piątek, 29 kwietnia 2016

X Nysa Kłodzka

   Dziesiątego czerwca 1981 roku, Mój kuzyn Rysio, wymyślił sobie, że skoro nie płynął jeszcze Nysą Kłodzką, należałoby ten brak jak najszybciej uzupełnić. Rozgłosił tedy wszem i wobec, że szuka kompanii do spłynięcia tą rzeką i znalazł sporą grupkę chętnych.
   Trzynastego czerwca znaleźliśmy się w dziesięcioosobowej grupie, nad brzegiem prawdziwie górskiej już rzeki (nie jak dotychczas, o charakterze górskim). Dobrze powiedzieć „znaleźliśmy się”. Przedtem trzeba było wysłać koleją kajaki, a potem samemu jakoś dotrzeć do Kłodzka. Na skutek zwykłego niedomówienia, we Wrocławiu, gdzie mieliśmy przesiadkę, niechcący podzieliliśmy się na dwie grupy, jedna cztero, druga sześcioosobowa. Wsiedliśmy do dwóch, różnych pociągów, stojących na różnych torach tego samego peronu, zdążających do tego samego celu, lecz zupełnie innymi drogami. Nasz pociąg jechał „przez wszystko”, czyli jakąś bardzo okrężną drogą. W końcu i tak spotkaliśmy się w komplecie, na dworcu w Kłodzku. Namioty i ubrania mieliśmy ze sobą, toteż natychmiast zorganizowaliśmy niedaleko dworca, na małej nadrzecznej łączce, biwak. Odtąd musieliśmy już tylko cierpliwie czekać aż nadejdą, wysłane wcześniej, kajaki.
   Następny dzień wypełniony był po brzegi zwiedzaniem miasta i twierdzy. Trzeba przyznać, że miasto, choć niewielkie, ma sporo zabytków i innych atrakcji turystycznych do zaoferowania.

Kłodzko - Twierdza

Kłodzko - Most Gotycki

Kajaki nie przyszły również następnego dnia. Nie podobał nam się taki obrót sprawy, ale byliśmy bezsilni. Dzień spędziliśmy na zajęciach sportowych na pobliskim boisku, a wieczorem było zwyczajowe ognisko. Znów były śpiewy i wygibasy i wypadek... Rysio, sam inicjator imprezy „ powiesił” powiekę prawego oka na haczyku mocowanym do masztu, służącym do zawieszania latarki. Wieszak umocowany był na niewłaściwym maszcie i Rysio wchodząc do namiotu, nadział się na ów haczyk. Był szpital, było szycie powieki. Po zabiegu Rysio zdecydował że wróci do namiotu. Rano nadeszły kajaki. Nie wszystkie. Brakowało jednej części właśnie Rysiowego. (Kajaki składane były do dwóch worków: do jednego wręgi i powłokę, a do drugiego stelaż i osprzęt). Rysio zdecydował: „Płyniecie, ja z załogą zostaję w Kłodzku i tu pobiwakujemy do końca wolnych dni”.
   Wsiedliśmy więc w kajaki i ruszyliśmy. Było nam pilno, bo mieliśmy, na jeziorze Nyskim, dołączyć do spływu organizowanego przez jeden z tamtejszych PGR-ów. Płynęliśmy ostro. Jędrek, właśnie odbywał drugi w życiu spływ (od razu wrzucony na głęboką wodę), w dodatku miał całkowicie „zieloną” załogantkę. To właśnie dzięki „staraniom” tej załogantki zaliczyli wywrotkę, zaraz na początku etapu. Zmoczyli cały swój dobytek i naszą wspólną „spiżarnię” Chlebem nakarmiliśmy ryby. Ze wszystkich puszek, które zapobiegliwie zgromadziliśmy, poodpadały wszystkie papierowe (bo tylko takie wtedy były) etykietki. Na skutek tego, już do końca spływu jedliśmy bardzo dziwnie: Otwierało się pierwszą puszkę losowo i były to na przykład gołąbki w sosie pomidorowym. Szukaliśmy drugiej o podobnych numerach, kształtach i kolorach blachy i okazywało się, że był to dorsz w oleju, ale o tym dowiadywaliśmy się dopiero po otwarciu puszki. Tak więc jedliśmy, co popadnie, bez ładu i składu.
   Płynięcie górską rzeką jest dość trudne. Zmieniający się nurt, przykosy, odsypiska, łachy i kępy, oraz bystrza, są tu zjawiskiem normalnym i częstym, do tego jeszcze zwykle płytka woda i wystające z dna, nie zawsze w porę dające się zauważyć głazy, sprawiają, że płynięcie taką rzeka wymaga nie lada umiejętności, rozwagi i niekiedy nawet odwagi. Niejednokrotnie też trzeba użyć znacznej siły, żeby pokonać niosący na przeszkodę nurt. Jeśli spojrzeć na coś takiego od strony szkoleniowej, jest to właśnie to, co pozwala w krótkim czasie, choć nieraz z przykrymi konsekwencjami (jak choćby wywrotka Jędrka) posiąść tajniki kajakarstwa. Myślę, że każdy, kto przepłynie choć jedną rzekę górską, wkładając w to wiele serca, nauczy się czytać wodę, prawidłowo wiosłować i radzi sobie potem doskonale w każdej sytuacji.
   Krajobrazowo, górska rzeka jest czymś niepowtarzalnym. Przełom Bardzki na Nysie Kłodzkiej, przeżyłem jako coś osobliwego, coś bardzo groźnego i pięknego zarazem. Wynurzające się z wody skały, pnące się pionowo ku górze, przytłaczały nas swym ogromem, jakby szydząc z naszej małości. Kiedy znalazłem się u podnóża takiej góry, zrozumiałem, alpinistów, którzy pewnie odczuwając tak samo, jak ja, chcą pokonać tego groźnego szydercę i udowodnić mu, a także sobie samym, że są jednak silniejsi, że potrafią pokonać każdą górę, nawet tę najbardziej niedostępną. Pogoda była cudowna, woda w rzece nawet ciepła i dość czysta, więc chętnie przystawaliśmy, co kilka kilometrów by podziwiać otaczające nas piękno i zażyć kąpieli. Pisałem już tu o uczuciu, które budzi się raz po raz w duszy człowieka, kiedy rozpiera go poczucie piękna tak wielkie, że niemożliwe do opisania. Tak było i tym razem. Takich doznań mieliśmy tu bez liku i tylko nasze zachwycone miny świadczyły o tym, co czujemy. Po zmaganiach z wieloma niespodziankami niesionymi przez rzekę, dotarliśmy do Paczkowa. Tu już skończył się górski odcinek. Odtąd będziemy płynąć już rzeką nizinną, mijając po drodze dwa jeziora zaporowe (zalewy) Otmuchowskie i Nyskie.
   Paczków, to miasto stanowiące łakomy krajoznawczo kąsek. Zatrzymaliśmy się i zaczęliśmy je zwiedzać, a było co! Zachwyciły nas i zadziwiły świetnie zachowane średniowieczne mury obronne, gotycki, czternastowieczny kościół, przepiękny, schludny rynek z szesnastowieczną wieżą i znacznie późniejszym ratuszem. Dowiedzieliśmy się, że Paczków jest bardzo starym miastem, bo powstał w połowie trzynastego wieku. Niestety nie doczekał naszych czasów zamek warowny, postawiony tu przez wrocławskich biskupów w celu obrony ich biskupiego księstwa. Zamek zniszczyli nękający w piętnastym wieku nasz kraj, Husyci. Tak więc nakarmieni przeszłością, zaopatrzeni w niezbędne wiktuały na dzień dzisiejszy, ruszyliśmy dalej w naszą przyszłość. Biwak rozbiliśmy zaraz za Paczkowem.
   Rano, a była to już środa, wyruszamy w kolejny etap. Jak od  początku spływu, jest piękna pogoda. Na bezchmurnym niebie świeci słońce, wieje lekki wietrzyk, w sam raz dla nas, bo od rufy. Będzie nam pomagał. Pozwalamy się więc nieść nurtowi i popychani wiatrem z rzadka wiosłujemy. Jest czas na wystawienie ciała do słoneczka i opalanie się. Wpływamy na Jezioro Otmuchowskie. Wszyscy lepiej dopinają fartuchy, bo jezioro jest wzburzone. Tu lekki wietrzyk zmienia się w silny, groźny wiatr. Ustawiamy się w przepisowy szyk, zmieniając co jakiś czas tego, który bierze na siebie te największe fale. To już ostatnia lekcja dla początkujących. Gigantyczna zapora, gigantyczna przenoska i płyniemy dalej, starając się wszelkimi sposobami udobruchać mocno zdenerwowanych z powodu naszej obecności na wodzie, wędkarzy. Cichuteńko wiosłując dopływamy do jeziora Nyskiego, a właściwie do tego, co po nim zostało, po wypuszczeniu zeń wody. Jest to podobnie jak jezioro Otmuchowskie, sztuczny zbiornik wody i spełnia zadanie zbiornika retencyjnego. Zapewne przewidywano spore opady deszczu, skoro nieomal całkowicie opróżniono zalew. Z trudem przepłynęliśmy, omijając sterczące kikuty drzew, rozległe kamieniste łachy i przykre mielizny. Spływ PGR-owski, na który mieliśmy zdążyć, zgodnie z planem miał rozpocząć się nazajutrz, niestety z jakichś powodów został odwołany, wiec popłynęliśmy dalej, do Nysy, gdzie po prostu w parku miejskim, nad rzeką rozbiliśmy nasze namioty. Z Nysy wypłynęliśmy w święto Bożego Ciała. Od rana, jak zwykle była piękna pogoda, lecz my nie daliśmy się zwieść pozorom. Wiedzieliśmy, z doświadczenia, że w tym dniu, zwykle po południu jest burza. Wypłynęliśmy więc rano, żeby jak najwcześniej dopłynąć do Tłustorębów. Tam wyznaczyliśmy sobie kolejny postój. Przewidywania nasze okazały się słuszne. Ostatni kilometr przepłynęliśmy w ulewnym deszczu w towarzystwie jeszcze odległych, ale zbliżających się szybko grzmotów.

Nysa Kłodzka - zaczyna padać

Kto nie zdążył ubrać się w strój przeciwdeszczowy, zmókł do suchej nitki. Namiot rozbija się w określonej kolejności. Najpierw układa się na ziemi podłogę i przybija do ziemi szpilkami, potem wkłada się maszty i ustawia sypialnię, na to nakłada się tropik i przybija do ziemi śledziami. Tu zmieniliśmy kolejność. Postawiliśmy najpierw tropik, potem podwieszaliśmy, stosując nieprawdopodobne sztuczki, sypialnię. Trzeba wiedzieć, że było to bardzo skomplikowane, bo każde mocniejsze dotknięcie tropiku, groziło późniejszym zalaniem namiotu, który przecież miał stanowić schronienie przed deszczem. W końcu udało nam się zbudować naszą chatkę i ugotować na resztkach gazu coś, co przypominało zupę. Zmarznięci i zmęczeni wleźliśmy do śpiworów i śpiewając sobie z cicha pozostaliśmy tak, aż zmorzył nas sen.
   Następny dzień przywitał nas niesłabnącą od wczoraj ulewą. Powstał dylemat: Płynąć, czy poczekać? Mieliśmy wprawdzie jeszcze jeden dzień w zapasie, a do Lewina Brzeskiego pozostało niewiele ponad osiemnaście kilometrów. Po rozmowie z Jędrkiem doszliśmy do wniosku, że nie popłyniemy, gdyż i on i jego załogantka nie mają już na zmianę ani jednego suchego ciucha. To, co ocalało lub zdążyło wyschnąć po wspomnianej wcześniej wywrotce, teraz znów jest mokre, a oni oboje chodzą w pożyczonych ubraniach. Mamy nadzieję, że może jutro przestanie padać. Inni się spieszą. Jedni chcą zdążyć na niedzielny mecz żużlowy, inni mają sesję egzaminacyjną za pasem, więc znów dzielimy się na dwie grupy: tych, co odpływają i tych, którzy zostają.
    Jak się już rzekło, gaz w butli skończył nam się poprzedniego dnia, więc chowamy kuchenkę i butlę. Pod przydźwiganą skądś solidną kłodą, rozpalamy mały ogień. Na zebranej w worki foliowe deszczówce, ( bo woda z rzeki nie nadawała się do spożycia), gotujemy sobie obiad. Jest wspaniale! Nawet deszcz, widać zrażony naszą wolą poradzenia sobie z przeciwnościami losu, zrazu na krótkie chwile, a potem już na stałe przestaje padać. Nasz upór opłacił się nam. Zdążyliśmy przy ogniu wysuszyć naszą odzież, a potem poziom wody w rzece podniósł się o jakieś pół metra, przykrywając wszystkie przeszkody w dnie. Na drugi dzień, już bez przeszkód, w trzy godziny, dopływamy do Lewina Brzeskiego. Jakież było nasze zdziwienie, gdy wysiadając z pociągu w Zielonej Górze, spotkaliśmy całą naszą ferajnę, w komplecie. Okazało się, że dla pokonania tej samej drogi ( osiemnastu kilometrów), ci którzy wypłynęli dzień wcześniej, potrzebowali aż ośmiu godzin, czyli ponad dwukrotnie więcej czasu, niż my. Zmoknięci i zziębnięci, zdecydowali się na nocleg w Lewinie. Do Wrocławia, gdzie mieli przesiadkę, dojechali wcześniej, lecz tam, tak dużo ludzi szturmowało pociąg, że obarczeni bagażem w postaci kajaków, namiotów i osobistych bagaży, zrezygnowali ze szturmu i spokojnie wsiedli do późniejszego pociągu, którym myśmy podróżowali.
   Ta opowieść, różni się nieco od pozostałych. Wiele tu przeciwności losu. Okazuje się, że i z tym musi się liczyć turysta, uprawiający turystykę kwalifikowaną. Pisanie tylko o dobrych stronach spływów, byłoby nieuczciwe. Czytelnik mógłby pomyśleć sobie:, „Jakie to dziwne. Kiedy kajakarze wypływają, zawsze świeci słońce i zawsze jest wesoło”. Jak się okazuje, czasami leje jak z cebra, zdarzają się też wypadki. Czasem zginie kajak podczas przesyłki. Bywa, że rozłączy się grupa... W finale, jednak prawie zawsze jest happy end.
    Kajakarze mają jeszcze jedną właściwość. Przykre rzeczy puszczają w niepamięć  i najchętniej pamiętają dobre zdarzenia. Dzięki temu, już w drodze powrotnej do domu, zaczynają planować kolejną eskapadę. Ta właściwość powoduje też powstanie ( lekko fałszywego) obrazu spływu idealnego. To trochę tak jak z wędkarzami. Zawsze łowią taaaaaaakie ryby! W rzeczywistości są to niewielkie płoteczki. Ciekawostką jest także to, że ze spływu na spływ przybywało ciągle nowych, początkujących kajakarzy, którzy z zapałem zaczynali uprawiać tę dziedzinę turystyki.
   Jędrek, pomimo, że spotkało go najwięcej przykrych niespodzianek na Nysie, „wpadł, jak śliwka w kompot” i od tamtego czasu ciągle rozwijał swoje zainteresowanie kajakarstwem. Skończył kurs przodownicki we Wrocławiu i pływał zawzięcie przez wiele lat.

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

IX Trzeci, Regionalny spływ nocny „Bóbr’81”

   No i proszę! Ledwie człowiek zwinął manatki na Odrze a już organizuje się kolejny spływ. Kraj pogrążony w chaosie a turyści działają. Polską wstrząsnęła wieść o śmierci Prymasa Tysiąclecia, Stefana Wyszyńskiego. Był on symbolem niezłomnej walki o godność człowieka, toteż w jego pogrzebie, który odbył się 31 maja 1981r w Warszawie, wzięło udział tysiące osób. 5 czerwca, w dniu rozpoczęcia naszego spływu, powrócił do Polski po trzydziestu latach nieobecności, Czesław Miłosz, laureat literackiej nagrody Nobla.

 * * *

   Tak, tak, to już było! Tym razem jednak organizatorzy postanowili nieco zmienić scenariusz. Wystartowaliśmy o godzinie 19.00.

    Nie wiem czemu, już w połowie etapu, ktoś „wyłączył światło”. Bóbr, mimo że dobrze mi znany, po zapadnięciu zmroku stał się bardzo trudny do przebycia. Płynęliśmy więc zwarta grupą, oświetlając sobie drogę latarkami. Do Gorzupi dotarliśmy przed północą i tu dopiero się zaczęło... Czy ktoś widział biegające wokół mrowiska, w chwili zagrożenia, mrówki? Wygląda to tak, jakby żadnego porządku w tej bieganinie nie było. Kto był świadkiem naszych przejść, gdy wylądowaliśmy na biwaku w Gorzupi, ten zrozumiał, że pojęcie totalny chaos, będzie w sam raz pasowało do tego co widział. Zamieszanie, jakie zafundowali nam organizatorzy spowodowane było brakiem ich wyobraźni. Absolutne ciemności i mała przyczepa towarowa, przystosowana do ciągnięcia za zaadaptowanym do przewozu bagaży GAZ-em ( takim zdemobilizowanym z armii gazikiem). Kiedy jest widno, rozładowanie takiej przyczepy i odnalezienie swojego tobołka nie nastręcza żadnych kłopotów, tymczasem w nocy sprawa miała się zgoła inaczej. Ludzie zmęczeni i lekko już poirytowani zaczęli przewracać na stos złożone bagaże, by odnaleźć swój śpiwór, plecak, czy namiot. Po kilkukrotnym przerzuceniu wszystkich rzeczy, traciło się jakąkolwiek szansę, na „wymacanie” tych właściwych. Potem rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie miejsca do ustawienia namiotu, a kiedy  już to miejsce było, niektórzy spośród uczestników, szczególnie ci, którzy mieli pożyczony sprzęt, mordowali się prawie do rana próbując ustawić nieznany im typ namiotu. O pomocy w takim przypadku nie mogło być mowy, gdyż wszyscy pomagający wprowadzali jeszcze większy mętlik, tak że nieszczęśni, tymczasowi właściciele namiotów, do reszty głupieli i przeganiali w końcu pomocników, gdzie pieprz rośnie.
   Piękny ranek poprawił wszystkim humory, do tego stopnia, że chętnie wzięli udział w zorganizowanych przez kierownictwo spływu, zawodach. Potem była kąpiel, a koło południa wystartowaliśmy do drugiego etapu, który kończył się w Krzystkowicach ( obecnie Nowogród Bobrzański Dolny). Tam, w gospodzie, czekał na nas obiad. Posileni, przystąpiliśmy do tradycyjnego chrztu wodniackiego. Na zdjęciu widać Basię, która musi przeskoczyć przez oczyszczający ogień, a z „wora” wyłania się Jędrek, nowicjusz, który niebawem stanie się nieodłącznym towarzyszem organizowanych wspólnie eskapad.
Chrzest wodniacki

Potem było zwyczajowe dekorowanie kajaków. Bolo bardzo się tym przejął i dopieszczał swój kajak (zdjęcie niżej).


 Udekorowane statki, jak zwykle oceniało specjalne jury. Oceniano pomysłowość, zaangażowanie załogi w wykonaniu dekoracji, wreszcie efekt końcowy. Na koniec rozdano wszystkim pochodnie i pozwolono wypłynąć.

 Tratwa z udekorowanych kajaków, nocą

   Zakończenie etapu nocnego zaplanowano po sześciu kilometrach, przy zaporze w Krzywańcu. Płynięcie przebiegało spokojnie, bez jakichkolwiek incydentów, no może za wyjątkiem interwencji jakiegoś gorliwego społecznego inspektora wędkarskiego, który sądząc, że jesteśmy kłusownikami, wsiadł w swoją łódź i zaczął nas ścigać. Dopiero po śpiewach i sporej ilości kajaków zorientował się, że to nie kłusownicy. 
   Tym razem, na mecie udało się uniknąć tumultu. Organizatorzy, nauczeni doświadczeniem dnia ubiegłego, załadowali bagaże w określonej kolejności i potem w odwrotnej je wydawali. Teren był suchy i równy, wiec namioty stanęły już szybko. Było ognisko, ale takie zaimprowizowane z resztek niedopalonych pochodni, które powtykaliśmy obok siebie. Ze względu na bliskość lasu, nie chcieliśmy ryzykować rozpalenia prawdziwego ogniska. Program spływu przewidywał płyniecie starorzeczem i po stronie prawej zapory, właśnie u wejścia na starorzecze stał nasz obóz, ale znalazł się ktoś, kto u organizatorów zasiał zwątpienie. Powołując się na rzekomą znajomość rzeki, stwierdził, że przy tak niskim stanie wody, przepłynięcie starorzeczem jest absolutnie niemożliwe.
   Komandor, Ryszard D. z Żagania, smutny, z powodu nękających go w tym spływie niespodzianek, polegając na znajomości wody owego „eksperta”, zmienił plan i skierował nas do Dychowa kanałem. Nocą, kiedy i tak nic nie widać, płynięcie tamtędy było bezpieczne i wcale nie nudne, inaczej miała się sprawa w dzień. Dwudziestokilometrowe, wybetonowane koryto kanału, gdzie prócz szarych ścian i wystających ponad koronę wałów słupów energetycznych, nie widać nic, jest koszmarnie monotonne i nieludzko nudne. Postanowiłem sobie, że popłynę tędy po raz ostatni. Spływ nocny nie był popisem organizacji. Ci, którzy organizowali go po raz trzeci, widocznie też doszli do takiego wniosku, bo była to ostatnia taka impreza, organizowana przez ten klub.
   Trzeba przyznać, że piętrzące się kłopoty organizacyjne, uczestnicy spływu znosili dość dobrze. Dzięki temu, znów nawiązały się liczne znajomości i przyjaźnie. Tu właśnie, na tym spływie poznałem wspomnianego już wcześniej Jędrka. Był to jego pierwszy w życiu spływ, a odtąd staliśmy się nieodłącznymi towarzyszami na kolejnych eskapadach, zgrani i rozumiejący się bez słów. Dotąd, choć już obaj rzadko pływamy kajakami, nadal, wraz z naszymi rodzinami utrzymujemy bardzo przyjazne kontakty.

czwartek, 14 kwietnia 2016

VIII Odra '81

   W naszym narodowym tyglu wciąż wrzało. W ciągu dwóch tygodni dzielących nasze spływy Baryczą i Odrą, wprowadzono kolejne kartki na kolejne artykuły, powstał nowy związek zawodowy NSZZ Rolników Indywidualnych Solidarność. A w samej jednowładczej partii PZPR następowały podziały na frakcje. Któż by się przejmował jednak tymi sprawami, skoro była odskocznia w postaci kajaków, a te od kilkunastu dni czekały na nas w Głogowie.

* * * 

   Są tacy, którzy twierdzą, że pływanie wielkimi rzekami, to nonsens, że to tylko tłuczenie punktów, nie mające nic wspólnego z prawdziwą turystyką. Teraz już wiem. Pewnie ludzie, którzy tak twierdzą, nigdy nie płynęli Odrą. Wprawdzie jest ona rzeką żeglowną, uregulowaną bądź skanalizowaną prawie na całej swej długości, ale toczy wody przez tak urozmaicony teren, że nie sposób obojętnie płynąć. Otaczająca płynących turystów przyroda jest równie bogata i ciekawa, co na mniejszych rzekach. Poruszające się Odrą w dół i w górę barki stanowią swoistą atrakcję. Mijające kajakowiczów statki pozdrawiają ich dźwiękami syren, czasem nawet przyjaznymi gestami rąk. Przecież ci ludzie także kochają wodę, dodatkowo spełniają na niej swój, jakże piękny i trudny, zawód.
   Do Głogowa dostaliśmy się pociągiem. Sprzęt grzecznie czekał w miejscu, gdzie go pozostawiliśmy po zakończeniu spływu Baryczą. Wystarczyło tylko rozłożyć kajaki i ruszyć w rejs. Wyruszyliśmy tuż przed wieczorem, by po kilku kilometrach zatrzymać się na biwak. Jak zawsze, mile usposobieni zasiedliśmy do ogniska. 

Wklejka do książeczki TOK

   Wodniacy to taki dziwny gatunek ludzi... Ni to harcerze, choć wielu z nas tam odbierało pierwsze, turystyczne i obozowe szlify, ni to mieszczuchy, bo każdy garnie się do natury, ni to romantycy, bo pragmatyzmu też nam nie brak. Jakim słowem nas określić? Nic nie przychodzi mi do głowy, poza jednym, jedynym słowem: WODNIACY. 
   Nasze spływowe ogniska są niezwykłe. Stały się pewnym rytuałem, solą życia spływowego. Praktycznie trudno sobie wyobrazić choćby najkrótszy spływ bez tego rytualnego ognia.
   Jest taka piosenka harcerska p.t. „Pieśń instruktorska”, w której tekst jednej ze zwrotek mówi:
„Tam w lesie nad jeziorem
Wśród wysokich, smukłych drzew
Wesoły ogień płonie i echo niesie śpiew
Najmilej nam się gwarzy
W tę letnią, jasną noc
Młodzi, starzy
Z ognia czerpią swoją moc
Płyną pieśni w letnią noc
Tam młodzi, starzy
Z ognia czerpią moc.”
        ( autorzy tekstu i melodii - nieznani)
Tam młodzi, starzy z ognia czerpią moc...

   Jest w tym jakaś głęboka prawda. Chyba na każdej szerokości geograficznej, każdy tramp posila się duchowo takim ogniem. Takim samym, jak nasz!  
   Płomienie ogniska to spektakularne, niepowtarzalne widowisko. Ogień nigdy nie układa się tak samo, zawsze prowadzi własną grę: a to przygasa, a to bucha snopem iskier, a to liże drwa. Czasem syczy, trzeszczy, zawsze jednak grzeje... Przychodzi mi na myśl jeszcze jedna, harcerska piosenka:

„Płomienie

Już późno niebo oddycha
Już noc niewiadoma i cicha
Już pora rozpalić ogniska
Nie wiedzieć gdzie gwiazda, gdzie iskra.
Płomienie, płomienie, czerwone okruszyny słońca
Płomienie, płomienie, czekamy aż wypalą się do końca
Płomienie, płomienie, na twarzach został ślad gorąca
Płomienie, płomienie, czekamy, aż wypalą się do końca

Już późno makiem zasiało
Już księżyc pochyla twarz białą
Nad żarem popiołów motyle
Popatrzmy, popatrzmy przez chwilę...
Płomienie, płomienie, czerwone okruszyny słońca
Płomienie, płomienie czekamy, aż wypalą się do końca
Płomienie, płomienie, na twarzach został ślad gorąca
Wspomnienie, wspomnienie, co nigdy nie wypali się do końca”.
        (Słowa: Jonasz Kofta, melodia M. Święcicki.)

   Ognisko daje czas na podzielenie się spostrzeżeniami, swoimi przemyśleniami, obawami, lękami, wrażeniami z całodziennej wędrówki. Jest miejscem towarzyskich spotkań, rozmów, niekiedy nawet o interesach. Tu opowiada się dowcipy i śpiewa, śpiewa, śpiewa! Tu nawiązuje się przyjaźnie, stąd odeszła niejedna para w takt marsza Mendelsona. Tu też dzieci uczyły się piosenek i słuchały bajek, jakich nigdy nie zobaczyłyby w telewizji, czy wysłuchały z radia. Przy tym ogniu zawsze wre gar pełen wrażeń, emocji, radości, smutku, niekiedy melancholii... Nic więc dziwnego, że opisując każdy ze spływów, z takim namaszczeniem wtrącam wzmiankę o ognisku.
   Nasze nadodrzańskie, nie różniło się wprawdzie formą od innych, ale, jak każde, było czymś samym w sobie oryginalnym. Zasiedliśmy więc kręgiem i zaśpiewaliśmy. Tym razem były to ballady kresowe, przepięknie intonowane przez Grzesia. Wtórował on sobie wcale zgrabnie na siedmiostrunowej gitarze, a śpiewał tak pięknie, że na myśl przychodził koncert mickiewiczowskiego Jankiela. Każdy, kto przeżył żal rozstawania się z ogniskiem wie, że będzie oczekiwał następnego, jakby było czymś atrakcyjniejszym od najbardziej precyzyjnie wyreżyserowanego spektaklu teatralnego.
   Ranek następnego dnia. Zapowiada się piękna, słoneczna pogoda. Posileni i wypoczęci wsiadamy w swoje wodniackie wehikuły i porwani bystrym nurtem rzeki, spływamy do Nowej Soli. Po drodze mijamy wielu niedzielnych wczasowiczów, którzy masowo wylegli na nadodrzańskie łęgi. Niektórzy z nich opalają się, bo o kąpieli w rzece nie może być mowy. W owym czasie woda w Odrze była tak zanieczyszczona chemicznie, tak brudna i cuchnąca, że powinno przestać się mówić o niej jak o wodzie. Jestem przekonany, że film z aparatu fotograficznego, włożony na 30 minut do tej cieczy, sam wywołałby się i utrwalił. Niektórzy z wypoczywających próbowali złowić coś na wędkę, ale wszyscy wiedzieli, że mógł im się trafić jedynie osobliwy gatunek – „FENOLAK”.
   Już wówczas zaczęto myśleć o ochronie środowiska. W tamtym roku zamknięto największe dwa trucicielskie zakłady, w Brzegu Dolnym, i w Jeleniej Górze. Opracowywano też kompleksowe plany budowy licznych oczyszczalni ścieków. Proszę sobie wyobrazić, że ponad stutysięczne miasto, jakim była Zielona Góra, odprowadzało swoje ścieki komunalne czternastokilometrowym kanałem wprost do Odry! Niestety, jak zawsze na przeszkodzie w szybkim rozwiązaniu problemów stanęły względy finansowe.
   Bytom Odrzański przyciągnął naszą uwagę swym malowniczym położeniem.
Usytuowany na wzgórzu, z daleka zapraszał. Wstąpiliśmy więc. Zachwyciła nas secesyjna starówka. Tu też zjedliśmy obfity i smaczny obiad, serwowany w miejscowej knajpce. W Nowej Soli, nie zatrzymaliśmy się. Wszyscy znają to miasto doskonale. Jest jednym z większych w naszym województwie. Popłynęliśmy aż do Stanów, tam, w dąbrowie rozbiliśmy kilkanaście namiotów. Po czterdziestokilometrowym etapie, nikt już nie miał siły ani chęci by nazbierać chrustu na ognisko, zresztą, w lesie i tak byśmy go nie rozniecili. O zmroku słychać już było zewsząd chrapania strudzonych ludzi.
   Następny ranek. Znów szykuje się piękny dzień. Wsiedliśmy do łódek i ruszyliśmy. Krótki, bo tylko czternastokilometrowy etap, przebyliśmy krótkim szusem. W Cigacicach czekała już na nasze bagaże ciężarówka, a na nas autobus. Opaleni i rozgawędzeni wsiedliśmy doń, i żegnając Cigacice oddaliliśmy się w kierunku naszego miasta. Jaka szkoda, że jutro, w szarym znoju dnia codziennego, będziemy mogli żyć już jedynie wspomnieniami z odrzańskiego spływu.
 
Usiądzie ballada, przy ogniu wędrowca
I wrzuci do ognia gałązkę jałowca.
Kto raz się zachłyśnie podobnym zapachem,
Ten nigdy nie uśnie pod dachem!”
  (fragment piosenki p.t. Cygańska Ballada - autorzy: M. Terlikowska;E. Pałłasz) 





czwartek, 7 kwietnia 2016

VII Barycz '81

   Rok 1980 był rokiem burzliwym w polskiej historii. W tydzień po naszym powrocie ze spływu Drwęcą, 30 sierpnia 1980 roku podpisano pierwsze porozumienia między rządem a strajkującymi stoczniowcami w Szczecinie, potem 31 sierpnia, w Gdańsku, a 3 września, podobne porozumienia na Śląsku, w Jastrzębiu. 6 Września, po dziesięciu latach sprawowania władzy ustąpił ze stanowiska I sekretarza KC PZPR Edward Gierek, a 17 września powołano w Gdańsku pierwszy w powojennej Polsce Niezależny Związek Zawodowy „SOLIDARNOŚĆ”. Na fali tych wydarzeń rozprzestrzeniał się ogólnonarodowy trend do wolności. Usiłowano uzyskać od władz jak najwięcej swobód.
   Kiedy wieje silny wiatr, powstają szkody, ale i unoszą się w powietrze śmieci, które przykuwają uwagę obserwatorów. W owym czasie, gdy wiał silny wiatr historii, porywał za sobą liczne nieczystości, które z impetem wyrzucone w górę lśniły w blasku sławy. Wiele nędznych kreatur, sprzedawczyków, lizusów i innych nieudaczników, poczuło, że mają właśnie szansę zaistnieć. Masowo zapisywali się do Solidarności, która bez weryfikacji, na początku przyjmowała wszystkich, jak leci. Wielu prowokatorów i agentów S.B. przeniknęło wówczas do struktur tego wartościowego, oddolnie stworzonego Związku. Liczne strajki, wywoływane w obronie zapisanych w porozumieniach swobód paraliżowały życie społeczne. Chaos, jaki wówczas zapanował w Polsce był niewyobrażalny, nic więc dziwnego, że nikt nie miał czasu na organizację spływów  kajakowych.  
Rok 1981 był jakby kontynuacją poprzedniego.
   Jedenastego lutego powołano Wojciecha Jaruzelskiego na stanowisko premiera, pierwszego kwietnia wprowadzono kartki na mięso i wędliny, potem jeszcze kartki na masło, mąkę i inne produkty. W szczytowym, kartkowym okresie, nie reglamentowano właściwie jedynie octu.

* * * 

   Huta Miedzi w Głogowie funkcjonowała, podobnie jak inne wielkie zakłady. W tymże zakładzie działało prężne koło PTTK z równie prężną sekcją kajakową. Jurek przewodził tej sekcji. Mając szerokie możliwości skorzystania z zakładowego transportu, zorganizował w dniach 30 kwietnia - 04 maja 1981r. pierwszy wiosenny spływ. Wybrał rzekę Barycz.
   W piątkowe popołudnie, po pracy, podjechał w wyznaczone miejsce dziwny pojazd, taki śmieszny, krótki autobusik. Wsiedliśmy do niego i po niedługiej jeździe dotarliśmy do Sławoszowic, gdzie przy stopniu wodnym na Baryczy rozłożyliśmy biwak. Tu też poskładaliśmy nasze kajaki i przygotowaliśmy się do drogi.

Sławoszowice. Biwak

   Kwiecień nie rozpieszczał nas wówczas ciepłem. Zimny, przenikający odzież wiatr, porywający z progu wodnego drobne kropelki wody, nękał nas wtedy najbardziej, ale i tu nie zabrakło nam inwencji. Ustawiliśmy namioty tak, by osłonić się od tego wiatru. Na zawietrznej rozpaliliśmy ognisko, wyjęliśmy z pokrowców gitary i przy odrobinie grzanego piwa, śpiewaliśmy do północy. Jurek wydał wskazówki dotyczące czekającego nas jutrzejszego etapu i opowiedział historyjkę z regat żeglarskich.
   Jurek ma liczne turystyczne pasje. Uprawia żeglarstwo ( obecnie jest jachtowym kapitanem żeglugi wielkiej), uprawia też turystykę pieszą nizinną i górską. Chętnie też jeździ na wycieczki i rajdy rowerowe a zimą, na narty. Po prostu wszechstronny turysta.
   Pokrzepieni ciepłym piwem, rozgrzani ciepłem bijącym od ogniska, zapomnieliśmy o zimnym wietrze i o wszystkich kłopotach dnia codziennego. Nazajutrz, wczesnym rankiem, postanowiliśmy jeszcze bardziej zadziwić kierowcę naszego autobusu, jako że nijak nie mógł zrozumieć, że w taki czas, kiedy, według jego oceny, porządni ludzie wbijają się w odświętne ciuchy i siadając w zaciszu domowego ogniska przed telewizorem, popijają ciepłą kawę, my jak jacyś odmieńcy, wyruszamy w zimny, niegościnny jeszcze plener, by mocować się z zawieruchą i zimnymi falami rzeki. Zadziwiliśmy go bardzo, przede wszystkim tym, że po tak zimnej nocy jeszcze żyjemy i na dodatek żadne z nas nie ma nawet śladu kataru, wprost przeciwnie, czujemy się na tyle świetnie, że w krótkim ( w jego mniemaniu, niesamowicie krótkim) czasie zwinęliśmy biwak i ustawiliśmy kajaki na wodzie. Jeszcze tylko tradycyjne zdjęcie i start!

Barycz. Ekipa na starcie

   Pierwszy etap prowadził do miejscowości Łąki. Siedemnaście kilometrów z jedną sygnalizowaną przeszkodą, kolejnym stopniem wodnym na rzece. Takiej długości etap, to jeden z krótszych w naszej praktyce, a rzeka na tym odcinku nie mogła sprawić niespodzianki doświadczonemu kajakarzowi, jednak sprawiła paskudnego figla dwóm naszym początkującym kolegom. Płynęli „Kolibrem”, kajakiem produkcji (byłej już) NRD. Były to kajaki dość łatwe w składaniu, zwrotne i lekkie, jednak z poważną wadą: dość słabym i cienkim poszyciem dna. Nasi nowo kreowani kajakarze, ufni w niezniszczalność swojego statku, z większością ciuchów na pokładzie, za to bez jakiegokolwiek zwracania uwagi na przeszkody w nurcie, ostro szli z prądem, gawędząc ze sobą przy tym nieustannie. Ich ambicje dorównania tym doświadczonym turystom, przerastały jednak wyraźnie ich umiejętności, toteż nic dziwnego, że nagle dał się zauważyć wzmożony ruch na ich pokładzie. Jednostka ta, niczym ślizgacz, z uniesionym dziobem, nagle skierowała się ku najbliższemu brzegowi. Nasi nowicjusze, jak oparzeni wyskoczyli z kajaka, a stan dolnych części ich odzieży dopowiedział całą resztę. Gdy podpłynąłem bliżej, zauważyłem na odwróconym już dnem do góry kajaku około półmetrowej długości dziurę! Szczęściem, miałem jeszcze w reperaturce słoiczek butaprenu, więc po wysuszeniu dna i pieczołowitym wyczyszczeniu brzegów owej dziury, po zszyciu nićmi, resztkami kleju zdołaliśmy wspólnymi siłami przywrócić sprawność „Kolibrowi”, który po ponownym zwodowaniu i przyjęciu na pokład zmokniętej załogi, wyruszył w dalszą drogę, tym razem już jako „wodolot”. Mimo największych chęci nie zdołałem dogonić zmoklaków. Włożyli oni w ten etap prawie całą swoją siłę fizyczną, toteż nic dziwnego, że nie dotrwali do końca wieczornego ogniska. O godzinie dziesiątej już spali. Mieli potem czego żałować, gdyż noc była piękna jak nigdy. W powietrzu wisiała cisza. Nie wiał nawet najlżejszy wietrzyk. Było dość ciepło, jak na tę porę roku. Nadzwyczaj rozgwieżdżone niebo oddychało ciepłem ziemi. W pobliskim bajorku, żaby dawały tak głośny koncert, że z trudem mogliśmy przebić się śpiewem ponad gromkie forte żabiej muzyki. Do tej pory mam nagrania z tego ogniska. Nasz śpiew wypadł blado na tle żabiego rechotu i kumkania. 
   Kolejny etap był bardzo uciążliwy. Wiał przeciwny, silny wiatr ( przez nas nazwany: „W mordę wind”), raz po raz nadpływała nad nasze głowy czarna chmura, a z niej waliło gradem. Oj, bolało! Jedyny sposób, to nakryć głowę piórem wiosła i przeczekać. Były też przenoski. Płynąłem, jako pilot końcowy, zamykając stawkę. Moim zadaniem było pomagać tym, którzy mieli kłopoty ze sprzętem. Dzięki takiemu usytuowaniu, stałem się świadkiem dramatycznej walki kolegi z żywiołami, wiatrem i wodą.
   Sceneria tej walki była dość pospolita: Wąska w tym miejscu rzeka ( około sześciu metrów), Prawy brzeg porośnięty sitowiem, trzciną i pałką wodną, lewy, bardziej stromy, z rzadka porośnięty tatarakiem; głębokość około dwóch i pół metra, długi odcinek prostej. Czarne, gradowe chmury przemieszczające się szybko tuż nad ziemią, z zachodu na wschód. Silny wiatr wiejący od dziobu, powodujący dużą falę, nawet na tak wąskiej rzece. Kolega płynął solo „Jantarem”, bez steru. Podobnie jak inni, miał zapięty fartuch. Nagłe porywy wiatru miotały kajakiem od brzegu do brzegu, tak że z trudem mógł posuwać się do przodu. Płynąłem wówczas w parze z kuzynem Jackiem swoim „Neptunem”, tuż za kolegą. Nasz kajak był cięższy od „Jantara”, dodatkowo mieliśmy ster, no i było nas dwóch do wiosłowania. Dawaliśmy sobie radę, mimo trudnych warunków. Pomyśleliśmy, że pomożemy koledze, przywiązując dziób jego kajaka do rufy naszego i w ten sposób podholujemy go do najbliższego lasu, gdzie z całą pewnością będzie mniej wiało. Nie zdążyliśmy jednak wprowadzić naszego zamysłu w czyn, bowiem nagły szkwał podrzucił kajak z Waldkiem do góry, jakieś pół metra nad wodę i cisnął nim w nas. Wystraszony nieszczęśnik próbował ratować się przed wywrotką, opierając się o naszą burtę, lecz kolejny podmuch dopełnia dzieła. Nagle zobaczyliśmy połyskujące wodą dno waldkowego kajaka i pojawił się dylemat: skakać do wody, na ratunek, czy czekać, co zrobi kolega. Waldek, przez kilka chwil pozostawał pod wodą, my w tym czasie, porozpinaliśmy fartuchy i przygotowaliśmy się do skoku. Tymczasem zobaczyliśmy, że wywrócony kajak przechylił się na bok, jakby ponownie chciał przyjąć prawidłową pozycję, a spod niego wysunął się kudłaty łeb Waldka. Wtem cały kajak, dnem do góry, skokami zaczął posuwać się ku lewemu brzegowi. Kolega, wraz ze swym nieznośnym statkiem dopłynęli do brzegu, w naszej asyście. Teraz mogliśmy już tylko pomóc mu w rozwikłaniu tego gordyjskiego, zdawało by się, węzła.
   Wyszliśmy pospiesznie na brzeg, wyciągnęliśmy kolegę z kajaka a potem kajak z wody. Wiatr nieustannie smagał nagie ciało Waldka, który biegając tam i sam próbował się trochę rozgrzać. Wylaliśmy wodę z kajaka, potem podzieliwszy się swoimi ciuchami z rozbitkiem, napoiwszy go łykiem spirytusu, który często ze sobą wożę, by mógł posłużyć jako lekarstwo w takich i podobnych przypadkach, związaliśmy kajaki linką i rzędem popłynęliśmy dalej. Do Łobuzek dopłynęliśmy już pod wieczór. Tam czekali na nas wszyscy, mocno się niepokojąc o nasze losy. Pierwsza osada dopłynęła do mety etapu ponad trzy godziny przed nami! Wszyscy się ucieszyli na nasz widok, my także mieliśmy powody do zadowolenia. Nasze namioty już stały. Po wieczornej herbacie wszyscy udali się na spoczynek. Byliśmy bardzo mocno zmęczeni.
   Kiedy obudziliśmy się rano, był maj, ale pogoda nadal kwietniowa, zmienna. Jeszcze wczoraj było zimowo, dziś przyświecało słońce.
   Kolejny etap spływu wiódł do miejscowości Ryczeń, przy ujściu Baryczy do Odry. Rzeka od Łobuzek do Ryczenia przypomina raczej kanał. Jest prosta i nudno nią płynąć, jednak przygrzewające słońce zrekompensowało w pełni tę niekomfortową sytuację. Bez przeszkód dopłynęliśmy do mety. Wszyscy wiedząc, że nazajutrz zakończy się nasza spływowa przygoda, z chęcią rozpalili ognisko. Jak zwykle zaczęliśmy śpiewać i gawędzić. Na sąsiednim drzewie, wyśpiewywał swoje arie słowik. Piękny księżyc wypłynął na niebo i uzupełnił, jakby zdjęty ze ściany dekadenckiego domu, kicz. Do kompletu brakowało nam tylko powabnych rusałek, wynurzających się z toni rzeki. Z oddali dały się słyszeć basowe poburkiwania syren barek płynących Odrą do Szczecina i Koźla. Powstał cudowny, niespotykany nastrój przyjaźni i wspaniałej przygody.
   Nazajutrz, niewyspani z powodu głośnych słowiczych treli, wyruszyliśmy do Głogowa. Po kilu minutach wiosłowania byliśmy już na Odrze i dając się porwać wartkiemu nurtowi rzeki popłynęliśmy dalej. Bez trudu dopłynęliśmy do Głogowa. Tu zakończyliśmy spływ. Sprzęt pozostawiliśmy w magazynie
tamtejszego Klubu Wodnego i umówiliśmy się, że za dwa tygodnie spłyniemy dalej Odrą aż do Cigacic.

piątek, 1 kwietnia 2016

VI Obrzyca i Obra '80

   Był sierpień 1980 roku. W narodzie wrzało. Strajki zapoczątkowane protestem kolejarzy w Lublinie rozlały się na cały kraj. Naród niezadowolony z podwyżek cen żywności protestował. Najgroźniejszą formę przybrały protesty na wybrzeżu. Gdańsk stał się ośrodkiem buntu społecznego. Lech Wałęsa przeskakuje bramę stoczni, by połączyć się ze strajkującymi. Pojawiają się pierwsze postulaty polityczne. Rząd komunistycznej Polski, w obawie przed rewolucją postanawia wysłać delegata na rozmowy ze strajkującymi. Robi się groźnie. Naród śpiewa za Jackiem Kaczmarskim:
„Wyrwij murom zęby krat
Zerwij kajdany, połam bat!
A mury runą, runą, runą, i pogrzebią stary świat”


W kościołach, w całym kraju odbywają się msze za Ojczyznę. Po nich ludzie tłumnie udają się do miejsc symbolizujących walkę narodu z uciskiem, demonstrując swoje niezadowolenie i negatywny stosunek do władz. Ciśnienie w ludzkich umysłach wzrasta...

   Chcąc ulżyć temu ciśnieniu, lokalni działacze PTTK wpadli na spontaniczny pomysł zorganizowania wypadu na pobliskie rzeki. Po prostu ktoś do kogoś zatelefonował, ten do kogoś innego i tak zebrała się spora grupka ludzi chcących jakoś odreagować ten coraz trudniejszy do opanowania stres. Najlepszym miejscem do tego celu, była rzeka. Obrzyca i Obra płyną nieopodal Zielonej Góry. Łączy je kanał Dźwiński. W czwartek 21 sierpnia były telefony, w piątek 22 sierpnia po godzinie piętnastej siedzieliśmy już w pociągu, który wiózł nas do Kargowej. Do miejscowości Uście nad jeziorem Rudzińskim, dojechaliśmy autostopem. Jezioro to jest zbiornikiem naturalnym, przypominającym rozlewisko w miejscu połączenia Południowego Kanału Obry, rzeki Obrzycy i kanału łączącego z jeziorem Wilcze. Ma ono dobrze rozwiniętą linię brzegową. Wiele tu zatoczek, półwyspów, a na jego południowym brzegu jest spora plaża użytkowana głównie przez harcerzy. Na placu przyległym do plaży jest miejsce na ognisko. My turyści, skwapliwie skorzystaliśmy z tego terenu i wspólnie z harcerzami rozpaliliśmy wielki ogień. Program harcersko - turystyczny był bogaty i lekki w odbiorze. Śpiewy, opowiadania o różnych przygodach trwały długo w noc i nie miały nic wspólnego z polityką. Ranek okazał się pogodny i ciepły. Wiał lekki wietrzyk od północnego zachodu, pomagając nam opuścić miejsce biwakowania, gdyż właśnie z wiatrem odpływaliśmy. Etap, który był przed nami wydawał się bardzo łatwy, jak się okazało zakładaliśmy słusznie, gdyż zapowiadane w przewodniku przeszkody w postaci zastawek i jazów, ze względu na niskie stany wód, pootwierano. Mogliśmy, więc przepływać przez nie, nie wysiadając z kajaków.

Jezioro Rudzieńskie. Odpływamy

Płynęliśmy dość długo. Brzegi rzeki były porośnięte gęstymi zaroślami, wśród nich rosły obsypane owocami krzaki jeżyn. Owoce były ogromne i bardzo słodkie. Nic dziwnego. Dostępne wyłącznie od strony wody obroniły się przed zakusami dzikiej zwierzyny i ludzkich zbieraczy, ale padły naszym łupem. Do mety, usytuowanej nad jeziorem Chobienickim dopłynęliśmy pod wieczór. Ponieważ było to pole biwakowe w samym lesie, musieliśmy tym razem obejść się bez ogniska. Sosnowy, stary las zadziałał na nas niczym balsam. Czyste powietrze dopełniło dzieła. Usnęliśmy jak dzieci. Po niezwykle krzepiącym śnie, łatwo nam było wczesnym rankiem wstać i ruszyć w dalszą drogę. Obra, po wyjściu z jeziora Chobienickiego rozlewa się szeroko, tworząc istny raj dla ptactwa wodnego. Płynąc, niepokoiliśmy wielkie rzesze dzikich kaczek, łysek, perkozów i łabędzi. Na opadających do wody żerdziach siedziały parami dzikie gęsi. Staraliśmy się jak najmniej zakłócać ciszę, by nie płoszyć ptactwa. Bajkowa sceneria. Ciemnozielone sitowie, jaśniejsze trzciny i ogromne połacie wody zasłane nenufarami ze swoimi cudownymi, białymi kielichami kwiatów. Jak w takich warunkach myśleć o powrocie do pracy, do niełatwej rzeczywistości? Niestety, właśnie wpłynęliśmy od strony „ogonka” w „gruszkę” jeziora Zbąszyńskiego i kierujemy się przez jego środek ku miejskiej plaży, stanowiącej cel naszego spływu. Na środku jeziora zaskoczenie. Spokojna dotychczas tafla wody, nagle marszczy się, unosi i jakby wpadła w furię! Oj, nie spodobało się Jego Wysokości Neptunowi, że mącimy spokojną dotąd toń wiosłami. Powstają ogromne, jak na możliwości kajaków fale, sięgające może metra, może trochę więcej. Nie są długie, krótsze niż długość kajaka. Zrozumieliśmy, że stały się dla nas dużym zagrożeniem. Zostaliśmy, więc zmuszeni do wykonywania ekwilibrystycznych wręcz manewrów, by uniknąć wywrotki. Po wielu nagłych zwrotach, schlapani od stóp do głów wodą niesioną przez wiatr oraz spływającą z piór wioseł, wreszcie dotarliśmy cali i zdrowi, choć solidnie zmęczeni na zbąszyńską plażę. Wiatr szybko wysuszył kajaki a my, po spakowaniu całego „majdanu” udaliśmy się na dworzec kolejowy, skąd odjechaliśmy do naszej szarej rzeczywistości.

* * * 

   W tym roku to był ostatni spływ. Nikt nie odważył się już organizować kolejnych wypadów. Za tydzień podpisano pierwsze porozumienia kończące strajki. Zmieniała się era. Wiał wiatr historii...