W styczniu 1988 roku poznałem miłość mojego życia. Osobę, której bezskutecznie szukałem tak długo. Znalazłem ją w miejscu i czasie, które mógł zaprogramować jedynie przypadek, teoretycznie bowiem, tam gdzie poznałem Ulę, nie powinienem się znaleźć. Szczególny traf, taka „szóstka w Lotto”!
Szarpany dotąd licznymi przeciwnościami losu, wreszcie znalazłem cichą przystań w życiu i choć od tego czasu minęło już dwadzieścia osiem lat, po trudach podróży, albo po znojnej pracy, wracam zawsze z radością pod dach domu, który w pocie czoła, zgodnie stworzyliśmy. Szczęśliwie też moja towarzyszka życia stała się chętnym uczestnikiem rejsów, które dotąd są naszą ulubioną rozrywką, zaś woda naszym ukochanym żywiołem.
Nad j. Rudzieńskim
Kto dotąd czytał uważnie wie, że kiedy płynąłem przez jezioro Charzykowskie, zapragnąłem zostać żeglarzem. Marzenia, by się spełniały, muszą być właściwie karmione, toteż znalazłem wspólnika do ich snucia. Został nim Genio „Geniowaty”. Obaj marzyliśmy o dalekich rejsach i podróżach śródlądowymi drogami wodnymi, o których wiedzieliśmy, że oplatają całą Europę. Snuliśmy plany o specjalnym katamaranie i nawet zakupiliśmy do niego jakiś silnik od motoroweru, który miał napędzać koło łopatkowe, usytuowane z tyłu tego pojazdu wodnego. Inspiracją do snucia tych marzeń było pewne zdjęcie wykonane na rzece Pisa.
Nasza inspiracja
Żeby prowadzić taki wehikuł, należało posiadać patent. Dzięki pomocy Jurka H. dostałem się na kurs żeglarski, organizowany przez klub przy zakładach Dozamet w Nowej Soli. Kierownikiem kursu był znany z surowości w ocenianiu adeptów sztuki żeglarskiej, ale bardzo rzetelnie prowadzący zajęcia, kpt. Gniłka. Prawie cały okres zimowy 1987/1988 poświęciłem na naukę. Zaznjomiono nas z teorią, potem, wiosną, kurs przeniósł się do Lubiatowa, nad jezioro Sławskie, gdzie przez dwa tygodnie praktykowaliśmy na łodziach żaglowych pod opieką instruktorów. Całe przedsięwzięcie kończyło się egzaminem, po zdaniu którego otrzymałem patent żeglarza jachtowego. Ten dawał mi już możliwość urzeczywistnienia marzeń o dalekich rejsach. Cóż z tego, kiedy nie miałem na czym pływać?
Początek czerwca 1988 roku był pogodny, ale kiedy wyruszyliśmy z Jurkiem H. na kolejny spływ Obrzycą z Lubiatowa do Kargowej, już od samego początku zaczął padać ulewny deszcz. Spływ był krótki. Po raz pierwszy płynąłem z Ulą i... z duszą na ramieniu. Obawiałem się, że po takim deszczowym etapie nie zechce więcej wziąć udziału w żadnym spływie, a mnie przyjdzie przewartościować swoje życie i zmienić ulubioną rozrywkę na inną. Płynąłem tak sobie i tysiące myśli cisnęło mi się do głowy. Ula, zabezpieczona od deszczu solidnym sztormiakiem, po kilku minutach zaczęła się śmiać. Okazało się, że to płynięcie w strugach deszczu, bez szkody dla samopoczucia, tak się jej spodobało, że po dopłynięciu do końca etapu, za nic nie chciała wychodzić z kajaka. Chciała wciąż pływać, choćby w kółko po jeziorze Rudzieńskim. Byłem zdumiony i zaskoczony jej postawą. Cieszyłem się.
Potem był nocleg w ciasnym namiocie, pogardliwie zwanym przez nas psią budą. Stary, porządny namiot typu „Warta” straciłem w przykrych okolicznościach, jak większość dotychczasowego dobytku, definitywnie i bezpowrotnie. Nowy namiot był malutki i choć kłopotliwe było wchodzenie i wychodzenie z niego, spanie było dość wygodne. Zmieniliśmy go niebawem na „Rumuna”, który zgodnie z etykietą był trzyosobowy. Jakoś nie wyobrażam sobie egzystencji trzech osób na tak małej powierzchni, ale dwie osoby mieszkały w nim wygodnie, choć z wchodzeniem i wychodzeniem, nadal były kłopoty. Namiot ten mamy do dziś, lecz rzadko go używamy. Potem, kiedy ustał deszcz, było ognisko, jedno z tych, które pamięta się przez długie lata. Ula, zauroczona jego czarem, nie chciała wracać do namiotu. Rozmarzona wpatrywała się w dogasające, drwa. Widać kajakowa przygoda przypadła jej do gustu. Rano, kiedy zrobiono pobudkę, nie padało, ale nasza psia buda była mokra jak niewykręcona szmata. Przykro nam było składać taki mokry namiot. Podzieliliśmy go na dwie części. Ociekający wodą tropik spakowaliśmy do foliowego, a suchą sypialnię, do oryginalnego worka. Dzięki temu zabiegowi, nazajutrz, po wysuszeniu tropiku, mogliśmy schować namiot nie obawiając się, że zbutwieje.
Spływ zakończyliśmy w Kargowej. Jurek, jak zwykle, zadbał o sprawne rozwiezienie uczestników do miejsc, skąd mogli udać się do domów. Przedtem był wspólny obiad w restauracji „Maraton”.
Ten krótki spływ uświadomił mi pewną prawdę: Miłość zniesie wszelkie niewygody, byle bliska osoba znajdowała się obok. Sprawiliśmy, że nasze myśli pobiegły wspólnym torem ku przyszłości. Mimo upływu lat, wciąż podążają tą drogą.
* * *
Polityczne przepychanki między narodem a władzami nadal trwały, jednak te ostatnie stopniowo, pod naciskiem opinii publicznej, a szczególnie zabiegów wolnego świata zachodu, spuszczały z tonu.
Od nowego roku zaniechano zagłuszania radia Wolna Europa, jedynego dotychczas dostarczyciela nieocenzurowanych informacji. Z pozytywnych wydarzeń, można odnotować, że w tymże roku, pod koniec marca, w Polsce wykonano po raz ostatni wyrok śmierci. Od tego momentu obowiązywało moratorium na wykonywanie takich wyroków. Z czasem ten najwyższy wymiar kary w polskim prawodawstwie całkowicie został zniesiony.
Od nowego roku zaniechano zagłuszania radia Wolna Europa, jedynego dotychczas dostarczyciela nieocenzurowanych informacji. Z pozytywnych wydarzeń, można odnotować, że w tymże roku, pod koniec marca, w Polsce wykonano po raz ostatni wyrok śmierci. Od tego momentu obowiązywało moratorium na wykonywanie takich wyroków. Z czasem ten najwyższy wymiar kary w polskim prawodawstwie całkowicie został zniesiony.
W marcu zniesiono reglamentację czekolady i wyrobów czekoladowych. Firmy, takie jak na przykład E. Wedel, których produkty były podstawą egzystencji, wytwarzały w czasach reglamentacji tak zwane wyroby czekoladopodobne, a na opakowaniach, dla przekory umieszczały dumny nadruk: „ I w kryzysie nie damy się!”
Wyrób czekoladopodobny - awers
Wyrób czekoladopodobny - rewers
W kwietniu ponownie zawrzało. Znów nasiliły się strajki. Zaczęły się 25 kwietnia strajkiem komunikacji miejskiej w Bydgoszczy. Szybko rozprzestrzeniły się na cały kraj i tak fala protestów, największa od zrywu solidarnościowego w 1981 roku, zalała Polskę. Kiedy nastał dzień pierwszego maja, w całym kraju, obok oficjalnych pochodów pierwszomajowych, zaczęto organizować kontrpochody. Miały one zasygnalizować decydentom powszechną dezaprobatę narodu w stosunku do posunięć władz w sprawach odrodzenia się demokracji w Polsce.
W czerwcu odbyły się wybory do rad narodowych. Związek Solidarność wezwał do bojkotu tych wyborów i tak według władz, udział w nich wzięło około 56% uprawnionych do głosowania, a według źródeł niezależnych, zaledwie 23%.
Od pierwszego lipca rozpoczęto próbnie sprzedawać produkty naftowe, poza reglamentacją. Cena paliwa była wysoka, ale nareszcie można było bez kilku kanistrów w bagażniku udać się w podróż po kraju.
Od pierwszego lipca rozpoczęto próbnie sprzedawać produkty naftowe, poza reglamentacją. Cena paliwa była wysoka, ale nareszcie można było bez kilku kanistrów w bagażniku udać się w podróż po kraju.
W połowie lipca przybył do Polski ówczesny przywódca ZSRR Michaił Gorbaczow. Najzabawniejszą scenką, którą zapamiętałem, była chęć obdarowania go przez polskiego piosenkarza, Andrzeja Rosiewicza, ogromną, sceniczną muszką, którą sam nosił podczas telewizyjnego koncertu zorganizowanego na cześć gościa. Gorbaczow, mimo usilnej namowy Rosiewicza, muszki nie przyjął.
W sierpniu wybuchła kolejna fala strajków. Była jeszcze silniejsza od wiosennej. Objęła ponad sto pięćdziesiąt tysięcy osób. Tym razem strajki wybuchły na śląsku, ale już po kilku dniach dotarły na wybrzeże, gdzie zastrajkowały wszystkie stocznie. Ustanowiono nawet w tym czasie lokalnie godziny milicyjne. W ostatnim dniu sierpnia doszło do spotkania Kiszczak – Wałęsa, podczas którego zrodziła się idea „okrągłego stołu”. Na początku września, protesty ucichły.
W listopadzie nastąpił kolejny przełom, tym razem w dziedzinie ekonomicznej. Oto po raz pierwszy od wojny, LOT, nasz narodowy przewoźnik lotniczy, postanowił zrezygnować z zakupu radzieckich samolotów i zamówił nowe aparaty u Boeinga. Były wygodniejsze i tańsze w eksploatacji od narzucanych nam przez lata samolotów sowieckich.
W grudniu sejm przyjął ustawę o działalności gospodarczej, dając tym samym podstawę do budowy gospodarki wolnorynkowej. Pamiętam ten czas. W Zielonej Górze, na parkingu przed domem handlowym Rolnik zjawili się natychmiast „uwolnieni” handlowcy. Jako pierwsza w wolnym handlu pojawiła się tak bardzo pożądana i przez wszystkich poszukiwana kawa, po niej różne czekolady, najczęściej niemieckie, nadziewane orzechami, a potem spłynęła lawina sprzedaży najróżniejszych wyrobów sprowadzanych z zagranicy, zarówno wschodniej, jak i zachodniej. Wolny rynek zaczął działać na łóżkach polowych, na wszystkich ulicach miasta.
* * *
Zachęcony pierwszym sukcesem wdrażania Uli w życie spływowe, postanowiłem zaprosić ją na włóczęgę po Polsce. Był to rajd kombinowany. Samochodowo, kajakowa wędrówka po północnej części kraju. W tym celu przygotowałem odpowiednio samochód, którym wówczas dysponowałem. Był to Fiat 125p combi. Po wyjęciu z niego tylnej kanapy i zainstalowaniu specjalnie wykonanej platformy, zyskałem dwa miejsca do spania i spory przedział bagażowy w części, gdzie zazwyczaj znajdowały się nogi pasażerów. Zmieścił się tam nawet nasz dmuchany kajak typu rekin. Wzięliśmy ze sobą mojego psa – pudla Tobcia i ruszyliśmy w drogę. Pierwszym jeziorem, na które natrafiliśmy, było jezioro Chrzypsko. Ciekawy akwen, niestety otoczony prywatnymi posesjami ogrodzonymi niezgodnie z prawem wodnym aż do samej wody. Jedyną możliwością obejrzenia tego akwenu, stało się jego opłynięcie. Postanowiliśmy, że zrobimy to nazajutrz, bo tego dnia przydarzyły nam się dwie przygody, które zajęły nas na kilka godzin.
Stanęliśmy na południowym brzegu jeziora i wpatrywaliśmy się w jego toń pokolorowaną blaskiem zachodzącego słońca, kiedy w pasie przybrzeżnych zarośli zbitych w wał z drabinkowatej moczarki kanadyjskiej, zaczęła taplać się ryba. Pomyślałem, że zaplątała się w te wodorosty i usiłuje się z nich wydostać. Poczułem jakiś atawistyczny zew łowcy. Chwyciłem za pokaźny kij leżący na brzegu i rzuciłem się w kierunku taplającej się ryby. Ula chichotała i podrwiwała ze mnie. Nasyp jej soli na ogon! - mówiła. Mimo wszystko, po piersi zanurzony w wodzie czekałem, aż ryba ponownie zasygnalizuje swoją obecność. Doczekałem się. Kiedy tylko zobaczyłem ciemny grzbiet tuż pod lustrem wody, z dużą siłą uderzyłem kijem. Ryba zniknęła. Jakieś pół godziny brodziłem po dnie, próbując nogami wymacać rybę. Nie miałem wątpliwości, że ją trafiłem, bo poczułem znaczny opór, kiedy waliłem tym kijem. Nasłuchałem się przy tym od Uli, że szukam, czego nie zgubiłem i że jest to pewnie jak igła w stogu siana. Moja wytrwałość przyniosła w końcu skutek. Tak jak przewidywałem, ryba po uderzeniu poszła w dno. Tam ogłuszona, lub wręcz zabita leżała. Gdybym jej nie wymacał, zapewne nazajutrz nie nadawała by się już do zjedzenia, tymczasem udało mi się wydobyć ją z dna. Tryumfowałem! Był to blisko kilogramowy lin. Oprawiliśmy go i nazajutrz spożyliśmy w odświętnej atmosferze, ze świecami i białym winem. Jak to mawiał nasz kolega Rysiaczek - Misiaczek, „Ten lin na pewno nie pomyślał, że go pies zjadł”.
Stanęliśmy na południowym brzegu jeziora i wpatrywaliśmy się w jego toń pokolorowaną blaskiem zachodzącego słońca, kiedy w pasie przybrzeżnych zarośli zbitych w wał z drabinkowatej moczarki kanadyjskiej, zaczęła taplać się ryba. Pomyślałem, że zaplątała się w te wodorosty i usiłuje się z nich wydostać. Poczułem jakiś atawistyczny zew łowcy. Chwyciłem za pokaźny kij leżący na brzegu i rzuciłem się w kierunku taplającej się ryby. Ula chichotała i podrwiwała ze mnie. Nasyp jej soli na ogon! - mówiła. Mimo wszystko, po piersi zanurzony w wodzie czekałem, aż ryba ponownie zasygnalizuje swoją obecność. Doczekałem się. Kiedy tylko zobaczyłem ciemny grzbiet tuż pod lustrem wody, z dużą siłą uderzyłem kijem. Ryba zniknęła. Jakieś pół godziny brodziłem po dnie, próbując nogami wymacać rybę. Nie miałem wątpliwości, że ją trafiłem, bo poczułem znaczny opór, kiedy waliłem tym kijem. Nasłuchałem się przy tym od Uli, że szukam, czego nie zgubiłem i że jest to pewnie jak igła w stogu siana. Moja wytrwałość przyniosła w końcu skutek. Tak jak przewidywałem, ryba po uderzeniu poszła w dno. Tam ogłuszona, lub wręcz zabita leżała. Gdybym jej nie wymacał, zapewne nazajutrz nie nadawała by się już do zjedzenia, tymczasem udało mi się wydobyć ją z dna. Tryumfowałem! Był to blisko kilogramowy lin. Oprawiliśmy go i nazajutrz spożyliśmy w odświętnej atmosferze, ze świecami i białym winem. Jak to mawiał nasz kolega Rysiaczek - Misiaczek, „Ten lin na pewno nie pomyślał, że go pies zjadł”.
Druga przygoda była bardziej prozaiczna. Przeprawialiśmy się samochodem przez jakieś bagienko, by stanąć na miejscu, gdzie upolowałem lina. Wieczorem chciałem przeprawić się przez nie z powrotem, by stanąć na suchszym miejscu, ale utknąłem. Nic nie dało podkładanie pod koła kijów i nawet gumowych podnóżków z samochodu. Koła ugrzęzły po same osie. Nie zostało nam nic innego, jak udać się do najbliższej miejscowości po jakąś pomoc. Pomógł nam rolnik, wyciągając nasz samochód ciągnikiem. Nazajutrz, z samego rana napompowaliśmy nasz kajak i ruszyliśmy na jezioro. Opłynęliśmy je wzdłuż linii brzegowej i po zakończeniu naszego rejsu, udaliśmy się w dalszą podróż samochodem.
Ula przyrządza lina
Po drodze zahaczyliśmy o miasto Piła i skierowaliśmy się na wschód ku „Szwajcarii Kaszubskiej” najpiękniejszemu chyba, lecz jakoś niedocenianemu regionowi w Polsce. Stanęliśmy nad jeziorem Głodno. Poczułem się przez chwilę jak u siebie w domu, bo płynie we mnie ćwierć krwi kaszubskiej, ale po chwili czar prysł, bowiem do naszego samochodu, stojącego nad brzegiem jeziora podszedł jakiś miejscowy cwaniaczek i zażądał opłaty za to, że stoimy na jego łące. Tłumaczyłem, że zgodnie z prawem wodnym stoję na jeziorze, gdyż odległość od linii brzegowej jest mniejsza niż pięć metrów, a nie na jego łące, ale gość się uparł. Widziałem, że w zaroślach stoi drugi jegomość podobnego autoramentu, czekający na wynik negocjacji. Gdybym uległ, na pewno nastąpiłaby eskalacja żądań. Gdybym został, z całą pewnością nie mógłbym spać spokojnie w tym miejscu. Rad nierad postanowiłem, że stąd odjedziemy. Przemieściliśmy się niedaleko, nad przesmyk między jeziorami Głodno i Raduńskie. Tu obserwowaliśmy jak kanałem łączącym oba jeziora migrują ławice ryb. Kilka z nich padło naszą ofiarą. Nazajutrz, jak zwykle napompowaliśmy kajak i udaliśmy się na wycieczkę po obu jeziorach.
Potem były Wdzydze Kiszewskie za sławnym już muzeum etnograficznym. Nie nocowaliśmy we Wdzydzach. Za rojno tu było od turystów. Po zwiedzeniu skansenu, przemieściliśmy się nad położone nieopodal jezioro Kotel. Perełkę pośród jezior kaszubskich. Ciche, spokojne. Jego przejrzysta woda pozwoliła nam oglądać podwodny świat na znacznej głębokości. Naszym zwyczajem opłynęliśmy je, a ze względu na to, że było niesamowicie czyste i piękne, postanowiliśmy pozostać nad nim dwa dni. Cudowny to był czas i piękne miejsce. Kiedy już nasyciliśmy się spokojem i pięknem dzikiej natury, postanowiliśmy pojechać do Trójmiasta. Stary Gdańsk, sopockie molo, organy oliwskie. Gdynia, oceanarium, Dar Pomorza, Skwer Kościuszki, marina jachtowa. Wszystko to sprawiło na nas niesamowite wrażenie, ale zgiełk wielkiego miasta kazał nam zeń uciekać. Droga wiodła przez Malbork do Elbląga. Tu pozostawiliśmy nasz samochód pod oknem jakiejś zakładowej portierni z prośbą o dopilnowanie wozu i pieska i udaliśmy się na wycieczkę Kanałem Elbląskim do Małdyt.
Na pochylni kanału Elbląskiego
Po drodze mieliśmy aż pięć pochylni. Nasz statek wieziony był na wózkach jadących po torach, nawet kilkanaście metrów w górę, by „uwolnić nas” na wyżej położonej części kanału. Tak dopłynęliśmy do miejscowości Małdyty, skąd koleją wróciliśmy do Elbląga.
Robiłem wówczas zdjęcia, ale niewiele z nich przetrwało próbę czasu. Odczynniki do ich wywoływania i utrwalania, były wówczas dostępne w handlu, ale ich jakość była bardzo zła. Tak więc większość zdjęć do dziś zniknęła. Pozostały na papierze tylko jakieś brązowe plamy i zbiór nieczytelnych linii.
Robiłem wówczas zdjęcia, ale niewiele z nich przetrwało próbę czasu. Odczynniki do ich wywoływania i utrwalania, były wówczas dostępne w handlu, ale ich jakość była bardzo zła. Tak więc większość zdjęć do dziś zniknęła. Pozostały na papierze tylko jakieś brązowe plamy i zbiór nieczytelnych linii.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się nad jeziorem Wolickim. To jezioro stanowi część szlaku żeglownego górnej Noteci. Łączy się ono z innymi tworząc tak zwany szlak Foluskiej Strugi. Szlak ten jest przepiękną enklawą spokoju w tętniącej życiem Wielkopolsce. Wycieczka kajakowa Foluską Strugą, była dla nas niezapomnianym przeżyciem.
Kiedy wróciliśmy do domów, stwierdziliśmy, że Polska jest piękna, że wcale nie trzeba jechać za morza, żeby zobaczyć cudowne krajobrazy i żeby zatopić się w ciszy leśnej. Poczuliśmy dumę z tego, że mieszkamy w kraju o tak bogatej przyrodzie, tradycji, historii i kulturze.
Podliczyłem punkty zdobyte w minionym sezonie i doszedłem do wniosku, że zabraknie mi kilku do tego, by zdobyć odznakę dużą złotą TOK. Postanowiłem więc odbyć jeszcze jedną, samodzielną wycieczkę. Nie miałem czasu na dalsze podróże, więc wybrałem nieodległą Obrzycę i Obrę leniwą. Popłynąłem z Kopanicy do skrzyżowania z drogą Sulechów – Poznań. Tu zakończyłem pływanie w sezonie kajakowym 1988.
Komisja Kajakowa Zarządu Głównego PTTK w Warszawie, przyznała mi odznakę TOK – Dużą Złotą i zaliczyła dwadzieścia punktów na poczet odznaki „Za Wytrwałość”.
0 komentarze:
Prześlij komentarz