piątek, 27 maja 2016

XIV Obalanka

   Piątego września 1981r zakończyliśmy nasz spływowy sezon. Koło PTTK przy Zakładzie Energetycznym w Zielonej Górze nie zasypywało jednak gruszek w popiele. Organizowane były wycieczki krajoznawcze, w tym w Kotlinę Kłodzką. Piękna to była wycieczka! Zwiedziliśmy Kłodzko, Wambierzyce, Duszniki, Polanicę, Wchodziliśmy na Szczeliniec i Błędne Skałki.

Na Szczelińcu

   Niezapomniane to były wrażenia a i sposób na integrację znacznie lepszy niż przy dzisiejszym Paintballu, czy innych podobnych grach zespołowych, raczej bardziej ekstremalnych niż towarzyskich. Na wycieczkach, które były wówczas organizowane, ludzie z różnych wydziałów, rzadko ze sobą współpracujących, mieli okazję, by się spotkać, poznać i normalnie, po ludzku porozmawiać.

Skała "Kołyska"

Nikt nie wzbudzał wtedy w ludziach niezdrowego ducha rywalizacji, raczej o pobudzenie do współpracy tu chodziło. Solidarność, największy związek w Polsce, dawała ludziom nadzieję na lepsze jutro. Wszyscy rozumieli to tak: skoro udało się w sposób ewolucyjny przejść z absolutnego totalitaryzmu, do socjalizmu z ludzką twarzą, to może uda się coś więcej? Nie myliliśmy się. Tłumnie, z ufnością wstępowaliśmy w szeregi nowego związku. W najlepszym jego okresie, związek Solidarność liczył sobie ponad dziesięć milionów członków, to prawie połowa czynnych zawodowo obywateli. Potężna siła, z którą nie tylko Państwo, ale też Europa i Świat musiały zacząć się liczyć.

Wambierzyce

Związek o tym wiedział. Na swoim pierwszym krajowym zjeździe uchwalił „Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej” - taki manifest na wzór powszechnie znanego „Proletariusze wszystkich krajów Łączcie się!”, lecz o innej wymowie. Solidarność łączyła idee wszystkich ludzi, począwszy od robotników, a skończywszy na intelektualistach. Wszyscy żyli rozbudzonymi przez ten związek nadziejami.
   W Kraju działo się, oj działo! Pod koniec października 1981r, za publikację dotyczącą Jacka Kuronia, działacza KOR (Komitetu Obrony Robotników), PZPR usunęła ze swoich szeregów redaktora naczelnego pisma „Sztandar Młodych”, prezesa Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, Stefana Bratkowskiego, a osiemnastego października, Wojciech Jaruzelski został Pierwszym Sekretarzem KC PZPR. Miało to bezpośrednie implikacje już w grudniu tego roku. Od tego bowiem momentu, władze rozpoczęły bezprzykładną wojnę z narodem.    
    Solidarność spróbowała stworzyć instytucję społecznej kontroli polityki gospodarczej rządu, władze nie tylko się temu sprzeciwiły, lecz w odpowiedzi powołały wojskowe, terenowe grupy operacyjne, które miały kontrolować sprawność administracji w terenie. Związki widząc opór we władzach, nasiliły akcje strajkowe. Objęły one teraz nie tylko zakłady pracy, lecz wyższe uczelnie, także szkoły średnie. Polska stanęła przed widmem głodu. W sklepach brakowało wszystkiego. Sklepowe półki zastawiano butelkami z octem, poprzeplatanymi torebkami z liśćmi laurowymi. Prawie wszystkie artykuły żywnościowe były reglamentowane. Kuriozalne stały się przydziały nawet na wino marki „wino”.
   Tu wtrącę, że nigdy wcześniej nie zdarzało mi się pijać takiego trunku, lecz skoro mi przydzielono aż jedną butelkę na miesiąc, to czemu nie wykorzystać? Zbieraliśmy się więc w grupach kilkuosobowych na osobliwych prywatkach, gdzie pijało się grzańca sporządzonego na bazie właśnie takiego wina i zdzierało się gardła na politycznych dyskusjach, przybierających nierzadko postać kłótni, trwających do samego rana.
   Wrócę do polityki, a raczej już do historii. Dwudziestego listopada Przewodniczący Związku Zawodowego Solidarność, Lech Wałęsa wystąpił z dramatycznym apelem do ludzi pracy Europy Zachodniej o pomoc żywnościową dla Polski. Dwa dni później podniesiono o prawie 80% ceny paliw płynnych, kilka dni później, w ślad za paliwami, podniesiono ceny alkoholi. Dwunastego grudnia Rada Państwa (na utajnionym posiedzeniu) podjęła uchwałę o wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce, trzynastego grudnia Wojciech Jaruzelski, stając na czele Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, ogłosił, że od tego dnia obowiązuje stan wojenny na terenie całego kraju. Był 13 grudnia 1981 roku.
   Dwunastego grudnia zostałem zaproszony do znajomych, na podobną do przedstawionej wcześniej, prywatkę. Trwała do jakiejś pierwszej w nocy dnia następnego, toteż do domu wypadało mi wracać w dosłownie chwilę, po ogłoszeniu stanu wojennego.
   Mieszkałem wówczas w centrum Zielonej Góry. Z okien mojego mieszkania widać było komitet wojewódzki PZPR, redakcję Gazety Zielonogórskiej, a w odległości kilkuset metrów od domu mieściła się siedziba wojewódzkiej struktury Związku Solidarność.
    Do domu wracałem obok Urzędu Wojewódzkiego. Było zimno. Ziemię ściął dość tęgi mróz. Prawie do końca nic nie mąciło mojego spokoju. Miasto było pogrążone we śnie. Dopiero koło samego domu zobaczyłem milicyjną nyskę ustawioną w poprzek sąsiedniej ulicy. Zdziwiłem się nieco. Nie zauważyłem przy tym żadnej akcji milicjantów. Od po prostu nyska stała, jak stała. Poszedłem do domu i położyłem się spać. Rano włączyłem telewizor, a tam biały ekran. Po chwili pokazał się Wojciech Jaruzelski wypowiadając znane wszystkim Polakom słowa o wprowadzeniu stanu wojennego. Chciałem podzielić się tą wiadomością z kimś z rodziny, sięgnąłem po słuchawkę telefonu i zamiast sygnału, „usłyszałem ciszę”. Ulicami zaczęły jeździć nyski milicyjne, stary i skoty. Uzbrojeni żołnierze i milicjanci patrolowali ulice. Powiało grozą. Przyznam, że nigdy wcześniej, ani też potem, nie bałem się bardziej. Oto nasz własny rząd wystąpił przeciwko nam, swojemu narodowi! Nie wiedziałem co zrobię jutro, co się dalej będzie działo. Miałem tyko dostęp do informacji oficjalnych, mocno ocenzurowanych przez WRON. O spływach i działalności turystycznej nie mogło być nawet mowy.
   W krótkim czasie po wybuchu stanu wojennego zmarł ojciec mojego bliskiego kolegi. Nie pozwolono mi pojechać na jego pogrzeb. Zakład Energetyczny zmilitaryzowano, a na odbiory linii czy stacji energetycznych jeździliśmy w obstawie wojskowej. Dowód osobisty książeczkowy (jakie jeszcze do niedawna mieliśmy) zniszczono mi przy częstym wertowaniu, na licznie poustawianych posterunkach z koksownikami. Powyrywały się kartki. Za zniszczony dowód otrzymałem od milicjanta (może tego samego, który wcześniej doprowadził do zniszczenia tego dowodu) mandat. Kiedy udałem się z protestem na komendę, do oficera dyżurnego, tylko cudem uniknąłem pałowania. W tym samym czasie przywieziono bowiem mocno awanturującego się, dobrze podchmielonego gościa. Myślę, że zebrał też cięgi za moją butę.
   Strajki i protesty, które tu i ówdzie wybuchały, tłumiono z całą stanowczością. Najsławniejszą była akcja w kopalni Wujek, gdzie od kul zomowców zginęło dziewięciu górników. Nie były to jedyne ofiary śmiertelne tego stanu, jednak powoli, podporządkowano sobie cały naród. Tylko najbardziej wytrwali przeszli do podziemia, stawiając opór narzuconemu porządkowi.
   Restrykcje stanu wojennego ograniczyły naszą wolność osobistą do granic wytrzymałości. Wewnętrzny protest, ba nawet bunt wzmagał się w ludziach. Byli tacy, którzy emigrowali wewnętrznie, w ten sposób starając się przeżyć haniebne poniżenie. Byli też tacy, którzy walczyli i tacy, którzy sprzyjali władzy.
   Krążyła na początku stanu wojennego anegdota, kto wie, może nawet oparta na faktach, o tym, jak w pewnym dużym zakładzie pracy, na początku stanu wojennego zebrał się aktyw partyjny PZPR, na masówce popierającej dyrektywy stanu wojennego. Pewien sprytny związkowiec z Solidarności wykorzystał fakt, że wówczas zakazane były zgromadzenia i doniósł na milicję, że w świetlicy tego zakładu zebrały się związki zawodowe i planują strajk. Natychmiast przyjechały oddziały ZOMO i zaczęły pacyfikować zebranie, nim ktokolwiek zdążył się wytłumaczyć. Wielu działaczy partyjnych oberwało, wielu zakuto w kajdanki i odwieziono, gdzie odwoziło się wówczas aresztantów, a działacz Solidarności miał satysfakcję, że swoi pobili swoich.
   Sam byłem świadkiem bezmyślnego postępowania zdezorientowanego, ogłupionego doszczętnie permanentną indoktrynacją żołnierza, który szukał w samochodzie pogotowia energetycznego, którym podróżowaliśmy na odbiór techniczny linii energetycznej, granatów, które to podobno nagminnie przewożone były w bagażnikach prywatnych i służbowych samochodów. Proszę sobie wyobrazić, że on w to naprawdę wierzył!
   Pamiętam, kiedy o określonych godzinach paliliśmy w oknach świeczki i kiedy w trakcie nadawania Dziennika Telewizyjnego, wystawialiśmy w nich telewizory, ekranami na zewnątrz, tak, by ONI mogli sobie te głupoty sami oglądać.
   Stan wojenny miał dla mnie jedną jedyną dobrą stronę. Byłem namiętnym palaczem papierosów. Dwie paczki dziennie czasami, choć rzadko, mi wystarczały. W stanie wojennym nie można było zupełnie dostać papierosów. Do zakładu przywożono jakieś półprodukty „z metra” oraz tytoń, jakby wymieciony spod maszyny. Do tego w kiosku Ruchu kupowało się specjalną maszynkę do rolowania papierosów i takie świństwo się paliło. Czułem straszne poniżenie faktem, że nałóg rządzi moją osobą i że mu pozwalam tak sobą pomiatać, że palę resztki, niemal zebrane pety. Poczułem obrzydzenie do swojej słabości i postanowiłem rzucić palenie. Udało mi się po wielu próbach. Dziś uważam to za jedno z większych swoich dokonań życiowych.

* * *
   Przyszło lato 1982 roku. Stan wojenny spowszedniał. Wprawdzie restrykcje trwały nadal, lecz wiele z nich złagodzono. Pracując w Zakładzie Energetycznym miałem połączenie telefoniczne wcześniej niż inni, bo energetyka ma swoją własną sieć telefoniczną. Tę odblokowano wcześniej, byśmy mogli sprawnie pracować. W ten sposób miałem kontakt z kołem PTTK „Szron” przy zakładzie Polar w Żaganiu. Ryszard D, o którym już tu wspomniałem, organizował spływ letni Biebrzą. Wiele słyszeliśmy o tej dzikiej rzece, o jej pięknej i wspaniałej przyrodzie.
   Postanowiliśmy zatem wybrać się wspólnie na tę wyprawę. „Szron” dysponował gazikiem z przyczepą, toteż zabrał nasze kajaki i bagaże do miejsca startu, który odbył się trzeciego lipca 1982r. w Lipsku nad Biebrzą. Wszyscy uczestnicy dojechali na miejsce pociągiem. Pewne zdarzenie, jakie wówczas nastąpiło, spowodowało, że spływ nazwaliśmy spontanicznie „Obalanka”, a było to tak:
   Przybyliśmy do Lipska w przeddzień startu. Każdy ciekawie rozglądał się po okolicy. Dla nas, ludzi z zachodniej Polski, to była pewna egzotyka. Ludzie bardzo przyjaźnie i życzliwie ustosunkowani do przyjezdnych, mówiący nieco śpiewnym językiem, stosujący nieco odmienną składnię, ale używający też innego żargonu. Oto jedna z uczestniczek, jakoś nieszczęśliwie stąpnęła, tak że wykręciła nogę. Była niedziela. Życzliwy, miejscowy doktor, poszedł z nami do ośrodka, obejrzał nogę, stwierdził, że to skręcona kostka, opatrzył i odesłał na biwak. Poradził przy tym: a dajcie jej trochę obalanki (tam tak nazywają wódkę), będzie mniej bolało. Tak więc dzięki panu doktorowi z Lipska nad Biebrzą, nasz spływ otrzymał nazwę „Obalanka”.
   Pogoda była wtedy wymarzona. Słońce na wschodzie Polski wstaje niemal o godzinę wcześniej niż na zachodzie, toteż musieliśmy przyzwyczaić się do wcześniejszego wstawania, bo i zachód odbywał się tu wcześniej. Już pierwszy etap pokazał nam rzeczywiście dziką rzekę. Miała charakter nizinny. Płynęła leniwie, mocno meandrując. Wokół rozciągały się moczary i podmokłe łąki. Biebrza stanowiła jedyną arterię pośród niedostępnych na kilometry od jej biegu mokradeł.
   Zdarzyła się tu niecodzienna przygoda, która pewnie niektórych rozśmieszy, ale jednemu uczestnikowi spływu sprawiła nie lada kłopot. 
   Zauważyłem jakieś dziwne zachowanie załogi płynącego przede mną kajaka. Podpływali oni to do lewego, to do prawego brzegu, przy czym, ruchy jego dowódcy (kajakarz siedzący z tyłu) stawały się coraz bardziej nerwowe. Okazało się, że przyczyną była coraz bardziej pilna potrzeba udania się na stronę. Sęk w tym, że nie było możliwości wyjścia z kajaka. Żadnej łachy, żadnego skrawka suchego lądu, na przestrzeni kilometrów. Dno muliste, a nad nim zaledwie 50 cm wody. Nawet do rzeki wyjść nie można było. Poradziłem mu, żeby zerwał kilka liści grążela, który rósł tam obficie i ... dyskretnie popłynąłem do przodu, by nie oglądać tych „wyczynów”. Podobno się udało, a załogant (ten pierwszy od dziobu w kajaku) milczy dotąd jak grób.
   Byłem ciekawy biebrzańskiej przyrody. Starałem się wypatrzyć bataliony, tak barwnie opisywane w przewodnikach. Nie zobaczyłem żadnego. Słyszałem tylko wołania bąka. Widywałem też popularne w naszych stronach gatunki dzikich kaczek i łabędzi. Nic nadzwyczajnego. Nad brzegami, kiedy przepływaliśmy obok jakiejś miejscowości widywało się stadka koni i bydła. Rzeka była piękna, ale monotonna. Po pierwszym etapie zdecydowaliśmy się na podzielenie  uczestników spływu na dwie grupy, gdyż jedni woleli w gorszych warunkach biwakować (w pobliżu mostów, dróg i miejscowości), w zamian za wożenie im bagaży, inni zaś, do których należałem i ja, woleli biwakować na bagnach, w mniej cywilizowanej okolicy, mogąc obserwować przyrodę w bardziej dzikim stanie, w zamian za niewygodę więzienia w kajakach bagaży. Bywało, że nasza grupa rozwlekała się tak bardzo, że pierwsi przypływali na metę etapu (którą ustalaliśmy sobie sami) w kilka godzin przed ostatnim kajakiem. Ci pierwsi, mieli wówczas czas na łowienie ryb i obserwacje przyrodnicze. W takiej scenerii dopłynęliśmy do Dolistowa. Na lewym brzegu Biebrzy zorganizowano tu camping, także biwakowisko dla spływów. Skorzystaliśmy, lecz szybko okazało się, że miejscowe żuliki zaczęły dawać się nam we znaki. Obok biwakowiska stała chata, wyglądająca na bardzo zaniedbaną. Weszliśmy z zapytaniem, czy możemy się rozbić na tej ogrodzonej posesji. Starsza pani, jak potem ją nazywaliśmy, Babcia Kamińska, pozwoliła nam postawić nasze namioty. Staliśmy w Dolistowie dwa dni. W tym czasie wykonaliśmy znacznej wartości czyn społeczny, na rzecz starszej Pani rąbiąc i układając w pryzmę stosy drewna opałowego na zimę.
   Babcia Kamińska była leciwą osobą, schorowaną, wymagającą opieki. Nie miała rodziny, a opiekę nad nią sprawowała przyjeżdżająca co jakiś czas siostra środowiskowa PCK. Pomagaliśmy w różny sposób, a Babcia, mocno ożywiona naszą obecnością, wyszła nawet z domu i „zapozowała” do zdjęcia.

Babcia Kamińska

   Popłynęliśmy dalej. Kiedy udawało nam się znaleźć kawałek łąki, po której chodziło się jak po batucie a w dodatku szczęśliwie była ona wykoszona, mieliśmy miejsce na biwak. Nie mogliśmy jednak rozpalić ogniska, bo torfiaste bagna zaczęły by płonąć, a taki pożar jest prawie niemożliwy do ugaszenia. My, odpowiedzialni turyści, nie pozwolilibyśmy nigdy na coś takiego.

 Biwak na bagnach

   Upał lał się z nieba. Nawet lekki wietrzyk nie bardzo orzeźwiał szukaliśmy różnych sposobów ochłody. Jedni moczyli w rzece ręczniki i kładli je sobie na głowy, lub na karki, inni kładli na głowy patelnię, żeby odbijała światło. I jedni i drudzy nie do końca czuli się komfortowo.

 Upał na Biebrzy

   Któregoś dnia trochę powiało od rufy. Płynęliśmy leniwie, nagle ktoś wpadł na pomysł, żeby wykorzystać kurtki przeciwdeszczowe, jako żagle. Skorzystaliśmy z tego pomysłu i wkrótce, nad naszymi kajakami zaczęły powiewać kolorowe kurtko-żagle. Nie powiem, nawet były skuteczne. Płynęliśmy tak sobie leniwie, gdy w oddali ukazała się jakaś dziwna nadbudówka. Pomyśleliśmy, że to jakaś maszyna rolnicza. Na tak specyficznym terenie muszą mieć specyficzny sprzęt do uprawy łąk. Nagle zza zakrętu wyłonił się statek białej floty, płynący w górę rzeki! To jego sterówkę wzięliśmy za nadbudówkę maszyny rolniczej.   
   Zaskoczenie było wielkie, tym bardziej, że dyscyplina spływowa, już dawno poszła sobie spać. Chwyciliśmy za wiosła, które akurat nie służyły jako maszty do zaimprowizowanych żagli i w popłochu rozpierzchliśmy się po przybrzeżnych trzcinach, dając drogę statkowi.
   Innym razem, mocno zmęczeni całodziennym płynięciem w upale, dotarliśmy wreszcie nad jakiś skrawek suchego lądu i już prawie w ciemnościach rozbijaliśmy namioty. Okazało się, że miejsce to upodobały sobie mewy śmieszki. Bladym świtem zaczęły swoje krakania i mewie rechoty. Nie dały nam spać niemal od drugiej nad ranem. Mocno zmęczeni, czym prędzej opuściliśmy to miejsce, zwijając przy tym mocno zanieczyszczone guanem namioty.
   Naszymi pilotami początkowymi, już po podzieleniu grupy, mianowaliśmy Rysia K. i Bogdana Z. Mieli podwójne zadanie: wyznaczyć dogodne miejsce na biwak i zrobić zaopatrzenie w którejś z mijanych wiosek. Zaopatrywaliśmy się głównie w chleb, bo puszki mieliśmy własne, zgromadzone w ciągu roku. Na chleb trzeba było czekać w wiejskim sklepiku niekiedy nawet dwie, trzy godziny, bo nikt nie wiedział kiedy go przywiozą. Sprzyjało to spożyciu piwa, a tego jakoś w tych sklepach nie brakowało. Było podłej jakości, jakieś takie bezmarkowe, ale „na bezrybiu i rak ryba”... Bogdan i Rysio stanowili specyficzny, koleżeński duet. Obaj byli niezwykle dowcipni, potrafiący sypać rozmaitymi śmiesznymi maksymami i dykteryjkami. Bardzo lubili łowić ryby, a Biebrza jest rybną rzeką, toteż czasem o świcie wypływali, by po przepłynięciu ustalonej liczby kilometrów i zaopatrzeniu nas w chleb, znaleźć miejsce na postój, przy tym nałowić trochę rybek do pojedzenia.

Rysio i Boguś

   Któregoś dnia, już niedaleko Wizny, miejscowości, gdzie Biebrza uchodzi do Narwi, trafiliśmy na suchszą kępę. Była tak niewielka, że zmieściły się na niej jedynie nasze namioty. Kajaki pozostały na rzece, na cumach, uwiązane do wbitego w ziemię kołka. Na tym skraweczku Jacek rozpalił małe ognisko. Nareszcie jako podłoże mieliśmy zwykły piach, a nie torf. Pech chciał, że ognisko, z racji skąpego miejsca, rozpalił w odległości dwóch metrów od wejścia do Rysiowego namiotu. Rysio odsypiał w nim właśnie nieprzespaną z powodu wrzasku mew noc, gdy obudził go dym. Wyskoczył więc, zanosząc się kaszlem z legowiska i z impetem natarł na Jacka, ten salwował się ucieczką do rzeki. Upiekło mu się. Następnego dnia rano, wybieraliśmy się z Rysiem K i Bogdanem Z, na sąsiadujące z naszym obozowiskiem, obszerne rozlewisko, na ryby.
Połów

   Był wczesny poranek. Wyłuskaliśmy nasze kajaki z wiązki pozostałych i zaczęliśmy ształować sprzęt wędkarski, gdy usłyszeliśmy jakieś dziwne człapanie po bagnie. Pomyśleliśmy, że to wędkarz, bo ślady po wędkarzach, na tej kępie były, tymczasem człapanie stało się jakieś donośniejsze, jakby dwóch wędkarzy ku nam się zbliżało. Nagle z trzcin wychynął paskudny, odrażający wręcz łeb. Łoś! Popatrzył na namioty, na nas, wybałuszył ślepia, jakby dziwiąc się, że takie istoty tu się kręcą, po czym wydał jakiś dziwny dźwięk podobny do parsknięcia i  zniknął w trzcinach. Osłupiali staliśmy jeszcze przez chwilę patrząc w stronę oddalającego się odgłosu człapania. Wreszcie wypłynęliśmy na te rozlewiska. Rozpłynęliśmy się, żeby nie przeszkadzać sobie w łowieniu. Znalazłem wolne od wodorostów miejsce i ustawiłem kajak. Łowiłem wzdręgi, takie po dwadzieścia centymetrów, na podtopioną muchę. Brały dobrze. Po godzinie miałem dość ryb. Wystarczyło dla kilku osób na śniadanie. Już zamierzałem wracać do obozowiska, gdy zauważyłem nad sobą jakiś cień. Nadlatywał ogromny ptak, niosący w dziobie węża. Usiadł na pobliskim kikucie drzewa. Miał na nim gniazdo. Było tak schowane, że łowiąc w odległości może pięćdziesięciu metrów od niego, nie zauważyłem, że tam jest. Był to orzeł przedni. Niósł w dziobie pokarm dla młodych. To był mój jedyny, tak bliski kontakt z tym wspaniałym ptakiem, żyjącym tam na wolności. Pełen wrażeń wróciłem do obozowiska.

Kuchnia - bardzo polowa

   Potem popłynęliśmy Narwią dalej, aż do Łomży. Już na ostatnim etapie, tuż przed Łomżą przytrafiła nam się jeszcze jedna przygoda. Po bardzo upalnych dwóch tygodniach, na jakieś trzy kilometry przed metą, kończącą cały spływ dopadła nas burza. Burze na wschodzie kraju przebiegają nieco inaczej niż u nas, na zachodzie. Są takie... bardziej książkowe. Poprzedzają je zmiany, których uczyliśmy się na kursach. Widząc więc nadciągającego kumulonimbusa, nacisnęliśmy mocniej na wiosła, żeby zdążyć dopłynąć do mety przed nastaniem burzy, lecz meandrująca rzeka nieco nas oszukała i nagle znaleźliśmy się tuż pod nadciągającą chmurą. Zerwał się silny wiatr. Na szczęście brzeg był dostępny i suchy, porośnięty jakimiś krzakami. Przybiliśmy do brzegu i już w deszczu rozbiliśmy tropik wspomnianej już wcześniej „świetlicy”Schroniliśmy się pod tym tropikiem, a burza rozgorzała na dobre. Pioruny waliły z wielką gwałtownością i częstotliwością. Czuło się ozon w powietrzu a ziemia drżała cała od huku. Burza minęła po jakichś 20 minutach i zaświeciło słońce. Nastał upał nie do opisania. Parująca woda wytworzyła rodzaj sauny. Atmosfera stała się lepka. Z trudem dopłynęliśmy do mety, chwytając ustami gęste, gorące powietrze. Następny dzień był równie upalny. W tym potwornym żarze musieliśmy składać sprzęt i pakować go na gazika. Klimaty w Polsce mocno się jednak różnią.


Wklejka do książeczki TOK

   Kiedy wróciliśmy do domów był 16 lipca 1982 roku. Stan wojenny, ze wszystkimi jego uciążliwościami, trwał nadal.

0 komentarze:

Prześlij komentarz