wtorek, 7 marca 2017

Wygodnym baksztagiem~05 Jezioro Sławskie 1994


Mazury nie wywarły na nas oczekiwanego wrażenia. Wprost przeciwnie. Zapamiętaliśmy zapaskudzone brzegi, wszechobecną arogancję i chęć wyzyskania turysty przez każdego, kto tylko mógł. Rzadko spotykaliśmy tam przejawy tak oczekiwanej przez nas kultury żeglarskiej, w zamian za to widzieliśmy butny szpan. Nie powinno się generalizować, toteż dodam, że spotkaliśmy tam wiele miłych i kulturalnych osób, ale piszę tu o ogólnych wrażeniach, jakie pozostały nam po spędzonych na WJM trzech tygodniach urlopu. Do tego trzeba dodać niesprzyjającą pogodę, no i te koszmarnie nieprzygotowane do wynajmu łodzie. Jednym słowem, mieliśmy na razie dość tych Mazur. Marek z Martą w tym roku postanowili urlop spędzić na wczasach, więc nie pozostało nam nic innego, jak poszukać sobie jakiegoś miejsca na odpoczynek w pobliżu domu. Kolejny urlop spędziliśmy więc, na jeziorze Sławskim.

Jezioro to rozciąga się w linii (z grubsza biorąc) wschód – zachód. Korzystnie dla żeglarzy, bowiem w tym regionie, latem właśnie zgodnie z osią jeziora wieją wiatry. Długość akwenu dochodzi do dziesięciu kilometrów, a jego szerokość osiąga około dwóch kilometrów. Jezioro ma rozwiniętą linię brzegową Liczne zatoki, zatoczki i wyspy, które stanowią o jego atrakcyjności. Niestety wody tego zbiornika nie są zbyt czyste. Mieszczą się w klasie czystości – III, ale ryby w nim żyją i to całkiem spore!

Nad jeziorem ulokowały się liczne ośrodki wczasowe i wypoczynkowe oraz przystanie i pomosty żeglarskie. Do największych z nich należą Przystań LKŻ ( Lubuskiego Klubu Żeglarskiego), LOK ( Ligi Obrony Kraju) w Sławie, oraz Marina Chalkos w zatoce, a jakże - Chalkoskiej, nieopodal miejscowości Lubiatów.

Wiosną tego roku kupiliśmy sobie przyczepkę campingową. Niewielka przyczepka, bez toalety i innych tego rodzaju wygód, którymi dysponują współczesne przyczepy. No cóż, ta nabyta przez nas, była NRD-owską odpowiedzią na nasz przyczepkowy hit z Niewiadowa. Uznaliśmy jednak, że choć ciasna, ale własna i znacznie jednak wygodniejsza od namiotu. Nasi przyjaciele – Jola i Ignacy poprosili nas o użyczenie przyczepki na kilka dni, bowiem ich starsza córka uczyła się do jakiegoś ważnego egzaminu i chcieli dać jej nieskrępowany spokój. Wcześniej nieoceniony Jurek, znany czytelnikom z kajakowej części bloga, poznał nas z wówczas jeszcze bosmanem klubu Chalkos, panem W. Pan ten był szczęśliwym posiadaczem własnej, zadbanej, choć bardzo skromnie ( powiedziałbym, w wersji podstawowej) wyposażonej łodzi. Była to znana nam z Jezioraka łódź typu El Bimbo. Wyposażenie hotelowe uzupełniliśmy we własnym zakresie, natomiast takielunek i wyposażenie ratunkowe, było wystarczające i zgodne z obowiązującymi wówczas przepisami. Jacht stał się naszą „własnością” na dziesięć dni. Wcześniej jednak, ustawiliśmy naszą przyczepkę na leśnym polu biwakowym między Lubiatowem a Lubogoszczą. Weekend spędzić mieliśmy w przyczepie, oczekując na przyjazd Joli, Ignaca i Moniki. Ich druga, młodsza córka wybierała się właśnie na spływ kajakowy, który brał początek w Sławie, w piątek następnego tygodnia, a więc w czasie, kiedy pływaliśmy już wynajętym jachtem. Wszystko się jakoś tak fajnie poukładało.

Przyjechaliśmy więc samochodem z przyczepką na wspomniane już wcześniej miejsce biwakowania, ustawiliśmy się i zainstalowali tak, by było wygodnie stać przez dwa tygodnie. Potem, stwierdziwszy, że jest właśnie pierwszy tegoroczny wysyp grzybów, udaliśmy się do lasu na grzybobranie. Szybko uzbieraliśmy ich tyle, że starczyło na smaczny obiad. Należało dogotować tylko nieco ziemniaków…


Ula przed naszą przyczepą

Zaraz też spotkała mnie niezwykła przygoda. Szedłem sobie ścieżką wzdłuż jeziora w kierunku Chalkosu, żeby przynieść wodę pitną, kiedy w połowie drogi spotkałem mojego przyjaciela Edka, który kilka lat wcześniej wyemigrował do Kanady. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałem się, że właśnie mnie szukał. Znalazł i oznajmił, że bardzo się cieszy. Padliśmy sobie w objęcia i szczerze się ciesząc, podskakiwaliśmy przez chwilę. Zapytałem: Jak mnie tu, w tej głuszy znalazłeś? Odpowiedział, że wpadł do mojego „kawalerskiego” domu i tam od mojej mamy dowiedział się, że jestem nad jeziorem Sławskim i chcę wynająć łódź w Chalkosie. Tam bosman potwierdził fakt wynajęcia jachtu i poradził, żeby udał się ścieżką wzdłuż północnego brzegu jeziora, gdzie u wlotu do zatoki jest pole biwakowe, na którym prawdopodobnie jestem. Świat jest mały! Za chwilę wracaliśmy już z wodą. Ula w tym czasie przygotowała grzybkowy obiad, w sam raz dla Edka, który uwielbiał wprost grzyby.

  Edek

Grzybkowy obiad z przyjacielem

 
Edek przyjechał do Polski służbowo. Skorzystał więc z okazji, żeby się ze mną spotkać. Został z nami w przyczepie. Prawie całą noc przegadaliśmy, a wierzcie mi, było o czym! Rano Edek pojechał załatwiać swoje sprawy. Obiecał, że jeszcze w tym roku, jesienią przyjedzie do nas, do domu, na dwa, trzy dni. Wywiązał się z obietnicy. Wymieniliśmy się wówczas adresami, numerami telefonów ( mieliśmy ten sam od lat, tylko, że właśnie odbywała się reforma telefonizacji i wciąż dodawano kolejne cyferki do numerów). Rozwijający się internet pozwalał też na szybszy i sprawniejszy kontakt za pomocą e-mail. Korzystaliśmy w pełni z tych udogodnień. Mój przyjaciel bywał często gościem w „starym kraju” i za każdym razem nie omieszkał nas odwiedzić. Wreszcie obiecał przyjechać ze swoją najmłodszą, teraz już szesnastoletnią córką, na tydzień. Ola wyjechała z kraju jako malutkie dziecko, nie bardzo mówiące w jakimkolwiek języku, więc naturalne, że jej pierwszym ( i jedynym) językiem stał się angielski. Oboje z żoną odczuwaliśmy pewien rodzaj tremy, bo mieliśmy gościć anglojęzyczną nastolatkę. Jednak bardzo cieszyliśmy się na ich przyjazd. Nagle, na krótko przed planowanymi odwiedzinami, kontakt z Edkiem się urwał. Nie mogłem skontaktować się z nim za pomocą żadnego z uzgodnionych sposobów. Zachodziłem w głowę, czy może czymś go obraziłem? Analizowałem pośród bezsennych nocy wszystkie swoje wypowiedzi i nie mogąc znaleźć niczego, co by było choć w najmniejszym stopniu kontrowersyjne, wreszcie odpuściłem, choć było mi bardzo, bardzo przykro.

Minęło sześć lat od tego momentu. Spotkałem w Zielonej Górze byłego szwagra Edka. Spytałem o niego. Otrzymałem informację, której nikt by nie chciał otrzymać.
- To ty nic nie wiesz?
- … No nie wiem, a co mam wiedzieć?
- Edek od sześciu lat nie żyje!
Ugięły się pode mną nogi. W ustach zaschło w oczach pociemniało. Ta wiadomość kompletnie mnie rozbiła.
- Jak to nie żyje, wyjąkałem wreszcie.
- Grał w tenisa. Zawał dopadł go na korcie. Był bardzo rozległy. Edek nie przeżył, choć otrzymał natychmiastową pomoc medyczną.

Myślę, że Ola powinna mnie jakoś powiadomić, ale zapewne sama była w szoku i nie w głowie jej było kontaktować się z przyjaciółmi ojca.

Nie mogłem już niczego zrobić dla przyjaciela. Niech więc te kilka słów będzie hołdem dla jego pamięci.

Wróćmy jednak do naszego urlopu. W tamtym czasie, GPS nie był jeszcze rozpowszechniony, nawet zwykłe, papierowe mapy nie były łatwo dostępne. To pozostałość po Układzie Warszawskim, w którym posiadanie mapy terenu w niewielkiej skali, było czymś bardzo podejrzanym. Na szczęście były już kolorowe kserografy. Złożyłem więc dwie niezależne mapy i powstała jedna, na której było całe jezioro i trochę przyległego terenu.

Mapa jeziora Sławskiego, złożona z dwóch niezależnych map o tej samej skali.

 
W niedzielę rano poszliśmy z Ulą do pana W, po łódź. Przepłynęliśmy nią na biwakowisko i zacumowaliśmy w sąsiedztwie przyczepy. Po południu nadjechali Jola, i Ignacy. Przejęli przyczepę. Nastał ciepły, letni wieczór. Spędziliśmy miło czas, niestety przy sztucznym świetle, bo ogniska w tym miejscu nie wolno było rozpalać. W poniedziałek, około godziny jedenastej, popłynęliśmy na nasz urlop we dwoje.

Pływaliśmy cały dzień po jeziorze. Było wietrznie, ale pogodnie. Nie mieliśmy żadnego celu. Robiliśmy to dla czystej przyjemności. Łódź była doskonale wytrymowana, więc żeglowanie sprawiało nam wiele frajdy. Pod wieczór popłynęliśmy na miejsce, które znaliśmy z wcześniejszych pobytów (na Conradzie). Zmieniło się. Pomost wędkarski, który w tym miejscu zawsze był, legł w ruinie. Południowe brzegi jeziora są płytkie, a El Bimbo ma spore zanurzenie. Pomost dałby nam możliwość wychodzenia na ląd suchą nogą. Powyciągałem na brzeg wszystkie żerdzie, które leżały na dnie z postanowieniem odbudowania pomostu. Rano celem naszym stała się Sława. Popłynęliśmy tam, żeby kupić jakieś narzędzia i gwoździe. Wróciliśmy z zakupami na miejsce i zaczęliśmy budowę. Budowałem dwa dni. Nie było to arcydzieło sztuki ciesielskiej, ale wreszcie mogliśmy wychodzić na ląd bez brodzenia po kolana w wodzie. 

 
El Bimbo przy „nowym” pomoście.

 
Ciekawostką może być fakt, że podczas naszej pracy byliśmy bacznie obserwowani przez wędkarzy, którzy chętnie skorzystali z naszego pomostu, kiedy tylko odpłynęliśmy, ale muszę przyznać, że zaskoczyli nas tym, że bez proszenia, zeszli zeń, widząc z daleka, że nadpływamy. Dedukowali, że po naszym urlopie, pomost i tak przejdzie w ich niepodzielne władanie, a tymczasem nie będą nam przeszkadzać.

Trafiła nam się piękna pogoda. W dzień pływaliśmy, a to do Chalkosu, po wodę, a to do Lubiatowa, czy sławy, po zakupy żywności, wreszcie po jeziorze, ot tak sobie, dla przyjemności. Na noc wracaliśmy na nasze miejsce i cumowaliśmy do pomostu. Wyrzucałem z rufy dwie wędki. O trzeciej nad ranem wychodziłem do kokpitu i zdejmowałem z obu haczyków węgorza. Jedliśmy je codziennie, aż wreszcie dopadły nas mdłości. Węgorz jest tłustą rybą, więc nic dziwnego, że po tygodniu kompletnie nam obrzydł. Od tego momentu łowiliśmy już tylko na ciasto. Brały krąpie i płocie.

 
Ula nawet w polowych warunkach potrafiła sporządzić wyśmienity obiad. 

Widok w kierunku Sławy.

Chodziłem rano na swoje treningi (około godziny marszobiegiem). Tutejszy las zachęcał do takich wędrówek. Dukty, choć piaszczyste, pozwalały na szybki marsz, a leśne powietrze przesycone olejkami żywicznymi napełniały balsamem moje płuca. Ula zaczytywała się w romansach, ja w powieściach S.F. Woda była ciepła. Wygrabiłem dno i mieliśmy wspaniałe zejście do wody. Kąpaliśmy się najczęściej, jak tylko było można.

 Południowa kąpiel.

Przedwieczorna kąpiel.

 
Jak wcześniej wspominałem, z campingu w Sławie, w nadchodzący piątek, miał wyruszyć spływ kajakowy, którego komandorem był jak zwykle Rysio. Ola, młodsza córka naszych przyjaciół K. płynęła w kajaku właśnie z Rysiem.

Uroczystość rozpoczęcia spływu zbiegła się  z jakimś lokalnym świętem Sławy. Na terenie ośrodka zorganizowano zabawę. Stanęliśmy na mieczu, w pewnej odległości od brzegu, zamknęliśmy zejściówkę i udaliśmy się na tańce. Trwały prawie do rana.

 W Sławie - postój na mieczu.

Rodzina K. z Ulą na jachcie.

 
Rano, kiedy spływ ruszył w kierunku Lubiatowa, ruszyliśmy i my. Wiało niezbyt mocno i akurat od rufy, więc wzięliśmy dwa kajaki ( w tym Rysia z Olą) na hol i tak podciągnęliśmy ich aż za wyspę, gdzie nasze drogi rozchodziły się.

 
Kajaki na holu.

 
Popłynęliśmy do naszego pomostu. Została nam już ostatnia noc na jachcie. W niedzielę, około południa oddaliśmy wypucowaną łódź właścicielowi. Potem chętnie jeszcze nam ją wypożyczał na krótkie, kilkugodzinne pływania.

Niechcący zetknęły się moje pasje – kajakowa i żeglarska. Wróciliśmy do domu bardzo wypoczęci i szczęśliwi. Było tyle pozytywnych wrażeń!

0 komentarze:

Prześlij komentarz