Na spływ pojechałem w towarzystwie mojego kolegi Jędrka, o którym już wcześniej tu wspominałem. Kiedy już wsiadaliśmy do kajaka, okazało się, że na tę samą imprezę przyjechały dwie nasze klubowe koleżanki Krysia i Marysia. Uznaliśmy wspólnie, że łatwiej będzie nam się płynęło, jeśli się pomieszamy. Tak więc, w wyniku losowania, Krysia została moją załogantką, a Marysia Jędrka. Mieliśmy do dyspozycji dwa całkiem różne kajaki. Jeden dmuchany, typu Rekin i drugi składany typu Neptun. Płynęło się nimi całkowicie odmiennie, więc zdecydowaliśmy, że kajaki też będziemy losowali. Mnie przypadł w udziale Rekin.
Soła Spływ Trzech Zapór
Nieco mniej wygodny, bo ciaśniejszy, ale dzielniejszy na górskich wodach, toteż nie narzekałem. Przyjąłem wynik losowania. Jak się okazało, nikt na tym nie stracił. Wyruszyliśmy w drogę.
Krysia
Moja załogantka okazała się średnio dzielną kajakarką. Nie powiem, czasami nawet wiosłowała, za to podjadała nam świeży chlebek, kupiony w Żywcu. Kiedy dopłynęliśmy do mety pierwszego etapu, już połowy chleba nie było. Krysia wyskubała...
Muszę opowiedzieć, jak dostaliśmy się do Żywca. Właściwie, nie powinniśmy zdążyć na ten spływ. Obaj z Jędrkiem pracowaliśmy w tym samym zakładzie, zmilitaryzowanym na czas stanu wojennego i żadne zwolnienie przed czasem, nie wchodziło w rachubę. Musieliśmy zatem obrać inną taktykę. W owych czasach popularne było podróżowanie „ na łebka” Wychodziło się więc na trasę wylotową i machało się ręką, aż zatrzymał się ktoś, kto chciał zarobić. Wielu kierowców państwowych nysek i żuków dorabiało sobie na podwożeniu „łebków” spore kwoty. Objuczeni bagażami (kajaki pojechały klubowym tarpanem) stanęliśmy przy wylotówce na Wrocław i po kilku minutach siedzieliśmy w nysce zdążającej do tego miasta. Dwa razy ta „zaraza” się psuła. Nie zdążyliśmy na pierwszy pociąg do Żywca, lecz na jakiś pospieszny i to jeszcze międzynarodowy. Na szczęście ten pociąg, miał przystanek w Żywcu. Dojechaliśmy przed innymi. Oni jechali zwykłymi, osobowymi pociągami. Co robić na dworcu kolejowym od godziny 23.00 do jakiejś 8.00 dnia następnego? Czekać! Oj dłużyło nam się to czekanie. Całe szczęście, że około pierwszej w nocy dojechała kolejna grupa spływowiczów, w tym cała nasza ferajna, która znacznie wcześniej przed nami wyruszyła z Zielonej Góry. Siedliśmy sobie w kąciku dworcowej poczekalni i przyjmowaliśmy kolejno podawany kieliszek „okowitki”. Serwował kierownik grupy, Janusz K. Byłem zmęczony. Układałem sobie posłanie z kapoków, kiedy przypadł mi pierwszy kieliszek. Położyłem się na posłaniu i drugiego już nie doczekałem. Usnąłem. Wprawiłem tym wyczynem wszystkich w wielkie zdziwienie. Opowiedzieli mi o tym nazajutrz, kiedy się obudziłem. Potem przyjechali organizatorzy i zabrali nas na miejsce startu.
Płynięcie Sołą przydawało wielu atrakcji. Widoki od strony wody, nie do opisania. Jeziora (aż trzy!) i wynoszące się nad ich toń góry Beskidu Żywieckiego. Kiedy przepływaliśmy pod górą Żar, słynną z tego, że na jej szczycie wydrążono zbiornik wody służący jako rezerwuar dla elektrowni wodnej szczytowo – pompowej, działającej w ten sposób, że w czasie doliny poboru energii, pompowano wodę do tego zbiornika, a w czasie szczytowych godzin, odzyskiwano energię elektryczną z wody spływającej na turbiny. Góra Żar ma jeszcze jedną właściwość. Umieszczone jest na niej swego rodzaju lotnisko (może bardziej, startowisko) dla lotni. Kiedy płynęliśmy, lotnie uwijały się wokół szczytu niczym barwne motyle nad kwietną łąką. Noc spędziliśmy na biwaku przy trzeciej, ostatniej z zapór. Potem był etap prawdy. Jedyny etap rzeką górską. Właściwie tylko jedno miejsce było godne uwagi w tym etapie. Swoisty OES dla kajakarzy. Na mnie nie zrobił większego wrażenia. Tu Krysia wykazała prawdziwy kunszt kajakarski, mocno mi pomagając w pokonywaniu przeszkód. Jędrek z Marysią, też przeszli ten odcinek bez uszczerbku na zdrowiu i sprzęcie. Spływ zakończyliśmy w Oświęcimiu, gdzie Soła wpada do Wisły. Było to 22 sierpnia 1982 roku.
Muszę opowiedzieć, jak dostaliśmy się do Żywca. Właściwie, nie powinniśmy zdążyć na ten spływ. Obaj z Jędrkiem pracowaliśmy w tym samym zakładzie, zmilitaryzowanym na czas stanu wojennego i żadne zwolnienie przed czasem, nie wchodziło w rachubę. Musieliśmy zatem obrać inną taktykę. W owych czasach popularne było podróżowanie „ na łebka” Wychodziło się więc na trasę wylotową i machało się ręką, aż zatrzymał się ktoś, kto chciał zarobić. Wielu kierowców państwowych nysek i żuków dorabiało sobie na podwożeniu „łebków” spore kwoty. Objuczeni bagażami (kajaki pojechały klubowym tarpanem) stanęliśmy przy wylotówce na Wrocław i po kilku minutach siedzieliśmy w nysce zdążającej do tego miasta. Dwa razy ta „zaraza” się psuła. Nie zdążyliśmy na pierwszy pociąg do Żywca, lecz na jakiś pospieszny i to jeszcze międzynarodowy. Na szczęście ten pociąg, miał przystanek w Żywcu. Dojechaliśmy przed innymi. Oni jechali zwykłymi, osobowymi pociągami. Co robić na dworcu kolejowym od godziny 23.00 do jakiejś 8.00 dnia następnego? Czekać! Oj dłużyło nam się to czekanie. Całe szczęście, że około pierwszej w nocy dojechała kolejna grupa spływowiczów, w tym cała nasza ferajna, która znacznie wcześniej przed nami wyruszyła z Zielonej Góry. Siedliśmy sobie w kąciku dworcowej poczekalni i przyjmowaliśmy kolejno podawany kieliszek „okowitki”. Serwował kierownik grupy, Janusz K. Byłem zmęczony. Układałem sobie posłanie z kapoków, kiedy przypadł mi pierwszy kieliszek. Położyłem się na posłaniu i drugiego już nie doczekałem. Usnąłem. Wprawiłem tym wyczynem wszystkich w wielkie zdziwienie. Opowiedzieli mi o tym nazajutrz, kiedy się obudziłem. Potem przyjechali organizatorzy i zabrali nas na miejsce startu.
Płynięcie Sołą przydawało wielu atrakcji. Widoki od strony wody, nie do opisania. Jeziora (aż trzy!) i wynoszące się nad ich toń góry Beskidu Żywieckiego. Kiedy przepływaliśmy pod górą Żar, słynną z tego, że na jej szczycie wydrążono zbiornik wody służący jako rezerwuar dla elektrowni wodnej szczytowo – pompowej, działającej w ten sposób, że w czasie doliny poboru energii, pompowano wodę do tego zbiornika, a w czasie szczytowych godzin, odzyskiwano energię elektryczną z wody spływającej na turbiny. Góra Żar ma jeszcze jedną właściwość. Umieszczone jest na niej swego rodzaju lotnisko (może bardziej, startowisko) dla lotni. Kiedy płynęliśmy, lotnie uwijały się wokół szczytu niczym barwne motyle nad kwietną łąką. Noc spędziliśmy na biwaku przy trzeciej, ostatniej z zapór. Potem był etap prawdy. Jedyny etap rzeką górską. Właściwie tylko jedno miejsce było godne uwagi w tym etapie. Swoisty OES dla kajakarzy. Na mnie nie zrobił większego wrażenia. Tu Krysia wykazała prawdziwy kunszt kajakarski, mocno mi pomagając w pokonywaniu przeszkód. Jędrek z Marysią, też przeszli ten odcinek bez uszczerbku na zdrowiu i sprzęcie. Spływ zakończyliśmy w Oświęcimiu, gdzie Soła wpada do Wisły. Było to 22 sierpnia 1982 roku.
* * *
Lato nie było czasem odpoczynku dla rządzącej w Polsce junty wojskowej. Przez cały czas trwały protesty ludzi pracy, aktorów, intelektualistów. Stawiano powszechnie bierny opór narzuconemu porządkowi. W większych skupiskach ludzkich tworzyło się regularne podziemie, toteż władze odpowiadały kontrakcjami. 15 lipca, służba bezpieczeństwa przeprowadziła w większych zakładach „rozmowy ostrzegawcze” z pracownikami, których podejrzewano o prowadzenie działalności konspiracyjnej, powołano też kilka dni później twór o nazwie Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego ( PRON). Miało to znaczenie czysto propagandowe, symulujące poparcie społeczeństwa dla posunięć rządzącej PZPR. W rzeczywistości działo się odwrotnie. Niezadowolenie narodu rosło. W każdym prawie mieście były miejsca, w których protestowano. Skrycie układano w w tych miejscach. kwiaty na kształt krzyża, symbolizującego śmierć ofiar stanu wojennego, stawiano znicze, malowano napisy i symbole kotwicy Polski Walczącej z uchem w kształcie litery S, symbolizującej Związek Solidarność. W Warszawie był to Plac Zwycięstwa, w Zielonej Górze placyk obok kościoła Zbawiciela, gdzie ustawiono trzy figury robotników mające symbolizować upór tej grupy społecznej w dążeniu do demokracji. Oczywiście władze wszelkimi sposobami starały się te działania zminimalizować, więc utrudniały życie protestującym, jak tylko mogły. W Warszawie ogrodzono Plac Zwycięstwa, a w Zielonej Górze usunięto figury robotników i wywieziono je gdzieś. Ludzie wyśledzili to miejsce i dwa dni później figury pojawiły się tu, gdzie stały dotychczas. Po kilku dniach znów je wywieziono. Tym razem skutecznie. Wróciły na swoje miejsce dopiero po roku 1990.
"Robotnicy" zdjęcie współczesne
* * *
Jędrek i ja, chcieliśmy spłynąć indywidualnie Skawą i Dunajcem. Poprosiliśmy Janusza o podwiezienie nas klubowym tarpanem do miejscowości Skawce, skąd mieliśmy rozpocząć nasz spływ Skawą. Zgodził się. Zamieniliśmy też naszego składanego Neptuna na drugi, dmuchany kajak typu Rekin. Jeszcze tego samego dnia, pod wieczór stanęliśmy nad brzegiem rzeki. Podzieliliśmy zadania. Ja miałem napompować kajaki, w tym czasie Jędrek miał zaopatrzyć nas w wodę pitną. Poszedł w stronę odległych o jakieś pięćset metrów budynków i przepadł. Napompowałem kajaki, włożyłem do nich nasze bagaże i czekam. Jędrek nie wraca. Wreszcie po dłuższym czasie, widzę go. Nie wierzyłem własnym oczom. Idzie, zataczając się! Gdybym nie znał Jędrka, pomyślałbym, że po prostu trafiła mu się okazja, więc ją wykorzystał, ale on!? Zdeklarowany abstynent!? Przyszedł i „bebla” coś o ciupadze, o urodzinach. Byłem w wielkim kłopocie. Nie wiedziałem co mam w takich okolicznościach robić. Płynąć źle, bo rzeka górska, niebezpieczna. Siedzieć w tym miejscu też źle, bo przy samej szosie, a nieopodal budowa jakaś... Pomyślałem, że jednak ruszymy. Będę go asekurował a w przypadku jakiejś bardziej niebezpiecznej przeszkody, sam przez nią przeprowadzę kajaki, a on przejdzie brzegiem. Odziałem go w kamizelkę ratunkową, pomogłem wsiąść do kajaka i ruszyliśmy. Dobrze, że rzeka w tym miejscu płynęła spokojnie. Po dwóch kilometrach znaleźliśmy bardzo ładną łączkę na biwak. Mieliśmy szczęście!
Skawce - start
Rano, po ciężkiej dla Jędrka nocy, biegałem po okolicznych chałupach w poszukiwaniu zsiadłego mleka. Ja wiedziałem co to kac, ale on? Oj cierpiał biedak! Dopiero koło południa „ poszło mu na życie” i dowiedziałem się co się stało. Jędrek wszedł do pierwszej chałupy z brzegu, po tę wodę, a tu, pod drzewem, na ławeczce siedział sobie miejscowy góral. Zobaczył Jędrka i uradowany, zaprosił go do siebie, oznajmiając, że właśnie został ojcem córeczki. Żona powiła, a on tu, na miejscu, w chacie opija te narodziny i Jędrek będzie jego gościem! Bardzo uprzejmy i układny mój przyjaciel, wypił z gospodarzem jeden kieliszek wódki i poprosił o napełnienie bukłaków wodą. Życzenie zostało spełnione, ale Jędrek został poproszony o wypicie „na drugą nóżkę”, z grzeczności i tego kieliszka nie odmówił. Gospodarz poprosił go, żeby jeszcze chwilę posiedział. W tym czasie opowiadał mu o swoim życiu i o nowo narodzonym dziecku. Było „ za tych co na wodzie”, „zdrowie żony gospodarza”. Jędrek wstawał wielokrotnie, grzecznie dziękując za gościnę, ale gospodarz, zdecydowanym ruchem, ściągał go na ławkę, mówiąc przy tym: „siadaj, bo ciupagą!” Chcąc, nie chcąc siedział biedak i starał się dorównać gospodarzowi w piciu. Padł, straciwszy rachubę, który to był kieliszek i za czyje to zdrowie był pity. Wrócił, jak go widziałem. Morał: Jak nie ćwiczysz, to nawet dziecko cię wykończy. W dalszą drogę ruszyliśmy dopiero nazajutrz, wcześniej porządkując nasze bagaże.
Łączka tuż za Skawcami
Skawa okazała się typowo górską rzeką. Miejscami rwącą i przelewającą się przez głazy, w innym miejscu spokojną, głęboką, niekiedy zaś płytką, że należało przewłóczyć kajaki przez tę płyciznę. Piękne górskie krajobrazy wynagradzały trudy wiosłowania. Pogoda zachęciła do połowu ryb, górskich wędkarzy muchowych. Wylegli masowo nad rzekę i brodząc w niej, wymachiwali z towarzyszącym temu machaniu świstem, całymi godzinami. Tylko raz widzieliśmy, że na wędkę złowiła się ryba, chyba troć. Muszę przyznać, że czasami wędkarze byli tak gęsto poustawiani na rzece, że musieliśmy płynąć między nimi, niby między bojami wyznaczającymi tor slalomu. Rwący nurt wcale nie ułatwiał nam zadania, a wędkarze, jak to oni, zawsze mają do wodniaków pretensje o to, że inaczej korzystają z wody niż oni. Ba! uzurpują sobie wyłączne prawo do korzystania ze sporego odcinka rzeki, jakby była ona ich własnością. Cóż. Widać brakuje im wyrozumiałości i tolerancji. Inni, zwłaszcza ci, którzy przyszli nad wodę i rozłożyli się na pikniki, patrzyli na nas z życzliwością, niekiedy nawet z podziwem.
Skawa - odpoczynek
Przewłóka na brodzie
Spływ zakończyliśmy w miejscowości Zator, skąd następnego dnia rano udaliśmy się do Nowego Targu. Czekał na nas Dunajec!
Dunajec jest tym dla kajakarza, czym Przylądek Horn dla morskiego żeglarza. Nobilituje. Każdy szanujący się, ambitny kajakarz pragnie takiej nobilitacji, toteż spływy Dunajcem, organizowane rokrocznie, mają duże wzięcie.
Postanowiliśmy przepłynąć tę rzekę indywidualnie. „Wskoczyliśmy” w złagodzenie rygorów stanu wojennego. Ogłoszono właśnie, że znosi się obowiązek meldowania pobytu w strefie nadgranicznej. Tym razem role odwróciliśmy. Jędrek miał napompować kajaki a ja udałem się do nowotarskiej strażnicy WOP, by zgłosić chęć przepłynięcia rzeką. Za Nidzicą, Dunajec stanowił granicę z Czechosłowacją. Pewien chorąży, dyżurny. Obejrzał nasze dowody osobiste i stwierdził, że są w porządku. Nie widział też przeszkód w tym, byśmy spływali. Bez obaw ruszyliśmy więc w drogę. Pierwszy etap wiódł do Czorsztyna. Dunajec w Nowym Targu i tuż za nim, bardziej przypomina górski potok, niż rzekę, dopiero po kilku kilometrach, zebrawszy parę dopływów staje się wymagającą i trudną rzeką. Było co robić! Jędrek złamał wiosło, ja zgubiłem. Wyłowiłem swoje, a Jędrek skorzystał z zapasowego. Przepływaliśmy obok zupełnie opuszczonej wsi Maniowy. Okazało się, że mieszkańców wysiedlono, w związku z planowaną budową zbiornika wodnego, który ma powstać w tym miejscu. Potem był „zjazd” do rezerwatu „Zielone Skałki”. Przepiękne miejsce. Obecnie zalane wodą Zalewu Czorsztyńskiego.
Postanowiliśmy przepłynąć tę rzekę indywidualnie. „Wskoczyliśmy” w złagodzenie rygorów stanu wojennego. Ogłoszono właśnie, że znosi się obowiązek meldowania pobytu w strefie nadgranicznej. Tym razem role odwróciliśmy. Jędrek miał napompować kajaki a ja udałem się do nowotarskiej strażnicy WOP, by zgłosić chęć przepłynięcia rzeką. Za Nidzicą, Dunajec stanowił granicę z Czechosłowacją. Pewien chorąży, dyżurny. Obejrzał nasze dowody osobiste i stwierdził, że są w porządku. Nie widział też przeszkód w tym, byśmy spływali. Bez obaw ruszyliśmy więc w drogę. Pierwszy etap wiódł do Czorsztyna. Dunajec w Nowym Targu i tuż za nim, bardziej przypomina górski potok, niż rzekę, dopiero po kilku kilometrach, zebrawszy parę dopływów staje się wymagającą i trudną rzeką. Było co robić! Jędrek złamał wiosło, ja zgubiłem. Wyłowiłem swoje, a Jędrek skorzystał z zapasowego. Przepływaliśmy obok zupełnie opuszczonej wsi Maniowy. Okazało się, że mieszkańców wysiedlono, w związku z planowaną budową zbiornika wodnego, który ma powstać w tym miejscu. Potem był „zjazd” do rezerwatu „Zielone Skałki”. Przepiękne miejsce. Obecnie zalane wodą Zalewu Czorsztyńskiego.
Dunajec' 82
Urządzono w tym miejscu camping i pole namiotowe. Tam nocowaliśmy i przygotowywaliśmy się do przepłynięcia słynnym przełomem Dunajca. Każdy, kto płynął na góralskiej tratwie tym przełomem wie, że jest to dość trudny ale niezwykle malowniczy odcinek górskiej rzeki. Pojawiające się to z lewej to z prawej strony wyniosłe szczyty, przegradzająca jakby nurt Sokolica, urwiste zbocza Pienin spadające niemal pionowo do wody stanowiły dla nas ogromną atrakcję. Do tego wielkie wyzwanie dla umiejętności kajakarskich. Tu należało wykazać się nimi, by nie dać się pokonać bystrej wodzie.
Rezerwat "Zielone Skałki"
Czorsztyn. Idę po dnie obecnego zalewu
Te dwa zdjęcia są już historyczne, bowiem przedstawiają miejsca, których już nigdy nie zobaczymy w takiej jak na nich postaci. Zarówno rezerwat „Zielone Skałki” jak i samą miejscowość Czorsztyn, wraz ze sklepami i gospodą zalała woda zalewu Czorsztyńskiego.
Przełom udało nam się przebyć bez kłopotów. Na obu brzegach machali do nas turyści. Na prawym, po czesku pozdrawiano nas AHOJ! A na lewym, już po polsku wołano do nas AHOJ! Jak widać, rzeka nie dzieli narodów! W tej przyjaznej atmosferze dopłynęliśmy do Hukowej Skały. Przy niej kończy się odcinek rzeki granicznej i Dunajec wpływa całą swoją szerokością na terytorium naszego kraju. Przy skale tej usytuowano jednak posterunek straży granicznej. Jeden z żołnierzy, zauważywszy nas, zagwizdał ostro gwizdkiem i dał jednoznaczny znak, byśmy przybili do brzegu. Zdziwił się przy tym, że w stanie wojennym pozwalamy sobie na płynięcie rzeką graniczną. Wytłumaczyłem mu, że byłem w strażnicy WOP w Nowym Targu i chorąży, dyżurujący wówczas, powiedział, że możemy płynąć bez przeszkód, bo właśnie zniesiono obowiązek meldowania się w strefie przygranicznej. Może i uwierzył, ale był obowiązkowym żołnierzem, więc zameldował o nas porucznikowi. Temu jeszcze raz musiałem opowiedzieć o Nowym Targu. Pojechał gdzieś i za jakąś godzinę wrócił. Potwierdzał w tym czasie moją wersję opowieści. Żołnierz, który nas zatrzymał, rozmawiał z nami przyjaźnie. Tłumaczył się, że taki jest jego obowiązek i że po to tu właściwie stoi. Okazał się też naszym ziomkiem, bowiem pochodził z nieodległego Lubska. Porucznik zwolnił nas z „aresztu” i pozwolił na kontynuowanie spływu. Po chwili mijaliśmy już Szczawnicę a potem Krościenko. Po kilkudziesięciu minutach zauważyliśmy zabudowania. Spytaliśmy co to za miejscowość? Odpowiedź brzmiała: Tylmanowa. Za pół godziny znów spytaliśmy, gdzie się znajdujemy? Odpowiedź brzmiała: Tylmanowa. Po kolejnej półgodzinie, usłyszeliśmy taką samą odpowiedź: Tylmanowa. Doszliśmy do wniosku, że jest to chyba najdłuższa miejscowość w Polsce. Po upływie kolejnych dwóch kwadransów, nocleg wypadł nam... w Tylmanowej, u podnóża góry, która od wschodniej strony „wyrosła” na trasie Dunajca. Była to prywatna łąka. Do lądowania zachęciła nas ładnie utrzymana przystań z pomostem pływającym, do którego przycumowana była dobrze utrzymana łódka. Gospodarz pozwolił rozbić namiot, z zastrzeżeniem, że nie wolno nam palić ogniska, a potrzeby fizjologiczne będziemy załatwiać w pobliskiej sławojce. Ustawiliśmy nasz namiot, przebraliśmy się w noclegowe dresiki, zjedliśmy kolację i usiadłszy na materacu rozpamiętywaliśmy przygody minionego dnia. Było późne lato. 25 sierpnia. Nadeszła ciemność. Ciepła noc oraz niezwykła przejrzystość powietrza zachęciły nas do zwrócenia wzroku ku niebu. Tego wieczora było ono bezchmurne, czyste. Iskrzyły się na nim niezliczone gwiazdy. Zdawały się takie bliskie, że tylko sięgnąć ręką... Od patrzenia rozbolały nas szyje. Wywlekliśmy z namiotu materace i położywszy się na nich kontemplowaliśmy roziskrzony firmament. Nagle znad wschodniego horyzontu wyłonił się jakiś obiekt latający. Leciał wysoko, ale przesuwał się ze znaczną prędkością na tle gwiazd. Zauważyliśmy ten ruch obaj. Zaczęliśmy obserwować ów obiekt. Ten przebywszy jakąś ćwiartkę nieba, nagle się zatrzymał. Sądziliśmy wcześniej, że to samolot, ale przecież samoloty, nie zatrzymują się tak nagle! Po kilku sekundach obiekt ruszył pod kątem prostym do dotychczasowego kierunku, kierując się na południe. Wykonał trzy podobne ewolucje, jakby pisząc literę „Z”, poczem oddalił się z niesamowitą prędkością, kontynuując początkowy kierunek ze wschodu, na zachód. Ufo? Dotąd zadajemy sobie pytanie, co to mogło być?
Nazajutrz wstałem wypoczęty i rześki. Ranek był piękny. Pokryta rosą trawa, zapowiadała kolejny pogodny dzień. Była 6.00. Jędrek smacznie jeszcze spał. Postanowiłem zmyć z siebie brudy dnia poprzedniego. Chłód poranka i lodowata woda górskiej rzeki nie zachęcały do kąpieli, toteż wybrałem mycie się, stojąc po kostki w wodzie. Poszedłem na brzeg. Na pomoście ułożyłem przybory do mycia i rozejrzawszy się dookoła a nie stwierdziwszy niczyjej obecności w okolicy, rozebrałem się do „Adama” i rozpocząłem mycie. Poszło szybko. Kiedy skończyłem się wycierać i ubrałem się nieco, usłyszałem jakieś kaszlnięcie. Po drugiej stronie rzeki stała grupka ludzi, którzy czekali na przeprawę łodzią przez Dunajec. Nasz gospodarz okazał się bowiem przewoźnikiem przez rzekę. Ludzie widząc mnie myjącego się, nie chcieli przeszkadzać w ablucjach, dopiero, kiedy byłem ubrany, zwrócili uwagę na swoją obecność. No cóż, czasem człowiek daje ucieszny prospekt światu (jak mawiał imć Onufry Zagłoba), nie zdając sobie nawet z tego sprawy.
Po śniadaniu popłynęliśmy dalej. Rzeka nie przestała być wymagająca. Czasem wydawała się trudniejsza niż na słynnym przełomie w Pieninach. Pogoda była piękna. Dzień chyba świąteczny, bo nad wodę przybyli licznie wypoczywający ludzie. W ustronnych miejscach zaskakiwaliśmy opalające się toples lub na „Ewę” Panie, które zabezpieczały się przeciw podglądaczom z lądu. Żadnej z nich nie przyszło nawet do głowy, że publika nadpłynie wodą. Jędrek nie miał szczęścia. Panie szybko reagowały. Nim przyjaciel nadpłynął, chowały swoje wdzięki za parawanami, lub umykały w pobliskie krzaki. Po jakimś czasie, kolega wyprzedził mnie i krzyczy z oddali, że na łasze opala się pani w stroju nudystki, kiedy podpłynęliśmy bliżej, okazało się, że pani opalała się w kostiumie koloru cielistego... Były też przygody natury technicznej. Płynąłem lewą stroną nurtu, Jędrek prawą. Nagle zobaczyłem, że jego kajak zatrzymuje się. Płynę dalej, bo nurt bardzo rwący i o powrocie pod prąd nie może być nawet mowy. Zatrzymałem się więc przy brzegu i wołam: Płyń, czemu stoisz? Jędrek rozpaczliwie wiosłuje i nie posuwa się ani o milimetr. Wołam, odepchnij się wiosłem od dna, siedzisz na kamieniu! Widzę, że próbuje, ale wiosło zatapia się całe, nie dotykając dna. Usiadł na wierzchołku skały, dookoła mając głębię większą od długości wiosła. Nie pozostało nic innego, jak przejść na dziób kajaka, by wynurzyła się rufa i tym sposobem zejść z rafy.
Innym razem obu nas wciągnął liczący jakieś trzydzieści metrów średnicy wir. Chwycił i trzyma. Kręciliśmy się wokół jego osi jak na karuzeli. W pierwszej chwili nawet nas to rozbawiło, ale kiedy zauważyliśmy, że mamy trudność z wydostaniem się z niego, trochę zaczęliśmy się martwić. Wykorzystaliśmy jednak siłę odśrodkową i po kilku obrotach, dodając prędkości wiosłowaniem, wydostaliśmy się z objęć „wirówki” Spływ nasz zakończyliśmy w Nowym Sączu 26 sierpnia 1982 roku.
Był to mój ostatni spływ tego roku. Po nim otrzymałem złotą odznakę TOK i drugi stopień przodownika turystyki kajakowej, także nobilitację zdobywcy Dunajca.
Nazajutrz wstałem wypoczęty i rześki. Ranek był piękny. Pokryta rosą trawa, zapowiadała kolejny pogodny dzień. Była 6.00. Jędrek smacznie jeszcze spał. Postanowiłem zmyć z siebie brudy dnia poprzedniego. Chłód poranka i lodowata woda górskiej rzeki nie zachęcały do kąpieli, toteż wybrałem mycie się, stojąc po kostki w wodzie. Poszedłem na brzeg. Na pomoście ułożyłem przybory do mycia i rozejrzawszy się dookoła a nie stwierdziwszy niczyjej obecności w okolicy, rozebrałem się do „Adama” i rozpocząłem mycie. Poszło szybko. Kiedy skończyłem się wycierać i ubrałem się nieco, usłyszałem jakieś kaszlnięcie. Po drugiej stronie rzeki stała grupka ludzi, którzy czekali na przeprawę łodzią przez Dunajec. Nasz gospodarz okazał się bowiem przewoźnikiem przez rzekę. Ludzie widząc mnie myjącego się, nie chcieli przeszkadzać w ablucjach, dopiero, kiedy byłem ubrany, zwrócili uwagę na swoją obecność. No cóż, czasem człowiek daje ucieszny prospekt światu (jak mawiał imć Onufry Zagłoba), nie zdając sobie nawet z tego sprawy.
Po śniadaniu popłynęliśmy dalej. Rzeka nie przestała być wymagająca. Czasem wydawała się trudniejsza niż na słynnym przełomie w Pieninach. Pogoda była piękna. Dzień chyba świąteczny, bo nad wodę przybyli licznie wypoczywający ludzie. W ustronnych miejscach zaskakiwaliśmy opalające się toples lub na „Ewę” Panie, które zabezpieczały się przeciw podglądaczom z lądu. Żadnej z nich nie przyszło nawet do głowy, że publika nadpłynie wodą. Jędrek nie miał szczęścia. Panie szybko reagowały. Nim przyjaciel nadpłynął, chowały swoje wdzięki za parawanami, lub umykały w pobliskie krzaki. Po jakimś czasie, kolega wyprzedził mnie i krzyczy z oddali, że na łasze opala się pani w stroju nudystki, kiedy podpłynęliśmy bliżej, okazało się, że pani opalała się w kostiumie koloru cielistego... Były też przygody natury technicznej. Płynąłem lewą stroną nurtu, Jędrek prawą. Nagle zobaczyłem, że jego kajak zatrzymuje się. Płynę dalej, bo nurt bardzo rwący i o powrocie pod prąd nie może być nawet mowy. Zatrzymałem się więc przy brzegu i wołam: Płyń, czemu stoisz? Jędrek rozpaczliwie wiosłuje i nie posuwa się ani o milimetr. Wołam, odepchnij się wiosłem od dna, siedzisz na kamieniu! Widzę, że próbuje, ale wiosło zatapia się całe, nie dotykając dna. Usiadł na wierzchołku skały, dookoła mając głębię większą od długości wiosła. Nie pozostało nic innego, jak przejść na dziób kajaka, by wynurzyła się rufa i tym sposobem zejść z rafy.
Innym razem obu nas wciągnął liczący jakieś trzydzieści metrów średnicy wir. Chwycił i trzyma. Kręciliśmy się wokół jego osi jak na karuzeli. W pierwszej chwili nawet nas to rozbawiło, ale kiedy zauważyliśmy, że mamy trudność z wydostaniem się z niego, trochę zaczęliśmy się martwić. Wykorzystaliśmy jednak siłę odśrodkową i po kilku obrotach, dodając prędkości wiosłowaniem, wydostaliśmy się z objęć „wirówki” Spływ nasz zakończyliśmy w Nowym Sączu 26 sierpnia 1982 roku.
Był to mój ostatni spływ tego roku. Po nim otrzymałem złotą odznakę TOK i drugi stopień przodownika turystyki kajakowej, także nobilitację zdobywcy Dunajca.
Świetna relacja ze wspaniałej wyprawy! Do tego wpleciona w ówczesne trudne polskie realia... Miło jest poczytać o prawdziwej przygodzie sprzed lat w przeciwieństwie do współczesnych relacji opierających się na recenzjach sprzętu ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję za dobre słowo😊. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń