ustawiono stół (czytaj biuro weryfikacji uczestników) tuż przy zejściu kajaków na wodę i kolejno weryfikowano załogi. Kto przeszedł tę procedurę, mógł płynąć do następnego punktu, gdzie rozgrywano konkurencje sprawnościowe i wziąć w nich udział, lub tylko się zameldować i płynąć dalej. Zielonogórska grupa, pod wodzą Janusza K. zdecydowała, że nie będzie uczestniczyła w boju o nagrody. Wystarczyły nam tylko punkty na TOK i sama przyjemność w pływaniu. Stanęliśmy więc do obowiązkowego zdjęcia i ruszyliśmy w drogę. Przed nami były trzy etapy mieszanej wody: Górskiej z jeziorową. Aż trzy zapory do pokonania. Startujemy.
   Na spływ pojechałem w towarzystwie mojego kolegi Jędrka, o którym już wcześniej tu wspominałem. Kiedy już wsiadaliśmy do kajaka, okazało się, że na tę samą imprezę przyjechały dwie nasze klubowe koleżanki Krysia i Marysia. Uznaliśmy wspólnie, że łatwiej będzie nam się płynęło, jeśli się pomieszamy. Tak więc, w wyniku losowania, Krysia została moją załogantką, a Marysia Jędrka. Mieliśmy do dyspozycji dwa całkiem różne kajaki. Jeden dmuchany, typu Rekin i drugi składany typu Neptun. Płynęło się nimi całkowicie odmiennie, więc zdecydowaliśmy, że kajaki też będziemy losowali. Mnie przypadł w udziale Rekin.
Soła Spływ Trzech Zapór

Nieco mniej wygodny, bo ciaśniejszy, ale dzielniejszy na górskich wodach, toteż nie narzekałem. Przyjąłem wynik losowania. Jak się okazało, nikt na tym nie stracił. Wyruszyliśmy w drogę.
Krysia

   Moja załogantka okazała się średnio dzielną kajakarką. Nie powiem, czasami nawet wiosłowała, za to podjadała nam świeży chlebek, kupiony w Żywcu. Kiedy dopłynęliśmy do mety pierwszego etapu, już połowy chleba nie było. Krysia wyskubała...
   Muszę opowiedzieć, jak dostaliśmy się do Żywca. Właściwie, nie powinniśmy zdążyć na ten spływ. Obaj z Jędrkiem pracowaliśmy w tym samym zakładzie, zmilitaryzowanym na czas stanu wojennego i żadne zwolnienie przed czasem, nie wchodziło w rachubę. Musieliśmy zatem obrać inną taktykę. W owych czasach popularne było podróżowanie „ na łebka” Wychodziło się więc na trasę wylotową i machało się ręką, aż zatrzymał się ktoś, kto chciał zarobić. Wielu kierowców państwowych nysek i żuków dorabiało sobie na podwożeniu „łebków” spore kwoty. Objuczeni bagażami (kajaki pojechały klubowym tarpanem) stanęliśmy przy wylotówce na Wrocław i po kilku minutach siedzieliśmy w nysce zdążającej do tego miasta. Dwa razy ta „zaraza” się psuła. Nie zdążyliśmy na pierwszy pociąg do Żywca, lecz na jakiś pospieszny i to jeszcze międzynarodowy. Na szczęście ten pociąg, miał przystanek w Żywcu. Dojechaliśmy przed innymi. Oni jechali zwykłymi, osobowymi pociągami. Co robić na dworcu kolejowym  od godziny 23.00 do jakiejś 8.00 dnia następnego? Czekać! Oj dłużyło nam się to czekanie. Całe szczęście, że około pierwszej w nocy dojechała kolejna grupa spływowiczów, w tym cała nasza ferajna, która znacznie wcześniej przed nami wyruszyła z Zielonej Góry. Siedliśmy sobie w kąciku dworcowej poczekalni i przyjmowaliśmy kolejno podawany kieliszek „okowitki”. Serwował kierownik grupy, Janusz K. Byłem zmęczony. Układałem sobie posłanie z kapoków, kiedy przypadł mi pierwszy kieliszek. Położyłem się na posłaniu i drugiego już nie doczekałem. Usnąłem. Wprawiłem tym wyczynem wszystkich w wielkie zdziwienie. Opowiedzieli mi o tym nazajutrz, kiedy się obudziłem. Potem przyjechali organizatorzy i zabrali nas na miejsce startu.
   Płynięcie Sołą przydawało wielu atrakcji. Widoki od strony wody, nie do opisania. Jeziora (aż trzy!) i wynoszące się nad ich toń góry Beskidu Żywieckiego. Kiedy przepływaliśmy pod górą Żar, słynną z tego, że na jej szczycie wydrążono zbiornik wody służący jako rezerwuar dla elektrowni wodnej szczytowo – pompowej, działającej w ten sposób, że w czasie doliny poboru energii, pompowano wodę do tego zbiornika, a w czasie szczytowych godzin, odzyskiwano energię elektryczną z wody spływającej na turbiny. Góra Żar ma jeszcze jedną właściwość. Umieszczone jest na niej swego rodzaju lotnisko (może bardziej, startowisko) dla lotni. Kiedy płynęliśmy, lotnie uwijały się wokół szczytu niczym barwne motyle nad kwietną łąką. Noc spędziliśmy na biwaku przy trzeciej, ostatniej z zapór. Potem był etap prawdy. Jedyny etap rzeką górską. Właściwie tylko jedno miejsce było godne uwagi w tym etapie. Swoisty OES dla kajakarzy. Na mnie nie zrobił większego wrażenia. Tu Krysia wykazała prawdziwy kunszt kajakarski, mocno mi pomagając w pokonywaniu przeszkód. Jędrek z Marysią, też przeszli ten odcinek bez uszczerbku na zdrowiu i sprzęcie. Spływ zakończyliśmy w Oświęcimiu, gdzie Soła wpada do Wisły. Było to 22 sierpnia 1982 roku.

* * *

   Lato nie było czasem odpoczynku dla rządzącej w Polsce junty wojskowej. Przez cały czas trwały protesty ludzi pracy, aktorów, intelektualistów. Stawiano powszechnie bierny opór narzuconemu porządkowi. W większych skupiskach ludzkich tworzyło się regularne podziemie, toteż władze odpowiadały kontrakcjami. 15 lipca, służba bezpieczeństwa przeprowadziła w większych zakładach „rozmowy ostrzegawcze” z pracownikami, których podejrzewano o prowadzenie działalności konspiracyjnej, powołano też kilka dni później twór o nazwie Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego ( PRON). Miało to znaczenie czysto propagandowe, symulujące poparcie społeczeństwa dla posunięć rządzącej PZPR. W rzeczywistości działo się odwrotnie. Niezadowolenie narodu rosło. W każdym prawie mieście były miejsca, w których protestowano. Skrycie układano w w tych miejscach. kwiaty na kształt krzyża, symbolizującego śmierć ofiar stanu wojennego, stawiano znicze, malowano napisy i symbole kotwicy Polski Walczącej z uchem w kształcie litery S, symbolizującej Związek Solidarność. W Warszawie był to Plac Zwycięstwa, w Zielonej Górze placyk obok kościoła Zbawiciela, gdzie ustawiono trzy figury robotników mające symbolizować upór tej grupy społecznej w dążeniu do demokracji. Oczywiście władze wszelkimi sposobami starały się te działania zminimalizować, więc utrudniały życie protestującym, jak tylko mogły. W Warszawie ogrodzono Plac Zwycięstwa, a w Zielonej Górze usunięto figury robotników i wywieziono je gdzieś. Ludzie wyśledzili to miejsce i dwa dni później figury pojawiły się tu, gdzie stały dotychczas. Po kilku dniach znów je wywieziono. Tym razem skutecznie. Wróciły na swoje miejsce dopiero po roku 1990.

"Robotnicy" zdjęcie współczesne

* * *

   Jędrek i ja, chcieliśmy spłynąć indywidualnie Skawą i Dunajcem. Poprosiliśmy Janusza o podwiezienie nas klubowym tarpanem do miejscowości Skawce, skąd mieliśmy rozpocząć nasz spływ Skawą. Zgodził się. Zamieniliśmy też naszego składanego Neptuna na drugi, dmuchany kajak typu Rekin. Jeszcze tego samego dnia, pod wieczór stanęliśmy nad brzegiem rzeki. Podzieliliśmy zadania. Ja miałem napompować kajaki, w tym czasie Jędrek miał zaopatrzyć nas w wodę pitną. Poszedł w stronę odległych o jakieś pięćset metrów budynków i przepadł. Napompowałem kajaki, włożyłem do nich nasze bagaże i czekam. Jędrek nie wraca. Wreszcie po dłuższym czasie, widzę go. Nie wierzyłem własnym oczom. Idzie, zataczając się! Gdybym nie znał Jędrka, pomyślałbym, że po prostu trafiła mu się okazja, więc ją wykorzystał, ale on!? Zdeklarowany abstynent!? Przyszedł i „bebla” coś o ciupadze, o urodzinach. Byłem w wielkim kłopocie. Nie wiedziałem co mam w takich okolicznościach robić. Płynąć źle, bo rzeka górska, niebezpieczna. Siedzieć w tym miejscu też źle, bo przy samej szosie, a nieopodal budowa jakaś... Pomyślałem, że jednak ruszymy. Będę go asekurował a w przypadku jakiejś bardziej niebezpiecznej przeszkody, sam przez nią przeprowadzę kajaki, a on przejdzie brzegiem. Odziałem go w kamizelkę ratunkową, pomogłem wsiąść do kajaka i ruszyliśmy. Dobrze, że rzeka w tym miejscu płynęła spokojnie. Po dwóch kilometrach znaleźliśmy bardzo ładną łączkę na biwak. Mieliśmy szczęście!
Skawce - start
 Rano, po ciężkiej dla Jędrka nocy, biegałem po okolicznych chałupach w poszukiwaniu zsiadłego mleka. Ja wiedziałem co to kac, ale on? Oj cierpiał biedak! Dopiero koło południa „ poszło mu na życie” i dowiedziałem się co się stało. Jędrek wszedł do pierwszej chałupy z brzegu, po tę wodę, a tu, pod drzewem, na ławeczce siedział sobie miejscowy góral. Zobaczył Jędrka i uradowany, zaprosił go do siebie, oznajmiając, że właśnie został ojcem córeczki. Żona powiła, a on tu, na miejscu, w chacie opija te narodziny i Jędrek będzie jego gościem! Bardzo uprzejmy i układny mój przyjaciel, wypił z gospodarzem jeden kieliszek wódki i poprosił o napełnienie bukłaków wodą. Życzenie zostało spełnione, ale Jędrek został poproszony o wypicie „na drugą nóżkę”, z grzeczności i tego kieliszka nie odmówił. Gospodarz poprosił go, żeby jeszcze chwilę posiedział. W tym czasie opowiadał mu o swoim życiu i o nowo narodzonym dziecku. Było „ za tych co na wodzie”, „zdrowie żony gospodarza”. Jędrek wstawał wielokrotnie, grzecznie dziękując za gościnę, ale gospodarz, zdecydowanym ruchem, ściągał go na ławkę, mówiąc przy tym: „siadaj, bo ciupagą!” Chcąc, nie chcąc siedział biedak i starał się dorównać gospodarzowi w piciu. Padł, straciwszy rachubę, który to był kieliszek i za czyje to zdrowie był pity. Wrócił, jak go widziałem. Morał: Jak nie ćwiczysz, to nawet dziecko cię wykończy. W dalszą drogę ruszyliśmy dopiero nazajutrz, wcześniej porządkując nasze bagaże.

Łączka tuż za Skawcami

   Skawa okazała się typowo górską rzeką. Miejscami rwącą i przelewającą się przez głazy, w innym miejscu spokojną, głęboką, niekiedy zaś płytką, że należało przewłóczyć kajaki przez tę płyciznę. Piękne górskie krajobrazy wynagradzały trudy wiosłowania. Pogoda zachęciła do połowu ryb, górskich wędkarzy muchowych. Wylegli masowo nad rzekę i brodząc w niej, wymachiwali z  towarzyszącym temu machaniu świstem, całymi godzinami. Tylko raz widzieliśmy, że na wędkę złowiła się ryba, chyba troć. Muszę przyznać, że czasami wędkarze byli tak gęsto poustawiani na rzece, że musieliśmy płynąć między nimi, niby między bojami wyznaczającymi tor slalomu. Rwący nurt wcale nie ułatwiał nam zadania, a wędkarze, jak to oni, zawsze mają do wodniaków pretensje o to, że inaczej korzystają z wody niż oni. Ba! uzurpują sobie wyłączne prawo do korzystania ze sporego odcinka rzeki, jakby była ona ich własnością. Cóż. Widać brakuje im wyrozumiałości i tolerancji. Inni, zwłaszcza ci, którzy przyszli nad wodę i rozłożyli się na pikniki, patrzyli na nas z życzliwością, niekiedy nawet z podziwem.

Skawa - odpoczynek


Przewłóka na brodzie

  Spływ zakończyliśmy w miejscowości Zator, skąd następnego dnia rano udaliśmy się do Nowego Targu. Czekał na nas Dunajec!
   Dunajec jest tym dla kajakarza, czym Przylądek Horn dla morskiego żeglarza. Nobilituje. Każdy szanujący się, ambitny kajakarz pragnie takiej nobilitacji, toteż spływy Dunajcem, organizowane rokrocznie, mają duże wzięcie.
   Postanowiliśmy przepłynąć tę rzekę indywidualnie. „Wskoczyliśmy” w złagodzenie rygorów stanu wojennego. Ogłoszono właśnie, że znosi się obowiązek meldowania pobytu w strefie nadgranicznej. Tym razem role odwróciliśmy. Jędrek miał napompować kajaki a ja udałem się do nowotarskiej strażnicy WOP, by zgłosić chęć przepłynięcia rzeką. Za Nidzicą, Dunajec stanowił granicę z Czechosłowacją. Pewien chorąży, dyżurny. Obejrzał nasze dowody osobiste i stwierdził, że są w porządku. Nie widział też przeszkód w tym, byśmy spływali. Bez obaw ruszyliśmy więc w drogę. Pierwszy etap wiódł do Czorsztyna. Dunajec w Nowym Targu i tuż za nim, bardziej przypomina górski potok, niż rzekę, dopiero po kilku kilometrach, zebrawszy parę dopływów staje się wymagającą i trudną rzeką. Było co robić! Jędrek złamał wiosło, ja zgubiłem. Wyłowiłem swoje, a Jędrek skorzystał z zapasowego. Przepływaliśmy obok zupełnie opuszczonej wsi Maniowy. Okazało się, że mieszkańców wysiedlono, w związku z planowaną budową zbiornika wodnego, który ma powstać w tym miejscu. Potem był „zjazd” do rezerwatu „Zielone Skałki”. Przepiękne miejsce. Obecnie zalane wodą Zalewu Czorsztyńskiego.

Dunajec' 82

Urządzono w tym miejscu camping i pole namiotowe. Tam nocowaliśmy i przygotowywaliśmy się do przepłynięcia słynnym przełomem Dunajca. Każdy, kto płynął na góralskiej tratwie tym przełomem wie, że jest to dość trudny ale niezwykle malowniczy odcinek górskiej rzeki. Pojawiające się to z lewej to z prawej strony wyniosłe szczyty, przegradzająca jakby nurt Sokolica, urwiste zbocza Pienin spadające niemal pionowo do wody stanowiły dla nas ogromną atrakcję. Do tego wielkie wyzwanie dla umiejętności kajakarskich. Tu należało wykazać się nimi, by nie dać się pokonać bystrej wodzie.

Rezerwat "Zielone Skałki"

Czorsztyn. Idę po dnie obecnego zalewu

Te dwa zdjęcia są już historyczne, bowiem przedstawiają miejsca, których już nigdy nie zobaczymy w takiej jak na nich postaci. Zarówno rezerwat „Zielone Skałki” jak i samą miejscowość Czorsztyn, wraz ze sklepami i gospodą zalała woda zalewu Czorsztyńskiego. 
   Przełom udało nam się przebyć bez kłopotów. Na obu brzegach machali do nas turyści. Na prawym, po czesku pozdrawiano nas AHOJ! A na lewym, już po polsku wołano do nas AHOJ! Jak widać, rzeka nie dzieli narodów! W tej przyjaznej atmosferze dopłynęliśmy do Hukowej Skały. Przy niej kończy się odcinek rzeki granicznej i Dunajec wpływa całą swoją szerokością na terytorium naszego kraju. Przy skale tej usytuowano jednak posterunek straży granicznej. Jeden z żołnierzy, zauważywszy nas, zagwizdał ostro gwizdkiem i dał jednoznaczny znak, byśmy przybili do brzegu. Zdziwił się przy tym, że w stanie wojennym pozwalamy sobie na płynięcie rzeką graniczną. Wytłumaczyłem mu, że byłem w strażnicy WOP w Nowym Targu i chorąży, dyżurujący wówczas, powiedział, że możemy płynąć bez przeszkód, bo właśnie zniesiono obowiązek meldowania się w strefie przygranicznej. Może i uwierzył, ale był obowiązkowym żołnierzem, więc zameldował o nas porucznikowi. Temu jeszcze raz musiałem opowiedzieć o Nowym Targu. Pojechał gdzieś i za jakąś godzinę wrócił. Potwierdzał w tym czasie moją wersję opowieści. Żołnierz, który nas zatrzymał, rozmawiał z nami przyjaźnie. Tłumaczył się, że taki jest jego obowiązek i że po to tu właściwie stoi. Okazał się też naszym ziomkiem, bowiem pochodził z nieodległego Lubska. Porucznik zwolnił nas z „aresztu” i pozwolił na kontynuowanie spływu. Po chwili mijaliśmy już Szczawnicę a potem Krościenko. Po kilkudziesięciu minutach zauważyliśmy zabudowania. Spytaliśmy co to za miejscowość? Odpowiedź brzmiała: Tylmanowa. Za pół godziny znów spytaliśmy, gdzie się znajdujemy? Odpowiedź brzmiała: Tylmanowa. Po kolejnej półgodzinie, usłyszeliśmy taką samą odpowiedź: Tylmanowa. Doszliśmy do wniosku, że jest to chyba najdłuższa miejscowość w Polsce. Po upływie kolejnych dwóch kwadransów, nocleg wypadł  nam... w Tylmanowej, u podnóża góry, która od wschodniej strony „wyrosła” na trasie Dunajca. Była to prywatna łąka. Do lądowania zachęciła nas ładnie utrzymana przystań z pomostem pływającym, do którego przycumowana była dobrze utrzymana łódka. Gospodarz pozwolił rozbić namiot, z zastrzeżeniem, że nie wolno nam palić ogniska, a potrzeby fizjologiczne będziemy załatwiać w pobliskiej sławojce. Ustawiliśmy nasz namiot, przebraliśmy się w noclegowe dresiki, zjedliśmy kolację i usiadłszy na materacu rozpamiętywaliśmy przygody minionego dnia. Było późne lato. 25 sierpnia. Nadeszła ciemność. Ciepła noc oraz niezwykła przejrzystość powietrza zachęciły nas do zwrócenia wzroku ku niebu. Tego wieczora było ono bezchmurne, czyste. Iskrzyły się na nim niezliczone gwiazdy. Zdawały się takie bliskie, że tylko sięgnąć ręką... Od patrzenia rozbolały nas szyje. Wywlekliśmy z namiotu materace i położywszy się na nich kontemplowaliśmy roziskrzony firmament. Nagle znad wschodniego horyzontu wyłonił się jakiś obiekt latający. Leciał wysoko, ale przesuwał się ze znaczną prędkością na tle gwiazd. Zauważyliśmy ten ruch obaj. Zaczęliśmy obserwować ów obiekt. Ten przebywszy jakąś ćwiartkę nieba, nagle się zatrzymał. Sądziliśmy wcześniej, że to samolot, ale przecież samoloty, nie zatrzymują się tak nagle! Po kilku sekundach obiekt ruszył pod kątem prostym do dotychczasowego kierunku, kierując się na południe. Wykonał trzy podobne ewolucje, jakby pisząc literę „Z”, poczem oddalił się z niesamowitą prędkością, kontynuując początkowy kierunek ze wschodu, na zachód. Ufo? Dotąd zadajemy sobie pytanie, co to mogło być?
   Nazajutrz wstałem wypoczęty i rześki. Ranek był piękny. Pokryta rosą trawa, zapowiadała kolejny pogodny dzień. Była 6.00. Jędrek smacznie jeszcze spał. Postanowiłem zmyć z siebie brudy dnia poprzedniego. Chłód poranka i lodowata woda górskiej rzeki nie zachęcały do kąpieli, toteż wybrałem mycie się, stojąc po kostki w wodzie. Poszedłem na brzeg. Na pomoście ułożyłem przybory do mycia i rozejrzawszy się dookoła a nie stwierdziwszy niczyjej obecności w okolicy, rozebrałem się do „Adama” i rozpocząłem mycie. Poszło szybko. Kiedy skończyłem się wycierać i ubrałem się nieco, usłyszałem jakieś kaszlnięcie. Po drugiej stronie rzeki stała grupka ludzi, którzy czekali na przeprawę łodzią przez Dunajec. Nasz gospodarz okazał się bowiem przewoźnikiem przez rzekę. Ludzie widząc mnie myjącego się, nie chcieli przeszkadzać w ablucjach, dopiero, kiedy byłem ubrany, zwrócili uwagę na swoją obecność. No cóż, czasem człowiek daje ucieszny prospekt światu (jak mawiał imć Onufry Zagłoba), nie zdając sobie nawet z tego sprawy.
   Po śniadaniu popłynęliśmy dalej. Rzeka nie przestała być wymagająca. Czasem wydawała się trudniejsza niż na słynnym przełomie w Pieninach. Pogoda była piękna. Dzień chyba świąteczny, bo nad wodę przybyli licznie wypoczywający ludzie. W ustronnych miejscach zaskakiwaliśmy opalające się toples lub na „Ewę” Panie, które zabezpieczały się przeciw podglądaczom z lądu. Żadnej z nich nie przyszło nawet do głowy, że publika nadpłynie wodą. Jędrek nie miał szczęścia. Panie szybko reagowały. Nim przyjaciel nadpłynął, chowały swoje wdzięki za parawanami, lub umykały w pobliskie krzaki. Po jakimś czasie, kolega wyprzedził mnie i krzyczy z oddali, że na łasze opala się pani w stroju nudystki, kiedy podpłynęliśmy bliżej, okazało się, że pani opalała się w kostiumie koloru cielistego... Były też przygody natury technicznej. Płynąłem lewą stroną nurtu, Jędrek prawą. Nagle zobaczyłem, że jego kajak zatrzymuje się. Płynę dalej, bo nurt bardzo rwący i o powrocie pod prąd nie może być nawet mowy. Zatrzymałem się więc przy brzegu i wołam: Płyń, czemu stoisz? Jędrek rozpaczliwie wiosłuje i nie posuwa się ani o milimetr. Wołam, odepchnij się wiosłem od dna, siedzisz na kamieniu! Widzę, że próbuje, ale wiosło zatapia się całe, nie dotykając dna. Usiadł na wierzchołku skały, dookoła mając głębię większą od długości wiosła. Nie pozostało nic innego, jak przejść na dziób kajaka, by wynurzyła się rufa i tym sposobem zejść z rafy.
   Innym razem obu nas wciągnął liczący jakieś trzydzieści metrów średnicy wir. Chwycił i trzyma. Kręciliśmy się wokół jego osi jak na karuzeli. W pierwszej chwili nawet nas to rozbawiło, ale kiedy zauważyliśmy, że mamy trudność z wydostaniem się z niego, trochę zaczęliśmy się martwić. Wykorzystaliśmy jednak siłę odśrodkową i po kilku obrotach, dodając prędkości wiosłowaniem, wydostaliśmy się z objęć „wirówki” Spływ nasz zakończyliśmy w Nowym Sączu 26 sierpnia 1982 roku.
   Był to mój ostatni spływ tego roku. Po nim otrzymałem złotą odznakę TOK i drugi stopień przodownika turystyki kajakowej, także nobilitację zdobywcy Dunajca.