wtorek, 27 marca 2018

Pierwszy rejs do morza Cz.VI ~ Z prądem i pod prąd

Kamień Pomorski gościł nas do kolejnego ranka. Zwiedziliśmy to klimatyczne miasteczko. Trzeba przyznać, że ma imponujące zabytki, no i związki z historią bogate.
Najbliżej mariny znajdowała się baszta - brama, będąca elementem umocnień miejskich, w których obecnie znajduje się nowoczesne i bardzo ciekawe muzeum kamienia.
                                                     Zwieńczenie baszty od wewnątrz
W jednej z sal stoi szkielet tyranozaura, a na telebimach wyświetlana jest historia związana z życiem i zagładą dinozaurów. Dla Ani to gratka. Bardzo ją zaciekawiła ta prezentacja. Potem zwiedzaliśmy kolejne sale, na kolejnych poziomach, a między nimi, wzdłuż schodów, sprytnie umieszczone gabloty, w których w ciekawy sposób prezentowano różne minerały.

Wreszcie dotarliśmy na szczyt baszty, skąd rozpościerał się piękny widok na miasto i Zalew Kamieński.
Wędrowaliśmy dalej. W rynku oczarował nas piękny, XIII wieczny ratusz.
W piwnicy tego szacownego zabytku usytuowana była stylowa restauracja. W sam raz dla nas, bowiem czas zrobił się obiadowy i poczuliśmy głód.
Po obiedzie, przeszliśmy do katedry, równie zabytkowej i pięknej.
                                                               Dzwonnica katedry
                                                                           Katedra

Na drzwiach wisiało ogłoszenie o koncercie symfonicznym, który miał się odbyć w katedrze o godzinie 19.00 . Udało nam się trafić na wieczór kulturalny. Zawsze ciekawiły mnie te wieczory, o których czytywałem w prasie i zawsze chciałem usłyszeć dźwięk jednych z najsłynniejszych organów w Polsce. Usłyszałem. W programie nie mogło zabraknąć toccaty i fugi d-moll J.S. Bacha. Program był bardzo bogaty, a dla mnie ciekawy i satysfakcjonujący. Wyszedłem z katedry w kulturalnym uniesieniu. Na rano zostawiliśmy sobie ciekawostkę w postaci wystawy figur żołnierzy "kamiennej armii" z Chin, którą zorganizowano w sąsiadującej z katedrą szkole. Niestety, okazało się, że tego dnia wystawa jest nieczynna, za to w sąsiednim parku odbywał się plener rzeźbiarski. Bardzo ciekawa impreza. Niestety, nie mogliśmy zostać dłużej, by podziwiać kunszt artystów, biorących w niej udział, bo czekał nas krótki etap do Dziwnowa, gdzie nazajutrz mieliśmy się spotkać z Martą i Markiem.

Pełni wrażeń odbiliśmy od gościnnej kei w Kamieniu Pomorskim. W ciągu niespełna godziny dotarliśmy do Dziwnowa.

                                                       Port wewnętrzny w Dziwnowie

Port wewnętrzny od morskiego dzieli most drogowy. Ten, na szczęście otwierano regularnie co dwie godziny, ale do kolejnego otwarcia była jeszcze godzina, więc mając już praktykę w pokonywaniu niskich mostów w Podjuchach i Wolinie i tym razem przeszliśmy pod stałym przęsłem, po demontażu jedynie masztu sygnałowego. Podpłynęliśmy do budynku kapitanatu, gdzie zgłosiliśmy chęć pozostania w porcie przez kolejnych pięć dni. Przyjął mnie bosman o fryzurze a'la Janosik, siedzący za konsolami i różnymi wskaźnikami, rejestratorami i innymi urządzeniami, których przeznaczenia nie potrafiłem określić. Po zarejestrowaniu postoju, i przydzieleniu miejsca w porcie rybackim, pan bosman ( sympatyczny, a jakże!) zagadnął mnie, kiedy pokonywałem Zalew Szczeciński? Odpowiedziałem że przedwczoraj między godziną 11:00 a 15:00. Bosman pokazał mi bęben rejestratora i z uznaniem pokiwał głową. Krzywa wiatru rejestrowanego na bramach torowych osiągnęła poziom 11 B!!! wprawdzie trwało to zaledwie 5-6 minut, ale to przecież huraganowy wiatr! To właśnie wtedy trzeszczały taśmy mocujące tent, i to z tego powodu zainteresowanie służby SAR naszym losem. Teraz do mnie to dopiero dotarło...

                                                Kucyk w porcie rybackim w Dziwnowie
Nasi współzałoganci przyjechali w umówionym czasie. Szybko też zainstalowali się w jachcie.

Potem była plaża, kąpiel i normalne, turystyczne życie w nadmorskiej miejscowości, a więc buszowanie po straganach, zajadanie się goframi, lodami i innymi specjałami, właściwymi dla takich miejsc.


Ja miałem "przeciapane". Nie lubię leżeć na plaży (czuję się jak na patelni).  Uważa się, że kiedy woda w Bałtyku osiąga temperaturę 19 stopni, jest ciepła. Dla mnie to stanowczo za niska temperatura do dłuższej niż pięciominutowa, kąpieli toteż, by się zbytnio nie nudzić, serwisowałem jacht. Pozszywałem nadwyrężone przez wichurę pasy napinające tent (rzeczywiście to trzeszczenie, to były pękające nici przy klamrach). Zająłem się też silnikiem. Musiałem zdemontować śrubę, bo na wałek za śrubą zawinęła się jakaś żyłka i to dość grubo. Potem jeszcze sprawdzałem poziom oleju, ładowałem akumulatory, studiowałem mapy i robiłem plan podróży powrotnej. Największe obawy miałem z płynięciem przez Zalew. Meteorolodzy zapowiadali załamanie pogody. Wyjednałem wśród załogi jeden dzień. Skróciliśmy pobyt w Dziwnowie, by zdążyć przed załamaniem pogody przepłynąć "wielką wodę". Ze zdziwieniem stwierdziłem, że mam sojuszników w osobach mojej żony i córki. Okaząło się, że też dzieliły moje obawy.
Wypłynęliśmy tak, by tym razem zdążyć na otwarcie mostu. Przedtem jednak popłynąłem do morza, by zamoczyć w słonej wodzie kadłub naszego statku. Zawróciłem tuż za główkami, wzbudzając zdziwienie pilota odprowadzającego nas do główek. W ten sposób nasz rejs zakończył się w morzu.

                                                              Morski horyzont
Od tego momentu zaczęliśmy nasz rejs powrotny do Cigacic. Zapraszam do kolejnych odcinków relacji z tej podróży.

wtorek, 20 marca 2018

Pierwszy rejs do morza Cz.V ~ Z prądem i pod prąd

Port rybacki w Stepnicy stał się naszym "domem" przez kolejne dwa i pół dnia, licząc z dniem przybycia, to praktycznie trzy dni. Po przycumowaniu gdziekolwiek, udałem się do kierownika bazy, bo tak tytułowali go rybacy, by uzyskać pozwolenie na pobyt i lokalizację stanowiska cumowania. Pan kierownik okazał się być równie miłym gościem, jak spotykani na innych przystaniach bosmani. Pozwolił przycumować na stanowisku, gdzie było przyłącze energetyczne i skąd było dość blisko do sanitariatów i stołówki. Z tej ostatniej nie korzystaliśmy, ale sanitariaty były zawsze pożądanym przez nas elementem dostępnej infrastruktury we wszystkich przystaniach, które odwiedzaliśmy. Te były czyste i w pełni sprawne, toteż uznaliśmy, że mamy wszystko, co nam potrzebne.


 Rybacy, to bardzo pracowici i nieustraszeni ludzie. Wypływali na połowy w warunkach, które my uznaliśmy za zbyt niebezpieczne do kontynuacji naszego rejsu.


 Stanęliśmy tu zatem i czekaliśmy na dogodne warunki atmosferyczne, by popłynąć dalej, przez Zalew Szczeciński, do portu w Wolinie.

Urozmaicaliśmy sobie czas, zwiedzając Stepnicę, przebywając na plaży. Tu zaznaczę, że my, dorośli, nie odważyliśmy się wejść do wody, choć była znośna (jeśli chodzi o temperaturę), ale nasza córka, jak każde dziecko, musiała! i kąpała się, a kiedy wołaliśmy, żeby już wyszła, bo jest jej zimno, jak każde dziecko, z trzęsącymi się z zimna ustami, zapewniała, że jest jej ciiepppło!
Zwykle pozwalaliśmy jej jeszcze przez chwilę pobyć w wodzie i kazaliśmy wyjść z niej, by ją osuszyć i ubrać w ciepłe ciuchy. Wróciła z urlopu zdrowa.

                                                      Plaża przy molo w Stepnicy

Rybacy sprzedawali nam po niezbyt wysokiej cenie ryby. Szczupaki, sandacze, okonie, płocie, leszcze. Przyrządzaliśmy je na miejscu. Nad morzem najlepiej jeść dary morza!

Sympatyczny kierownik bazy, przekazywał nam komunikaty pogodowe, podawane przez Radio Szczecin, dla obszaru zalewu i zespołu portów morskich. Wreszcie nadszedł moment, że otworzyło się dla nas okno pogodowe i ruszyliśmy w kierunku, najpierw przystani żeglarskiej w Trzebieży, z zamysłem, że jeśli pogoda pozwoli, popłyniemy dalej, przez główne ploso zalewu w kierunku portu w Wolinie. Kręciliśmy się nieopodal Trzebieży, nie mogąc podjąć decyzji, co do dalszej drogi. Pogoda się psuła, zaczął padać deszcz. Wiatr utrzymywał jednak swoją siłę, około 4 st.

Popatrzyłem na mapę, by zapamiętać szlak i minąwszy drugą bramę torową (dwie wieże ustawione na kształt bramy, w odległości zapewniającej widzenie ich przez lornetkę i radar) skręciłem na farwater do Wolina. Najpierw kierowałem się na widoczny z dala komin, po chwili jednak deszcz się wzmógł, wiatr także i komin skrył się za mgłą. Widziałem wodę wokół Kucyka w odległości jakichś dwustu metrów. Wiatr  nadal się wzmagał, by osiągnąć siedem stopni w skali Beauforta. Jak na Kucyka, to sztorm! Przyznam, że w zasadzie nie wiedziałem co robić. Utrzymywałem statek rufą do wiatru, który skutecznie popychał mnie w kierunku, w którym zmierzałem. Spienione fale przemykały, wyprzedzając Kucyka z sykiem, jakby szydząc z takiej małej "mydelniczki" Skupiłem się na prowadzeniu łodzi. Na szczęście zapamiętałem kurs i bacznie obserwowałem go teraz na busoli, pilnując, by zeń nie zboczyć. Moja połowica ma chorobę komunikacyjną, toteż przy takim zafalowaniu, zaczęła się dawać jej we znaki. Chorując sobie w kabinie, nad wiaderkiem do mycia pokładu, pojękiwała tylko. W pewnym momencie wypełzła na pokład i woła do mnie: Kotku, przybij już do brzegu! Ja na to: chętnie, powiedz do którego wolisz? Ula popatrzyła wokół i jęknęła z beznadzieją w głosie. W tym samym czasie, nasza córka bawiła się na podłodze, pod dinetką (stołem) swoimi zwierzakami, zachowując stoicki spokój i pełne zaufanie do moich umiejętności (dziwne, bo ja sam je właśnie utraciłem). Po chwili zauważyłem boję szlakową, znak, że płynę we właściwym kierunku. Pogoda dalej się psuła. Wiatr się wzmógł tak bardzo, że tent zaczął trzeszczeć w zaczepach i myślałem, że zostanie zdmuchnięty, ale po dłuższej chwili wiatr zelżał i zrobił to we właściwym momencie, bo musiałem w tym miejscu skręcić w prawo, jak prowadził szlak, by przejść przez podwodną skarpę. Na szczęście przejście było na tyle szerokie, że mogłem halsować, jak żaglówką, by nie stawiać burtą do fali. Kiedy przeszedłem skarpę, wiatr jeszcze osłabł do jakiejś piątki B.

 W tym miejscu podpłynął do nas kuter SAR z zapytaniem, czy czegoś nie potrzebujemy. Odpowiedziałem, że nie, całkiem dobrze się mamy. Po chwili dojrzałem kontury wiatraków w Wolinie. Wiedziałem już, że najgorsze mam za sobą.

Kiedy dopłynęliśmy do portu w Wolinie było około 15:00. Przycumowałem i poszedłem na stację benzynową po olej do silnika, bo jakoś tak dziwnie zaczął pachnieć olejem, a ja nie miałem zapasu na dolewkę. Kiedy wróciłem z zakupem, Ula ugotowała (czy raczej zagrzała, przygotowany wcześniej) obiad. Zasiedliśmy za stołem i stwierdziliśmy, że jeśli przeszliśmy przez coś takiego, to możemy uznać, że za nami i za Kucykiem poważny chrzest bojowy. Wtem otworzyły się niebiosa i lunęło. To było istne oberwanie chmury! Potoki wody lały się przez półtorej godziny, przesłaniając całkowicie świat. W kokpicie, mimo, że był skonstruowany taak, by woda odpływała natychmiast, przez cały czas trwania ulewy, utrzymywała się spora warstwa wody. Wreszcie deszcz ustał. Było późne popołudnie, a przed nami, równie rzadko zwodzony most drogowy na ważnej trasie do Świnoujścia. Zabrałem ze sobą miarkę i poszedłem sprawdzić, czy zmieścimy się pod stałym przęsłem. Mieliśmy pięć centymetrów zapasu, więc ostrożnie, tak jak w Podjuchach, przepłynąłem i kontynuowaliśmy rejs najpierw rzeką Dziwną (nazwa bierze się stąd, że rzeka ta nie ma ustalonego kierunku nurtu. Płynie ona raz do morza, raz od morza. Dziwne, dlatego rzeka Dziwna).

Na Zalewie Kamieńskim spotkaliśmy hauseboota, który płynął z Dziwnowa do Wolina, my zaś zmierzaliśmy do Kamienia Pomorskiego.
Po prawej burcie zostawiliśmy "Czarci Głaz" Olbrzymi kamień polodowcowy, od którego ponoć nosi nazwę Kamień Pomorski. Przed mami marina i nadzieja, bo nad mariną rozpięła się właśnie piękna tęcza, znak, że chyba przestanie już padać.
Niestety, wewnątrz portu nie było dla nas miejsca. Musieliśmy stanąć na zewnątrz, przy falochronie. Martwa fala niemiło kołysała jachtem. Odbijacze wydawały skrzypiący dźwięk. To wszystko powodowało, że nie mogliśmy zasnąć. Koło godziny 23:50 jakiś jacht wypłynął w kierunku Bornholmu, zwalniając miejsce wewnątrz portu. Przestawiliśmy Kucyka (choć byliśmy w piżamach) na nowe miejsce, gdzie już spokojnie mogliśmy spać do rana.

Co było dalej, opiszę w kolejnym poście. Zapraszam do czytania.

czwartek, 15 marca 2018

Pierwszy rejs do morza Cz.IV ~ Z prądem i pod prąd

Żeby dopłynąć do mariny Pogoń w Szczecinie musieliśmy pokonać (dosłownie) most kolejowy w Podjuchach, który wprawdzie jest mostem zwodzonym, ale nader rzadko! Przeszliśmy zatem pod przęsłem teoretycznie nieprzepływalnym, ale okazało się, że po demontażu masztu sygnałowego oraz tentu, takie przepłynięcie stało
się możliwe. Zachowałem przy tym wszelkie środki ostrożności, a moja prędkość była minimalna, wystarczająca do zachowania sterowności. Przepłynąłem. Moje poczynania bacznie obserwował patrol municypalnej policji wodnej w Szczecinie. Nie ingerowali, więc uznali, że moje manewry są dozwolone.

             Regalica w okolicy elektrowni Dolna Odra. Mijamy się z barką BM 5234.
Zanim wpłynęliśmy do Mariny, mijaliśmy urządzenia portowe portu Szczecin, które rozłożone są na wielu wyspach i służą różnym instytucjom. Cały Zespół Portowy Szczecin - Świnoujście, jest bodaj największym portem w Polsce.


Marina Pogoń też zrobiła na nas wrażenie. Usytuowana przy kanale łączącym prawą odnogę Odry, zwaną Regalicą, z jeziorem Dąbie Małe, posiada, prócz oczywistego waloru, jakim jest dogodne położenie w stosunku do miasta, takie przymioty, jak komplet urządzeń do obsługi jachtów, wygodne nabrzeża, głębokie podejścia, slipy, dźwigi, warsztaty szkutnicze i mechaniczne dla motorowodniaków, także stołówki, bary i tawerny, gdzie można zjeść, wypić i posłuchać szant (niekiedy na żywo, jak nam się przydarzyło). W pobliżu jest też bogato zaopatrzony sklep żeglarski. Jednym słowem El Dorado!

Po spokojnej nocy, zerwał się wiatr. Może niezbyt silny, ale niemiły dla jachtu motorowodnego, spacerowego, jakim był Kucyk. Taki wiatr wzbudza krótkie fale, powodując niemiłe telepanie statkiem. Mimo wszystko, zdecydowałem, że popłyniemy do Stepnicy.

Przed 9:00 wymeldowałem się u bosmana (znów bardzo miły człowiek)! Skąd oni (?) biorą takich sympatycznych bosmanów?  Wypłynąłem z Regalicy na jezioro Dąbie. Ogromny akwen! Szedłem torem wodnym ku Zalewowi Śzczecińskiemu.

                                                     J. Dąbie. Krajobraz po kormoranach.

Jak wcześniej przewidywałem, krótka fala nieprzyjemnie telepała jachtem, w dodatku równolegle z nami postanowił płynąć jakiś jacht żaglowy, pod niemiecką banderą. Rzecz w tym, że jacht musiał halsować, i trochę nam to przeszkadzało w płynięciu. Ci pod żaglami mają pierwszeństwo, więc bywało, że ujmowałem gazu na silniku, by halsujący, mógł się zmieścić w farwaterze. Bez kolizji dopłynęliśmy do głównego toru wodnego między portami w Świnoujściu i Szczecinie. Tu mijaliśmy kolosy oceaniczne i wodoloty, kursujące między głównymi portami. Przedsmak wielkiej wody!

                        Wodolot, którego baliśmy się, bo pojawiał się nagle i nagle znikał!
Płynąc mijaliśmy z lewej burty port w Policach, z prawej sławny "betonowiec", statek o konstrukcji kadłuba z siatkobetonu, zatopiony nie wiadomo z jakiego powodu i pozostawiony tuż przy torze wodnym za Szczecina do Świnoujścia. Statek ten to cel wielu wycieczek dla wielu różnej maści pływadeł i choć sam w sobie nie jest atrakcyjny, to w końcu i tak stanowi swoisty ewenement. Trudno się oprzeć pokusie odwiedzenia go.

Wreszcie, koło wyspy Mielinek, która jest wyspą sztuczną, usypaną z wydobytych osadów dennych, podczas pogłębiania toru wodnego, szlak rozgałęzia się. W lewo wiedzie do Świnoujścia i Wolina, w prawo do Stepnicy. Miejscowość ta dysponuje aż trzema przystaniami. Pierwsza to oficjalny port rzeczno-morski, druga, to przystań rybacka i trzecia, to marina jachtowa. Zatrzymaliśmy się w przystani rybackiej. Resztę opowiem w następnej części. Zachęcam do odwiedzin profilu.

                                               Charakterystyczna budowla w Stepnicy.

sobota, 10 marca 2018

Pierwszy rejs do morza Cz.III ~ Z prądem i pod prąd

Okolice rzeki Warty w Kostrzynie okazały się niezbyt ciekawe. Odkryliśmy jednak TESCO i stację benzynową, w której było tańsze paliwo. Market sporych rozmiarów i zaopatrzenie wzorcowe. Nie potrzebowaliśmy już żadnych zapasów, ale skusiło nas stoisko ze słodyczami.

Koło południa pożegnaliśmy miłego bosmana i oddaliśmy cumy. Wyruszyliśmy w dalszą podróż. Wróciliśmy na Odrę i skierowaliśmy się z jej prądem w kierunku Szczecina. Spoglądałem zza steru to w lewo, to w prawo i zauważyłem różnicę. Prawy, polski brzeg wyglądał na zaniedbany. Łęgi i wały przeciwpowodziowe nie były wykoszone. Na lewym brzegu czynność koszenia wykonywały liczne stada owiec.  W zasadzie tak było prawie na całej długości rzeki graniczącej z Niemcami. Przy lewym brzegu, od czasu do czasu widać było przycumowane koszarki i kręcących się przy naprawach główek ludzi.


Pola międzygłówkowe czyszczono za pomocą refulerów z naniesionego tam podczas wezbrań wody piasku. Na naszym brzegu ostrogi rozmywały się, a w polach między nimi zalegały jęzory piachu. Tor wodny wyznaczony był pławami (bojami), jednak poza statkami roboczymi i inspekcyjnymi, nie natrafiliśmy na żaden inny.

Pogoda nadal była wyżowa. Błękitne niebo odcinało się od ciemnej zieleni traw i krzewów porastających brzegi Odry. Tu i ówdzie widać było umocnienia z kamieni. To znaczy, że brzeg rozmywały zdarzające się w ostatnim czasie powodzie. Zresztą widomym śladem tych powodzi, były poukładane w niektórych miejscach worki z piaskiem.

Kontemplując otoczenie rzeki płynęliśmy sobie z jej prądem, gdy nagle ukazał nam się po prawej stronie szyld z napisem NADZÓR WODNY GOZDOWICE
Przybiliśmy do burty statku inspekcyjnego o nazwie DANKA i poszedłem  zapytać, czy możemy tu zostać przez jakiś czas.

Byłem zziębnięty "na kość" bowiem, podobnie jak w przeddzień, od dziobu wiał chłodny wiatr, przenikając ubranie. Po kilku godzinach płynięcia, skostniałymi palcami nie mogłem utrzymać koła sterowego. Chwilowe wytchnienie przydało się nam. Na brzegu, kiedy wyszliśmy na osłonięty teren, okazało się, że jest ciepło, a w dodatku w miejscowym kiosku, możemy zamówić sobie fastfooda, w postaci fasolki po bretońsku, co też skwapliwie wykorzystaliśmy.


Pani Danusia, kierowniczka nadzoru, okazała się osobą bardzo spolegliwą. Dowiedziawszy się, w jakim celu i gdzie płyniemy, udzieliła nam wręcz matczynej opieki, choć wiekiem, bardziej pasowałaby do siostry.

Zaraz przedstawiła nas swojemu personelowi ( bardzo sympatyczni ludzie) i poprosiła, żeby udzielili nam daleko idącej pomocy, o ile takiej będziemy potrzebowali. Pokazała nam też gdzie będziemy mogli skorzystać z toalety, łazienki i kuchni. Tę ostatnią ( jak i toaletę chemiczną) mieliśmy na Kucyku, ale chętnie korzystaliśmy z urządzeń zewnętrznych, bo opróżnianie toalety wiązało się ze sporym wysiłkiem ( należało wynieść i opróżnić zbiornik o wadze około 20 kg).

Gozdowice pełniły niegdyś rolę przejścia granicznego. Po wejściu Polski do strefy Schengen. Przejście to przestało funkcjonować. Pozostał tylko prom drogowy. Był to specyficzny pojazd, odmienny od wszystkich promów na uwięzi. pływał z napędem bocznokołowym. Koła łopatkowe napędzał silnik spalinowy,  za pośrednictwem koła zamachowego o dużej masie. Napęd był bardzo wydajny, ale dla postronnych bardzo upierdliwy, bowiem wydawał wizg o wysokiej częstotliwości (obracające się koło zamachowe wzbudzało te dźwięki). Byliśmy blisko i za każdym razem, kiedy prom przemieszczał się przez rzekę musieliśmy wysłuchiwać tych wizgów. Nie były przyjemne. Na szczęście o zmroku prom zaprzestawał rejsów.

Połaziłem po Gozdowicach. Okazało się, że jest tu co zwiedzać!

Dawne przejście graniczne. Pozostała infrastruktura tego przejścia, obecnie nie służy niczemu i sobie niszczeje...

Nazajutrz rano, podziękowawszy naszej przemiłej opiekunce, udaliśmy się w dalszą drogę.
Z lewej mijaliśmy słynną podnośnię w Hohenzachen, przy wejściu w kanał Odra-Hawela. Popłynęliśmy dalej. Minęliśmy dawne przejście graniczne dla barek w Widuchowej. Tu był też nadzór wodny, ale minęliśmy go. Dopłynęliśmy do rozwidlenia Regalicy i kanału łączącego ją z Odrą Zachodnią, już w Szczecinie. Tam postanowiliśmy zanocować przy dzikim brzegu.
                                                         Widuchowa. Nadzór wodny.
Rano, był już żabi skok do przystani wodnej Pogoń w Szczecinie.
Tu też pozostaliśmy na noc. Wcześniej obeszliśmy teren mariny i sąsiednie działki. Naszym zamiarem było pokonanie następnego dnia jeziora Dąbie i części Zalewu Szczecińskiego, by dopłynąć do Stepnicy.

poniedziałek, 5 marca 2018

Pierwszy rejs do morza Cz.II ~ Z prądem i pod prąd

Rok 2008 był rokiem obfitującym w rejsy, wycieczki i małe wypady eksploracyjne w okolice Cigacic. Najważniejszym jednak wydarzeniem roku, stał się rejs do Dziwnowa i powrót do Cigacic. Pomijam odległość, która przecież była duża, ale sam fakt pływania po nieznanych wodach, w tym morskich osłoniętych i wreszcie wypłynięcie na samo morze, był dla nas ekscytujący.

Nadszedł wreszcie ten wyczekiwany, czerwcowy dzień, kiedy zaształowani we wszystko, co potrzebne na tak długi rejs, ruszyliśmy w dół Odry. Było późne popołudnie. Liczyliśmy na to, że gdzieś w okolicy Krosna Odrzańskiego znajdziemy miejsce na nocleg. Pogoda była piękna, prawie bezwietrzna. Mieliśmy dużo nadziei na piękny, niezapomniany rejs.

                                            Kucyk pod wodzą TAAkiego kapitana!

No i zaczęły się schody! Jak już wspominałem, w Polsce narodowym sportem jest wędkarstwo! Minęliśmy więc już dość dawno Krosno i bacznie się rozglądając płyniemy, wolno, szukając miejsca na nocleg. Jak na złość wszystkie ostrogi są zajęte przez wędkarzy i to zarówno na prawym, jak i lewym brzegu. Wreszcie, tuż przed zapadnięciem zmroku znaleźliśmy jedną, jedyną "bezludną" główkę, przy której przycumowaliśmy na noc. Noc była ciepła i spokojna. Obudziliśmy się wczesnym rankiem, kiedy nad wodą snuły się jeszcze opary mgły, słońce świeciło pod ostrym kątem, eksponując na przeciwległym brzegu zieleń zarośli. Wszystko tak, jak lubię. Chwilę pokontemplowałem przyrodniczy spektakl i zacząłem przygotowania do odpłynięcia. Musieliśmy wcześniej wstać, bo  mieliśmy długą drogę do przebycia, a Kucyk z nurtem Odry przemieszczał się z prędkością około 13-14 km/h. Wreszcie ruszyliśmy. po chwili nastąpiło spotkanie z płynącymi pod prąd barkami. Zestaw pchał Domil 2 pod Kapitanem Czesławem Sz. Znałem tego kapitana, bo już od jakiegoś czasu czynnie uczestniczyłem w życiu załogi "Wirtualnego Statku" - to jest portalu "Żegluga Śródlądowa Wczoraj, Dziś i Jutro". Portal ten w sposób bardzo profesjonalny zajmuje się krzewieniem wiedzy i  informacji o śródlądowych drogach wodnych, o żegludze, turystyce i o wszystkich aspektach życia wodniackiego. Ponieważ idea utrzymania i rozwoju szlaków wodnych w Polsce była mi zawsze bardzo bliska, zaangażowałem się w prace redakcyjne, stając się częścią załogi "Wirtualnego Statku". Praca ta tak mnie zaangażowała, że straciłem właściwą mi ostrożność w podejmowaniu działań. Kiedy zostałem przez kapitana tej szacownej jednostki mianowany "oficerem", czyli krótko mówiąc redaktorem portalu, wylała się na mnie taka ilość hejtu, że moje nerwowe zachowanie i bezsenność zauważyła żona. Przeprowadziła ze mną rozmowę, a ja przyznałem się do tego, że właśnie znów oberwałem od jakiegoś sfrustrowanego kapitana żyjącego na obczyźnie. Na to moja Połowica: Czyś ty do reszty zgłupiał chłopie? Nie dość, że w czynie społecznym poświęcasz całe popołudnia i wieczory na wypisywanie artykułów, moderowanie postów na forum, i pomoc w administrowaniu stroną, do tego (choć w niewielkim stopniu) jednak dotujesz działalność portalu, to jeszcze będziesz zapadał na zdrowiu z tego powodu? Ja myślałam, że sprawia ci to przyjemność, ale widzę, że ty się spalasz człowieku. Rzuć to i zajmij się czymś innym, co nie będzie tak negatywnie wpływało na twoje zdrowie! Nie słuchałem. Przez długi czas udzielałem się, aż wreszcie przyszło przesilenie. Wycofałem się całkowicie z uczestnictwa w życiu wirtualnej załogi. Zmustrowałem ze statku i teraz, jako widz popatrzę tylko czasem z boku na jego manewry na wodach śródlądowych Polski, przyklaskując w duchu tej wspaniałej idei.


Płynąc obserwowaliśmy przyrodę rzeki. Latające kanie rude, bieliki, bociany, także przychodzące do wodopoju sarny, dziki i inną zwierzynę. Bardzo nas dziwiło bogactwo przyrodnicze okolicy rzeki.

                                                                    Bielik w locie
                                     żerujący w polu międzygłówkowym bocian czarny
                                                                         Kania ruda
                                                                     lecący bocian biały

Wyżowa pogoda sprawiała, że  słońca nie brakowało, jednak północno zachodni wiatr powodował uczucie chłodu. Sterczenie godzinami przy sterze, bez jakiejkolwiek osłony od wiatru, po pewnym czasie stało się trudne do wytrzymania. Marzłem. Założyłem rękawiczki robocze, bo tylko takie były na pokładzie, ubrałem się w kurtkę, potem w czapkę i wciąż odczuwałem chłód. Dopłynęliśmy jednak do Lebus. Zatrzymaliśmy się przy prawym brzegu w niewielkiej zatoczce, mając przed sobą malowniczy widok tego niemieckiego miasteczka, położonego na wzgórzu, nad Odrą.
                                                                                Lebus
Następnego dnia, nie spiesząc się zbytnio, gdyż do Kostrzyna  pozostało nam już niewiele kilometrów, wypłynęliśmy koło południa. Kostrzyn przywitał nas także piękną pogodą. Przycumowaliśmy przy gościnnym pomoście klubu żeglarskiego "Delfin". Rzeczywiście, panuje tu iście żeglarska atmosfera. Ludzie są mili i przyjaźnie nastawieni do przybyszów, choć sam ośrodek, nie ofrował wówczas za wiele - ot miejsce przy betonowej kei, przyłącze energetyczne, W.C., umywalkę, wodę pitną i śmietnik. Nam to wystarczyło, by czuć się swobodnie. Najważniejsze dla nas było, że możemy zostawić pod dozorem nasz jacht i iść sobie na zwiedzanie miasta. Zaciekawiła nas twierdza. Okazało się, że z klubu do twierdzy jest "żabi skok". Zwiedzanie nie było długie, bo obiekty były zamkniete, mogliśmy tylko zwiedzać zewnętrzne mury i wyobrażać sobie, jak tu mogło być, kiedy twierdza stała w pełnej gotowości bojowej.
                                                                     Lewa blanka twierdzy
                                                   Posterunek wjazdowy
                                                           Twierdza widziana z Odry

Po zwiedzaniu była jeszcze wizyta w sklepie bezcłowym i uzupełnienie paliwa dla Kucyka. Noc bardzo spokojna. Rano przeszliśmy przez most na Warcie, by zwiedzić prawobrzeżną część Kostrzyna. Wypłynęliśmy około 11:00 bez konkretnego zamiaru dotarcia do jakiegoś celu. Mieliśmy dużo czasu, bo umówiliśmy się z Martą i Markiem, naszymi stałymi załogantami w rejsach czarterowych pod żaglami, na spotkanie w Dziwnowie. Tam mieli doszlusować do naszej załogi i wrócić z nami do Cigacic. Do spotkania pozostało nam prawie dziesięć dni, więc pośpiechu nie było.