Mazury nie wywarły na nas oczekiwanego wrażenia. Wprost przeciwnie. Zapamiętaliśmy zapaskudzone brzegi, wszechobecną arogancję i chęć wyzyskania turysty przez każdego, kto tylko mógł. Rzadko spotykaliśmy tam przejawy tak oczekiwanej przez nas kultury żeglarskiej, w zamian za to widzieliśmy butny szpan. Nie powinno się generalizować, toteż dodam, że spotkaliśmy tam wiele miłych i kulturalnych osób, ale piszę tu o ogólnych wrażeniach, jakie pozostały nam po spędzonych na WJM trzech tygodniach urlopu. Do
tego trzeba dodać niesprzyjającą pogodę, no i te koszmarnie
nieprzygotowane do wynajmu łodzie. Jednym słowem, mieliśmy na
razie dość tych Mazur. Marek z
Martą w tym roku postanowili urlop spędzić na wczasach, więc nie
pozostało nam nic innego, jak poszukać sobie jakiegoś miejsca na
odpoczynek w pobliżu domu. Kolejny urlop spędziliśmy więc,
na jeziorze Sławskim.
Jezioro
to rozciąga się w linii (z grubsza biorąc) wschód – zachód.
Korzystnie dla żeglarzy, bowiem w tym regionie, latem właśnie
zgodnie z osią jeziora wieją wiatry. Długość akwenu dochodzi do
dziesięciu kilometrów, a jego szerokość osiąga około dwóch
kilometrów. Jezioro ma rozwiniętą linię brzegową Liczne zatoki,
zatoczki i wyspy, które stanowią o jego atrakcyjności. Niestety wody tego
zbiornika nie są zbyt czyste. Mieszczą się w klasie czystości –
III, ale ryby w nim żyją i to całkiem spore!
Nad
jeziorem ulokowały się liczne ośrodki wczasowe i wypoczynkowe oraz
przystanie i pomosty żeglarskie. Do największych z nich należą
Przystań LKŻ ( Lubuskiego Klubu Żeglarskiego), LOK ( Ligi Obrony
Kraju) w Sławie, oraz Marina Chalkos w zatoce, a jakże -
Chalkoskiej, nieopodal miejscowości Lubiatów.
Wiosną
tego roku kupiliśmy sobie przyczepkę campingową. Niewielka
przyczepka, bez toalety i innych tego rodzaju wygód, którymi
dysponują współczesne przyczepy. No cóż, ta nabyta przez nas,
była NRD-owską odpowiedzią na nasz przyczepkowy hit z Niewiadowa.
Uznaliśmy jednak, że choć ciasna, ale własna i znacznie jednak
wygodniejsza od namiotu. Nasi przyjaciele – Jola i Ignacy poprosili
nas o użyczenie przyczepki na kilka dni, bowiem ich starsza córka
uczyła się do jakiegoś ważnego egzaminu i chcieli dać jej
nieskrępowany spokój. Wcześniej nieoceniony Jurek, znany
czytelnikom z kajakowej części bloga, poznał nas z wówczas
jeszcze bosmanem klubu Chalkos, panem W. Pan ten był szczęśliwym
posiadaczem własnej, zadbanej, choć bardzo skromnie (
powiedziałbym, w wersji podstawowej) wyposażonej łodzi. Była to
znana nam z Jezioraka łódź typu El Bimbo. Wyposażenie hotelowe
uzupełniliśmy we własnym zakresie, natomiast takielunek i
wyposażenie ratunkowe, było wystarczające i zgodne z
obowiązującymi wówczas przepisami. Jacht stał
się naszą „własnością” na dziesięć dni. Wcześniej jednak,
ustawiliśmy naszą przyczepkę na leśnym polu biwakowym między
Lubiatowem a Lubogoszczą. Weekend spędzić mieliśmy w przyczepie,
oczekując na przyjazd Joli, Ignaca i Moniki. Ich druga, młodsza
córka wybierała się właśnie na spływ kajakowy, który brał
początek w Sławie, w piątek następnego tygodnia, a więc w czasie,
kiedy pływaliśmy już wynajętym jachtem. Wszystko się jakoś tak
fajnie poukładało.
Przyjechaliśmy
więc samochodem z przyczepką na wspomniane już wcześniej miejsce
biwakowania, ustawiliśmy się i zainstalowali tak, by było wygodnie
stać przez dwa tygodnie. Potem, stwierdziwszy, że jest właśnie
pierwszy tegoroczny wysyp grzybów, udaliśmy się do lasu na
grzybobranie. Szybko uzbieraliśmy ich tyle, że starczyło na
smaczny obiad. Należało dogotować tylko nieco ziemniaków…
Ula
przed naszą przyczepą
Zaraz
też spotkała mnie niezwykła przygoda. Szedłem sobie ścieżką
wzdłuż jeziora w kierunku Chalkosu, żeby przynieść wodę pitną, kiedy w połowie drogi spotkałem
mojego przyjaciela Edka, który kilka lat wcześniej wyemigrował do
Kanady. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałem się, że
właśnie mnie szukał. Znalazł i oznajmił, że bardzo się cieszy. Padliśmy
sobie w objęcia i szczerze się ciesząc, podskakiwaliśmy przez
chwilę. Zapytałem: Jak mnie tu, w tej głuszy znalazłeś?
Odpowiedział, że wpadł do mojego „kawalerskiego” domu i tam od mojej mamy dowiedział się, że jestem nad jeziorem
Sławskim i chcę wynająć łódź w Chalkosie. Tam bosman
potwierdził fakt wynajęcia jachtu i poradził, żeby udał się
ścieżką wzdłuż północnego brzegu jeziora, gdzie u wlotu do
zatoki jest pole biwakowe, na którym prawdopodobnie jestem. Świat
jest mały! Za chwilę wracaliśmy już z wodą. Ula w tym czasie
przygotowała grzybkowy obiad, w sam raz dla Edka, który uwielbiał
wprost grzyby.
Edek
Grzybkowy
obiad z przyjacielem
Edek
przyjechał do Polski służbowo. Skorzystał więc z
okazji, żeby się ze mną spotkać. Został z nami w przyczepie.
Prawie całą noc przegadaliśmy, a wierzcie mi, było o czym! Rano
Edek pojechał załatwiać swoje sprawy. Obiecał, że jeszcze w tym
roku, jesienią przyjedzie do nas, do domu, na dwa, trzy dni.
Wywiązał się z obietnicy. Wymieniliśmy się wówczas adresami,
numerami telefonów ( mieliśmy ten sam od lat, tylko, że właśnie
odbywała się reforma telefonizacji i wciąż dodawano kolejne
cyferki do numerów). Rozwijający się internet pozwalał też na
szybszy i sprawniejszy kontakt za pomocą e-mail. Korzystaliśmy w
pełni z tych udogodnień. Mój przyjaciel bywał często gościem w
„starym kraju” i za każdym razem nie omieszkał nas odwiedzić. Wreszcie obiecał przyjechać ze swoją najmłodszą, teraz już szesnastoletnią córką, na tydzień.
Ola wyjechała z kraju jako malutkie dziecko, nie bardzo mówiące w
jakimkolwiek języku, więc naturalne, że jej pierwszym ( i jedynym)
językiem stał się angielski. Oboje z żoną odczuwaliśmy pewien rodzaj tremy, bo mieliśmy gościć anglojęzyczną nastolatkę. Jednak bardzo cieszyliśmy się na ich przyjazd. Nagle, na krótko
przed planowanymi odwiedzinami, kontakt z Edkiem się urwał. Nie
mogłem skontaktować się z nim za pomocą żadnego z uzgodnionych
sposobów. Zachodziłem w głowę, czy może czymś go obraziłem?
Analizowałem pośród bezsennych nocy wszystkie swoje wypowiedzi i
nie mogąc znaleźć niczego, co by było choć w najmniejszym
stopniu kontrowersyjne, wreszcie odpuściłem, choć było mi bardzo,
bardzo przykro.
Minęło
sześć lat od tego momentu. Spotkałem w Zielonej Górze byłego
szwagra Edka. Spytałem o niego. Otrzymałem informację, której
nikt by nie chciał otrzymać.
- To ty
nic nie wiesz?
- …
No nie wiem, a co mam wiedzieć?
- Edek
od sześciu lat nie żyje!
Ugięły
się pode mną nogi. W ustach zaschło w oczach pociemniało. Ta
wiadomość kompletnie mnie rozbiła.
- Jak
to nie żyje, wyjąkałem wreszcie.
- Grał
w tenisa. Zawał dopadł go na korcie. Był bardzo rozległy. Edek
nie przeżył, choć otrzymał natychmiastową pomoc medyczną.
Myślę,
że Ola powinna mnie jakoś powiadomić, ale zapewne sama była w
szoku i nie w głowie jej było kontaktować się z przyjaciółmi
ojca.
Nie
mogłem już niczego zrobić dla przyjaciela. Niech więc te kilka
słów będzie hołdem dla jego pamięci.
Wróćmy
jednak do naszego urlopu. W tamtym czasie, GPS nie był jeszcze rozpowszechniony,
nawet zwykłe, papierowe mapy nie były łatwo dostępne. To
pozostałość po Układzie Warszawskim, w którym posiadanie mapy
terenu w niewielkiej skali, było czymś bardzo podejrzanym. Na
szczęście były już kolorowe kserografy. Złożyłem więc dwie
niezależne mapy i powstała jedna, na której było całe jezioro i
trochę przyległego terenu.
Mapa
jeziora Sławskiego, złożona z dwóch niezależnych map o tej samej
skali.
W niedzielę rano poszliśmy z Ulą do pana W, po łódź. Przepłynęliśmy nią na biwakowisko i zacumowaliśmy
w sąsiedztwie przyczepy. Po południu
nadjechali Jola, i Ignacy. Przejęli przyczepę. Nastał ciepły, letni wieczór. Spędziliśmy miło czas, niestety przy sztucznym świetle, bo ogniska
w tym miejscu nie wolno było rozpalać. W poniedziałek, około
godziny jedenastej, popłynęliśmy na nasz urlop we dwoje.
Pływaliśmy
cały dzień po jeziorze. Było wietrznie, ale pogodnie. Nie mieliśmy
żadnego celu. Robiliśmy to dla czystej przyjemności. Łódź była
doskonale wytrymowana, więc żeglowanie sprawiało nam wiele frajdy.
Pod wieczór popłynęliśmy na miejsce, które znaliśmy z
wcześniejszych pobytów (na Conradzie). Zmieniło się. Pomost
wędkarski, który w tym miejscu zawsze był, legł w ruinie.
Południowe brzegi jeziora są płytkie, a El Bimbo ma spore
zanurzenie. Pomost dałby nam możliwość wychodzenia na ląd suchą
nogą. Powyciągałem na brzeg wszystkie żerdzie, które leżały na
dnie z postanowieniem odbudowania pomostu. Rano celem naszym stała
się Sława. Popłynęliśmy tam, żeby kupić jakieś narzędzia i
gwoździe. Wróciliśmy z zakupami na miejsce i zaczęliśmy budowę.
Budowałem dwa dni. Nie było to arcydzieło sztuki ciesielskiej, ale
wreszcie mogliśmy wychodzić na ląd bez brodzenia po kolana w
wodzie.
El
Bimbo przy „nowym” pomoście.
Ciekawostką
może być fakt, że podczas naszej pracy byliśmy bacznie
obserwowani przez wędkarzy, którzy chętnie skorzystali z naszego
pomostu, kiedy tylko odpłynęliśmy, ale muszę przyznać, że
zaskoczyli nas tym, że bez proszenia, zeszli zeń, widząc z daleka,
że nadpływamy. Dedukowali, że po naszym urlopie, pomost i tak przejdzie
w ich niepodzielne władanie, a tymczasem nie będą nam
przeszkadzać.
Trafiła
nam się piękna pogoda. W dzień pływaliśmy, a to do Chalkosu, po
wodę, a to do Lubiatowa, czy sławy, po zakupy żywności, wreszcie
po jeziorze, ot tak sobie, dla przyjemności. Na noc wracaliśmy na
nasze miejsce i cumowaliśmy do pomostu. Wyrzucałem z rufy dwie
wędki. O trzeciej nad ranem wychodziłem do kokpitu i zdejmowałem z
obu haczyków węgorza. Jedliśmy je codziennie, aż wreszcie dopadły
nas mdłości. Węgorz jest tłustą rybą, więc nic dziwnego, że
po tygodniu kompletnie nam obrzydł. Od tego momentu łowiliśmy już
tylko na ciasto. Brały krąpie i płocie.
Ula
nawet w polowych warunkach potrafiła sporządzić wyśmienity obiad.
Widok w kierunku Sławy.
Chodziłem
rano na swoje treningi (około godziny marszobiegiem). Tutejszy las
zachęcał do takich wędrówek. Dukty, choć piaszczyste, pozwalały
na szybki marsz, a leśne powietrze przesycone olejkami żywicznymi
napełniały balsamem moje płuca. Ula zaczytywała się w romansach,
ja w powieściach S.F. Woda była ciepła. Wygrabiłem dno i
mieliśmy wspaniałe zejście do wody. Kąpaliśmy się najczęściej,
jak tylko było można.
Południowa kąpiel.
Przedwieczorna
kąpiel.
Jak
wcześniej wspominałem, z campingu w Sławie, w nadchodzący piątek,
miał wyruszyć spływ kajakowy, którego komandorem był jak zwykle
Rysio. Ola, młodsza córka naszych przyjaciół K. płynęła w
kajaku właśnie z Rysiem.
Uroczystość
rozpoczęcia spływu zbiegła się z jakimś lokalnym
świętem Sławy. Na terenie ośrodka zorganizowano zabawę.
Stanęliśmy na mieczu, w pewnej odległości od brzegu, zamknęliśmy
zejściówkę i udaliśmy się na tańce. Trwały prawie do rana.
W Sławie - postój na mieczu.
Rodzina
K. z Ulą na jachcie.
Rano,
kiedy spływ ruszył w kierunku Lubiatowa, ruszyliśmy i my. Wiało
niezbyt mocno i akurat od rufy, więc wzięliśmy dwa kajaki ( w tym
Rysia z Olą) na hol i tak podciągnęliśmy ich aż za wyspę, gdzie
nasze drogi rozchodziły się.
Kajaki
na holu.
Popłynęliśmy
do naszego pomostu. Została nam już ostatnia noc na jachcie. W
niedzielę, około południa oddaliśmy wypucowaną łódź
właścicielowi. Potem chętnie jeszcze nam ją wypożyczał na
krótkie, kilkugodzinne pływania.
Niechcący zetknęły się moje pasje – kajakowa i żeglarska. Wróciliśmy do
domu bardzo wypoczęci i szczęśliwi. Było tyle pozytywnych wrażeń!
0 komentarze:
Prześlij komentarz