* * *
Pracowałem wówczas w Zakładzie Energetycznym w Zielonej Górze. Działało tam prężne koło PTTK i sekcja kajakowa. Pomyślałem więc, że chętnie zorganizuję spływ rzeką, którą dotąd organizatorzy spływów skrzętnie omijali w obawie przed uciążliwościami tego szlaku. Istotnie, znając starorzecze Bobru na znacznym odcinku, wiedziałem o wielu przeszkodach, które mogą czekać na turystów. Były tam liczne progi, które należało pokonywać na piechotę, przenosząc jednocześnie sprzęt. Wiedząc o tych trudnościach, przygotowałem uczestników, którzy zgłosili się do udziału w tym przedsięwzięciu, do znacznego stopnia uciążliwości spływu. Zaplanowaliśmy go na dwa i pół dnia. Plan oparłem nie tylko na konsekwentnej logice, lecz również na potrzebie własnego serca. Pisałem wcześniej, że z Bobrem łączy mnie szczególna więź. Starorzecze znałem i kochałem jak bliską mi osobę. Chciałem, by ten obiekt mojego oddania poznali i polubili inni.
Kajaki pojechały do Nowogrodu Bobrzańskiego już w środę. Tam czekały na nas w znajdującym się bardzo blisko Bobru, Posterunku Energetycznym.
W piątek po południu, całą grupą wyjechaliśmy pociągiem, by, po rozłożeniu przy moście kolejowym kajaków, ruszyć na podbój kolejnej rzeki. Początkowo było to szerokie rozlewisko, którym płynęło się niczym po jeziorze. Napotkaliśmy na nim stadko pływających gęsi. Ktoś rzucił hasło: „Łapać je będzie rosół!” Ten okrzyk obudził w nas jakąś atawistyczną potrzebę polowania, no i stała się rzecz, której dotąd się wstydzę. Goniliśmy w trzy kajaki tak zajadle te ptaki, że opadły z sił. Niczym stado zgłodniałych wilków odłączyliśmy jedną sztukę od grupy i dopadliśmy ją. Ktoś wsadził ją w dziób kajaka i tak dopłynęliśmy do zapory w Krzywańcu. Przy okazji przenoski, zabiliśmy i oprawiliśmy gęś. Po pokonaniu tamy musieliśmy burłaczyć sprzęt na odcinku około półtorakilometrowym, bowiem woda płynęła tu tylko niewielkimi strumyczkami, dopiero, gdy wpadł do Bobru porządny strumień, pogłębiło się nieco. Biwak rozłożyliśmy w doskonale znanym mi miejscu w okolicy miejscowości Podgórzyce, nad źródełkiem. Rozpaliwszy ogień zaczęliśmy budować coś na kształt rożna. Upiekliśmy na nim swą zdobycz i późno już w nocy zjedliśmy. Dopiero, kiedy ptak zaczął skwierczeć nad ogniem zdaliśmy sobie sprawę z tego, że najprawdopodobniej uczyniliśmy komuś wielką szkodę, po prostu kradnąc mu jego własność. Do dziś dręczą mnie z tego powodu wyrzuty sumienia.
W piątek po południu, całą grupą wyjechaliśmy pociągiem, by, po rozłożeniu przy moście kolejowym kajaków, ruszyć na podbój kolejnej rzeki. Początkowo było to szerokie rozlewisko, którym płynęło się niczym po jeziorze. Napotkaliśmy na nim stadko pływających gęsi. Ktoś rzucił hasło: „Łapać je będzie rosół!” Ten okrzyk obudził w nas jakąś atawistyczną potrzebę polowania, no i stała się rzecz, której dotąd się wstydzę. Goniliśmy w trzy kajaki tak zajadle te ptaki, że opadły z sił. Niczym stado zgłodniałych wilków odłączyliśmy jedną sztukę od grupy i dopadliśmy ją. Ktoś wsadził ją w dziób kajaka i tak dopłynęliśmy do zapory w Krzywańcu. Przy okazji przenoski, zabiliśmy i oprawiliśmy gęś. Po pokonaniu tamy musieliśmy burłaczyć sprzęt na odcinku około półtorakilometrowym, bowiem woda płynęła tu tylko niewielkimi strumyczkami, dopiero, gdy wpadł do Bobru porządny strumień, pogłębiło się nieco. Biwak rozłożyliśmy w doskonale znanym mi miejscu w okolicy miejscowości Podgórzyce, nad źródełkiem. Rozpaliwszy ogień zaczęliśmy budować coś na kształt rożna. Upiekliśmy na nim swą zdobycz i późno już w nocy zjedliśmy. Dopiero, kiedy ptak zaczął skwierczeć nad ogniem zdaliśmy sobie sprawę z tego, że najprawdopodobniej uczyniliśmy komuś wielką szkodę, po prostu kradnąc mu jego własność. Do dziś dręczą mnie z tego powodu wyrzuty sumienia.
Starorzecze, na całej swej trasie, około czterdziestu pięciu kilometrów, zbiera wody mniejszych i większych dopływów, stąd też, w miarę jak zbliżaliśmy się do Raduszca, rosła szybkość nurtu i powiększał się poziom wody. Rzeka, mimo że tak uciążliwa ze względu na ogromna ilość progów (łatwych przy tym stanie wody do przenoszenia), dostarczyła nam i tym razem wielu niecodziennych wrażeń. Płynąc, lub momentami przeciągając po płyciznach kajaki, oglądaliśmy wiele gatunków ptaków, których nawet nie potrafiliśmy nazwać, specjalną atrakcją, był dla nas widok autentycznego, żyjącego na absolutnej wolności czarnego bociana. Był tak blisko, że aż zdziwiliśmy się, że nie odleciał. Widać nie odczuwał zagrożenia z naszej strony. Kiedy tak, przepływałem obok dobrze znanych sobie miejsc, wracałem myślami do mojego dzieciństwa. Zauważyłem wiele zmian, które w ciągu minionych lat tu zaszły. Dobudowano nowe progi, zwalniając w ten sposób nurt rzeki i regulując jej koryto. Pozostawiono jednak w otulinie rzeki stare bory, będące ostoją ptactwa i zwierzyny. Przyszła mi do głowy myśl, że teren pomiędzy starorzeczem a kanałem Dychowskim mógłby posłużyć do budowy wspaniałego rezerwatu nadbobrzańskiej przyrody.
Progi na starorzeczu Bobru
Obfitość progów wymagała od nas ciągłego wychodzenia do wody lub na brzeg w celu forsowania tych przeszkód. Ponieważ progi nie były zbyt wysokie, a nurt zbyt rwący, podpływaliśmy burtą do przeszkody, po czym dwie osoby zeskakiwały z progu i odbierały podawane przez kolejno dopływające osady, kajaki. Tak, w krótkim czasie pokonywaliśmy te jazy.
Pogoda była piękna, woda niezbyt zimna, lecz na skutek ciągłego wychodzenia do niej i obowiązkowej kąpieli, nabrałem jakiegoś dziwnego wstrętu do wody... Odległość dwudziestu pięciu kilometrów z Podgórzyc do Bobrowic, dzięki ustawicznym kąpielom, pokonaliśmy w czasie „tylko” jedenastu godzin. W Bobrowicach, na rzecznym łęgu rozbiliśmy namioty. Tym razem postanowiliśmy ugotować na ognisku wspaniałą grochówkę. Ta przygoda kulinarna z zupą trwała przy akompaniamencie naszych śpiewów, niemal do rana.
Pogoda była piękna, woda niezbyt zimna, lecz na skutek ciągłego wychodzenia do niej i obowiązkowej kąpieli, nabrałem jakiegoś dziwnego wstrętu do wody... Odległość dwudziestu pięciu kilometrów z Podgórzyc do Bobrowic, dzięki ustawicznym kąpielom, pokonaliśmy w czasie „tylko” jedenastu godzin. W Bobrowicach, na rzecznym łęgu rozbiliśmy namioty. Tym razem postanowiliśmy ugotować na ognisku wspaniałą grochówkę. Ta przygoda kulinarna z zupą trwała przy akompaniamencie naszych śpiewów, niemal do rana.
W kajaku z Mirkiem
Przespaliśmy wszyscy może trzy, może cztery godziny i szczęśliwi, choć niewyspani ruszyliśmy w drogę do Raduszca. Tam, w elektrowni mogliśmy pozostawić nasze kajaki, do czasu aż przyjedzie po nie samochód. Historia z poprzedniego etapu powtórzyła się. Wykąpani do granic wodowstrętu dopływamy do dużego jazu w Dychowie, po przekroczeniu którego, mamy już prostą drogę do Raduszca.
Ostatni próg - w Dychowie
Przy elektrowni, rozbieramy kajaki i rozkładamy je do suszenia. W powietrzu wisi cisza. Gęsta i ciężka jak smoła. Cisza przed burzą. Niebawem zagrzmiało, zerwał się silny wiatr i spadły pierwsze, grube krople deszczu. Szybko wnieśliśmy sprzęt na udostępnioną nam halę i tu, już bez przeszkód spakowaliśmy się.
Na dworzec kolejowy w Krośnie Odrzańskim pędziliśmy obładowani niczym wielbłądy. Każdy miał na sobie plecak i namiot, także ciężki dmuchany materac. Biegliśmy od strony rzeki. Pociąg dogoniliśmy tylko dzięki życzliwości kolejarzy, którzy widząc nas nadbiegających, celowo opóźnili odjazd pociągu, umożliwiając nam dotarcie doń. Oddechy wyrównały nam się dopiero po kilku minutach. Byliśmy mimo wszystko wypoczęci, opaleni i odprężeni.
Moja rzeka i tym razem nie zawiodła! Znów dała mi odrobinę szczęścia, którym tak hojnie obdarzała mnie w dzieciństwie. Wszyscy, którzy byli na tym spływie, do dziś wspominają z rozrzewnieniem te cudowne chwile, spędzone na starorzeczu Bobru.
Moja rzeka i tym razem nie zawiodła! Znów dała mi odrobinę szczęścia, którym tak hojnie obdarzała mnie w dzieciństwie. Wszyscy, którzy byli na tym spływie, do dziś wspominają z rozrzewnieniem te cudowne chwile, spędzone na starorzeczu Bobru.
0 komentarze:
Prześlij komentarz