piątek, 27 stycznia 2017

Wygodnym baksztagiem~04 Mazury - cz.2.


Kiedy na pokład wróciło zdrowie i wszyscy mieli suche rzeczy w łodziach, zaczęliśmy myśleć o zepsutym silniku na Zorzy. Przez przesmyk między jeziorami wpłynęliśmy na Kisajno. Tam w okolicy przystani Almaturu zatrzymaliśmy się, bo w sąsiedztwie był profesjonalny warsztat naprawy silników do łodzi. Ignacy zlecił usługę i zdenerwowany, gryząc paznokcie, czekał na jej wynik.

W oczekiwaniu na silnik

Kisajno, to duże jezioro. Niebo przybrało amarantowy kolor. Po całym dniu żeglugi, wybraliśmy miejsce na nocleg, na półwyspie o nazwie Fulędzki Róg. Las grądowy, pełen komarów, niewygodne zejście na ląd, płytkie podejście do brzegu. Kicha! Przybiliśmy w końcu, bo nie znaleźliśmy niczego lepszego, a dnia zostało już niewiele. My pierwsi, za nami drugi jacht. Kiedy już kotwice były w wodzie, my przebrani, Ignac rzucił wędkę i natychmiast wyciągnął dorodną wzdręgę. Wrzucił ponownie. I znów po sekundzie była na haczyku ryba. Popatrzyliśmy na wodę za rufą Zorzy i zdziwiliśmy się. W odległości rzutu wędką „gotowało się” Jakaś ogromna ławica krasnopiórek podpłynęła w to miejsce i żerowała. Wyciągnąłem swoją wędkę, Marek swoją i jeszcze jedną dał siostrze. Stanęliśmy we czworo. Pozostałe osoby lepiły kulki z chleba, które stanowiły przynętę. Szwagrem targały takie emocje, że poplątał wędkę przy trzecim rzucie. Zanim ją rozplątał, pozostała trójka skończyła rybobranie, bo nałowiliśmy dwie duże miski wzdręg, z których najmniejsza miała około 30 cm. Dalsze łowienie nie miało już sensu, bo i tak nikt by tylu ryb nie zjadł. Te złapane i tak starczyły nam na trzy posiłki (w każdej łodzi osobno). Do dziś nie wiem, co to mogło być. Takie zjawisko widziałem tylko jeden, jedyny raz. Marek do dziś nie może sobie darować, że tak krótko mógł łowić.

Kolejny dzień zapowiadał się pięknie. Ranek był pogodny, wiał bardzo lekki wiaterek. Odbiliśmy od brzegu, wyciągnęliśmy się na kotwicy i po postawieniu żagli skierowaliśmy się na Dobskie. Bardzo ciekawe to jezioro. Na jego środku jest wyspa o nazwie Wysoki Ostrów, zasiedlona przez kormorany. Zajęły całą wyspę, która z tego powodu wyglądała fatalnie. Gałęzie pozostawały nagie, gdyż liście zostały spalone odchodami. Podnóże pokrywał gruby kożuch guana. Już w znacznej odległości od wyspy słychać było odgłosy ptasich rozhoworów. Statki białej floty opływały ten kawałek lądu powoli, by turyści zdążyli zrobić zdjęcia i przez lornetki pooglądać kolonię. My, po opłynięciu wyspy, skierowaliśmy się na przeciwległy brzeg i tam stanęliśmy na nocleg.

Była noc Kupały. W sąsiedniej miejscowości o nazwie Doba, odbywały się związane z ta nocą zabawy. Do rana słychać było muzykę, widać było ogniska. Wianki puszczono na wodę chyba o północy, bo rozpłynęły się po całym jeziorze.
 

  Pomost wędkarski


Następnego dnia, gdzieś o 11.00 zbudził się wiatr. Wiał korzystnie z lewego baksztagu. Popłynęliśmy do Sztynortu.
W miejscowości tej jest jedna z większych marin na szlaku Wielkich Jezior. Kiedy weszliśmy na jezioro Sztynorckie, od razu zauważyliśmy charakterystyczną bosmankę i rząd pomostów.
Przybiliśmy tak, żeby być obok siebie, ale jednak osobno. Ignacy zagadał Bosmana, czy by nie udało się naprawić wadliwego miecza. Bosman podjął się zadania, pod warunkiem, że pomożemy położyć łódź na slipie tak, by dało się zdemontować rzeczony miecz. Czynności wyształowania Zorzy, położenia jej na slipie, wyjęcia miecza, naprostowania go i ponownego założenia, oraz zaształowania, trwały aż do wieczora. Nocowaliśmy w Sztynorcie. Przedtem była wizyta w kultowej Zęzie – tawernie żeglarskiej w piwnicy sąsiadującego z przystanią domu. Faktycznie, takiej atmosfery nie spotka się nigdzie. Obejrzeliśmy też XVII wieczny pałac rodu Lehndorff w tej miejscowości. Ciekawostką okazał się też stojący na lądzie wrak jachtu, który, jak głosiła miejscowa legenda, był podarkiem Wiesława Gomółki dla Chruszczowa. Czemu znalazł się w Sztynorcie? - Zadawaliśmy sobie pytanie. Pozostało bez odpowiedzi.
Przystań w Sztynorcie

 
Nazajutrz wyszliśmy na jezioro Dargin, kierując się w kierunku jeziora Mamry. Wiał silny wiatr. Był korzystny, więc postawiłem tylko fok marszowy i tak z dużą szybkością gnałem po wodzie. Ignacy postawił tylko grot i walczył z przechyłami, ale nie zmienił decyzji aż do pomostu usytuowanego przy moście przez cieśninę na jezioro Kirsajty. Musieliśmy tu stanąć, by położyć maszty. Za mostem postawiliśmy je ponownie i ruszyliśmy dalej. Mieliśmy zamiar wejść na Mamry i popłynąć na Święcajty. Niestety silny wiatr z prawego bajdewindu pokrzyżował nasze plany. Ignacy miał silnik zawieszony na prawej pawęży, my, na lewej. Po wyjściu zza osłony lasu na półwyspie Kurka Ignac pomagał sobie  silnikiem i udało mu się, za to nam nie, gdyż przechył zatapiał silnik. Groziło to jego zalaniem i uszkodzeniem.

Postanowiliśmy poczekać aż wiatr nieco ucichnie. Stanęliśmy przy półwyspie Kurka i tu zrobiliśmy sobie obiad. Rzeczywiście, pod wieczór wiatr nieco odpuścił i jednym susem weszliśmy na Mamry. Rodzina naszych przyjaciół czekała na nas w przesmyku między Mamrami a j. Święcajty. Popłynęliśmy w tamtą stronę. Pamiętam, że ciężka przecież Venus płynęła z taką szybkością, na pełnych żaglach, że motorówka płynąca za nami w ślizgu, długo nie mogła nas dogonić. Zastaliśmy naszych towarzyszy siedzących na deku z minami na kwintę. Okazało się, że niby naprawiony miecz nadal jest krzywy i wprawdzie dał się schować do skrzynki mieczowej, ale nie można go teraz wypuścić. Wymyśliliśmy, że przewiercimy otwór w stole, stanowiącym nakrycie skrzynki mieczowej i przez ten otwór będzie można metalowym prętem popychać miecz, kiedy zechce się go wypuścić. Działało do końca rejsu.

Spaliśmy w przesmyku. Rano wyszliśmy na Święcajty. Na środku jeziora dopadła nas potężna burza. Pioruny waliły z takim łoskotem, że aż strach było płynąć. Byliśmy na środku rozległej wody, nie było gdzie się schować. Postawiliśmy foki sztormowe i kręciliśmy się po wodzie tam i sam, bez celu, żeby tylko przetrwać nawałnicę. Po wszystkim przybiliśmy do betonowego pomostu na polu namiotowym, skąd było około dwóch kilometrów do Węgorzewa. Nazajutrz, w niedzielę poszliśmy pieszo zwiedzać miasto. Przedtem skorzystaliśmy z dobrodziejstw cywilizacji i poszliśmy „na kafelki”.

Pamiętam, że Jola gotowała obiad, kiedy obok przycumowanych łódek, z dużą szybkością przepłynął kuter Mazurskiej Straży Patrolowej, wzbudzając fale. Jola wyskoczyła z tłuczkiem na ziemniaki na pokład, wygrażała marynarzom, nie przebierając w słowach. Zignorowali ją, choć doskonale wiedzieli o co chodzi.



Na Święcajtach
 O tego momentu zaczynał się nasz powrót do Rynu. Pogoda znów się popsuła. Gnani niekorzystnym wiatrem od dziobu, popłynęliśmy z powrotem na jezioro Dargin. Na szczęście wieczorem wiatr ucichł, a my siadłszy na dekach, łowiliśmy ryby. Tym razem były to dorodne płocie, które, jak wzdręgi brały na kulki z chleba. Chyba nigdzie więcej ryby nie dają się już na ten chlebek nabrać, tylko tu. Mieliśmy częste brania, ale szału nie było! Nie powtórzyła się historia sprzed kilku dni.

Na ostatnią, trzecią część opowieści z Mazur, zapraszam za tydzień.








piątek, 20 stycznia 2017

Wygodnym baksztagiem~04. Mazury cz. 1.


Zakończenie rejsu Jeziorakiem w 1992 roku, przyniosło nam rozwiązanie zagadki, gdzie spędzimy kolejny urlop. Już w Iławie dowiedzieliśmy się, że w 1993 roku, będziemy pływać na Mazurach.

Firma czarterująca znajdowała się w głębi lądu, a przystań z której odbieraliśmy łodzie, była w Rynie. Postanowiliśmy, że eksplorować będziemy północną część Wielkich Jezior.

Pisałem w pierwszym rozdziale, że w 1988 roku stałem się właścicielem Maka 444 i pływałem nim do końca sezonu żeglarskiego po Niesłyszu. W tym czasie zaprosiłem na jego pokład mojego kolegę, z którym od jakiegoś czasu związany byłem wspólnym zamiłowaniem do wodniactwa. Ignacy wcześniej pływał ze mną na spływy kajakowe, więc chętnie wybrał się na żagle. Okazało się, że jest to samorodny talent żeglarski. Wsiadł na żaglówkę, popatrzył, jak operuję żaglami i poprosił o ster. Pływał tak, jakby robił to od zawsze. Nie dawałem wiary jego zapewnieniom, że steruje żaglówką pierwszy raz w życiu. 1991rok, Ignacy wykorzystał na kurs żeglarski. Teraz, z niewielką praktyką żeglarską „wskoczył na głęboką wodę”, wyczarterował, wraz z nami drugą Venuskę. Właściciele zgodzili się na to, mimo że nie legitymował się patentem sternika jachtowego. Miał patent żeglarza.

Był czerwiec 1993 roku. Wystartowaliśmy z Zielonej Góry dwoma samochodami. W jednym nasza stała ekipa, w drugim Ignacy z żoną Jolą i dwoma nastoletnimi córkami.

Gubiliśmy się po drodze. Za Toruniem uzgodniliśmy, że każdy jedzie swoim tempem i spotkamy się przy tablicy miejscowości RYN. Tak też zrobiliśmy. Na przystań zajechaliśmy wspólnie.

Przy pomoście stały dwie łodzie żaglowe typu Venus, obie z silnikami 8 KM typu Wietierok (produkcji radzieckiej, bo tylko takie były wówczas dostępne). Zrobiliśmy losowanie. Ignacemu przypadła Zorza, nam Jutrzenka. Jak się okazało, to losowanie było kluczowym momentem w tym czarterze.
Zorza i Jutrzenka
Niczego jeszcze nie podejrzewając, zaształowaliśmy łodzie, ustawiliśmy auta na parkingu, załatwiliśmy do końca sprawy formalne umowy czarteru, które w imieniu firmy czarterującej, załatwił z nami miejscowy bosman. Pod wieczór udaliśmy się do Rynu, by zwiedzić tę miejscowość.

Ranek był mglisty i prawie bezwietrzny. Odpłynęliśmy na silnikach. Sprawdziliśmy w ten sposób ich sprawność techniczną. Nasz słabo odpalał, ale w końcu, po kilku szarpnięciach, zagdakał. Gdzieś na wysokości wyspy, na jeziorze Ryńskim ruszył wiatr i to z prawego baksztagu. Bardzo wygodnie popchał nas przez Tałty, w okolicę kanału na jezioro Jagodne, gdzie się kierowaliśmy.

Ignacy popłynął pierwszy. Umówiliśmy się, że w okolicy wejścia do kanału, złożymy maszty i na silnikach popłyniemy dalej, ale…

Kiedy na Zorzy odstawiono żagle, odpalono silnik i przystąpiono do składania masztu, nagle silnik zgasł. Ignacy szarpał co sił, bezskutecznie. Wiatr wepchnął go głęboko w trzciny jakiś kilometr poniżej wejścia do kanału. Błąd Ignacego, spowodowany był brakiem doświadczenia. Miał na pokładzie kotwicę. Gdyby z niej skorzystał, nie wylądował by tak głęboko w zaroślach. Maszt postawił ponownie i tylko dzięki temu mogliśmy go zlokalizować. Podpłynęliśmy na żaglach. Nie mogliśmy dorzucić rzutką. Lina była zbyt krótka, no i przeszkadzała roślinność. Uruchomiliśmy (z trudnościami) silnik i po odstawieniu żagli wpłynęliśmy najgłębiej jak się dało w trzciny. Ignac chwycił linę, zaknagował na dziobie swojej łódki i bosakiem pomógł nam ruszyć z miejsca. Wodorosty zwijały się na śrubie, ale wywlekliśmy obie łodzie poza pas zarośli. Tam rzuciliśmy kotwice i położyliśmy maszty. Dobrze powiedzieć położyliśmy! Sztag był zapięty na tak zwaną agrafkę. Po wyluzowaniu ściągaczy want i po odpięciu bomu, można było kłaść maszt na drewniane cęgi, które były na wyposażeniu jachtu. Omówiliśmy wcześniej cały manewr, ale nagle, podczas kładzenia zawiał szkwalisty wiatr. Przechylił łódź. Marek, który operował sztagiem, zachwiał się i drzewce runęło mi na głowę. Całe szczęście, że Marta, widząc co się dzieje zamortyzowała siłę uderzenia, chwytając spadający maszt. Dzięki temu oberwałem w plecy, nie w głowę, ale jak nigdy, zakląłem. Siarczyście zakląłem. Wprawiłem tym w zdumienie obie załogi. Adrenalina złagodziła ból. Kontynuowaliśmy dzieło. Kiedy już obie łodzie były gotowe do wejścia w kanał, rozpocząłem holowanie. Rozłączyliśmy się dopiero po wyjściu na jezioro Jagodne. Tam płynęliśmy już na żaglach.


 Kanał Mioduński


Na Jagodnym, w zacisznej zatoczce, w pewnym oddaleniu od szlaku, stanęliśmy na nocleg.

Rano mężczyźni, zabrali się do naprawy silnika z Zorzy. Ponieważ dysponowaliśmy mocno ograniczonym zestawem narzędzi, nasze zabiegi, nie przyniosły rezultatu. Uzgodniliśmy, że będę ciągał Zorzę tak długo, aż znajdzie się warsztat, który naprawi uszkodzenie (tu przyszło nam do głowy Giżycko).

To nie był koniec kłopotów z Zorzą. Oba jachty posiadały dzienniki pokładowe, w których czarterobiorcy wpisywali swoje uwagi i spostrzeżenia. Po lekturze okazało się, że obie łodzie mają usterki zgłaszane już wcześniej, czasami nawet dwa lata temu. Wyglądało na to, że nikt nie przywiązywał do tego wagi, a wspomniane dzienniki nawet nie były czytane przez właścicieli. Dowiedzieliśmy się z nich, że łodzie ciekną z góry, przez wentylatory, przez forluki i przez nieszczelne bulaje (okienka), a Zorza ma krzywy miecz, który nie daje się wybrać do końca. Ignacy płynął w baksztagu przez Tałty na lekko wybranym mieczu. Potem pozostawił go w tej pozycji przy holowaniu i dopiero po przeczytaniu tej informacji dowiedział się, że nie będzie mógł go wybrać całkowicie, co skutkowało znacznym zanurzeniem i brakiem możliwości dochodzenia do brzegów jezior „na dziko”. Ten mankament też udało nam się złagodzić. My przybijaliśmy Jutrzenką najbliżej brzegu, a Zorza cumowała do nas. Nasza łódź była pomostem. Marek miał ze sobą wodery, więc robił za tragarza i wynosił dziewczyny na plecach, na ląd. Mężczyźni musieli moczyć nogi…


Marek robi za „donosiciela”

Z Jagodnego popłynęliśmy dalej. W kanałach holowałem, zaś jeziora pokonywaliśmy osobno, na żaglach.

Pogoda nie rozpieszczała nas od samego początku. Było zimno i deszczowo.  Kiedy przytrafiła się ulewa, układaliśmy szmaty, ręczniki, a w miejsca pod wentylatorami i forlukami podstawialiśmy garnki i miski.

Niegocin pokonywaliśmy z konieczności farwaterem (torem wodnym, wyznaczonym bojami) gdyż jezioro zasnuła gęsta mgła. Tak gęsta, że kolejną boję mogliśmy zobaczyć dopiero, po oddaleniu się kawałek od poprzedniej. Przed Giżyckiem odbiliśmy w lewo, na Wilkasy i przez Kanał Niegociński przedostaliśmy się na Tajty. Tam, przy wylocie kanału było pole namiotowe. O tej porze roku stało jeszcze puste. Były czyste toy-toye, woda w kranie za darmo i wiaty kuchenne. Zostaliśmy w tym miejscu dwa dni, robiąc piesze wycieczki do Giżycka.

Incydent ze spadającym mi na plecy masztem, nie pozostał bez echa. Mam pewną przypadłość. Kiedyś, w górskim schronisku PTTK zaraziłem się półpaścem. To bardzo bolesna, wirusowa choroba. Jest uleczalna, ale skutkuje dozgonną skłonnością do neuralgii (występujące nerwobóle, spowodowane nagłymi zmianami temperatur, lub urazami) Walnięcie ciężkim masztem w plecy, było wystarczającym powodem do wywołania takiej neuralgii. Odczuwałem nagłe ukłucia w okolicy lewej łopatki, rozchodzące się po całej lewej części pleców. Każdy ruch był cierpieniem. Był początek urlopu. Nie wyobrażałem sobie pozostawania w tym stanie ani dnia dłużej.

W Giżycku, do którego dotarliśmy pieszo, była czynna przychodnia lekarska. Kłopot w tym, że była sobota i placówka kończyła pracę o 13.00. Dotarliśmy do niej o 12.15. Nie wziąłem ze sobą dokumentów. Miała je tylko Marta. Poprosiłem ją, żeby poszła do lekarza, udając, że to ona ma tę neuralgię. Opowiedziałem jej ze szczegółami, jakie są objawy i złożyłem zapotrzebowanie na mieszankę butupirazolu, kokarboksylazy i witaminy B12. Ten zestaw leków zawsze mi pomagał w podobnych przypadkach. Marta obawiała się, że lekarz wykryje mistyfikację i odmówiła. Byłem zdesperowany, bo w obecnym stanie nie mogłem nawet spać. Wkurzyłem się na towarzystwo i walnąłem focha! Powiedziałem: Jak tak, to sami sobie pływajcie. Jadę do domu! I poszedłem do łodzi. Na szczęście Ula wpadła na pomysł, że pójdzie do lekarza i wyzna, że jest pielęgniarką, może z medycznej solidarności wypisze jej receptę. Wypisał. W sąsiedniej aptece, wykupiła leki i wszyscy wrócili na łódź. Natychmiast dostałem pierwszy zastrzyk. Pomogło. W nocy już mogłem spać, o ile nie wykonywałem gwałtownych ruchów. Rano dostałem drugi zastrzyk. Prawie przeszedł ból. Trzeciego dnia był ostatni zabieg, który utrwalił pozytywny skutek poprzednich. Atmosfera się oczyściła.

Słoneczko, widząc, że moje oblicze się rozjaśniło, też wyszło na cały dzień zza chmur. Znaleźliśmy na Tajtach polanę, gdzie powiesiliśmy linki i suszyliśmy wszystko, co nam zmokło, a wierzcie mi, było tego dużo!

totalne suszenie

Na kolejną część opowieści z Mazur, zapraszam za tydzień.


wtorek, 17 stycznia 2017

Nasza zima zła?

Człowiek jest z natury marudny. Kiedy pada, to chciałby, żeby świeciło słońce. Kiedy jest ciepło i słonecznie, marudzi, że przydałby się deszcz.
Podobnie jest z zimą. Nie ma śniegu - źle, jest śnieg, niedobrze.
Myślę, że jeśli jest zima, to niech trochę będzie śniegu i lekki mrozik też się przyda.

Wczoraj wyszedłem na chwilę z domu. Zasypało na biało. Na gałęziach drzew osiadła szadź. Było słonecznie. Nie odchodziłem daleko. Zrobiłem zdjęcia w moim ogrodzie. Oto rezultaty tej sesji:


Na koniec dwa zdjęcia tego samego obiektu, choć z trochę innego ujęcia. Jedno
robione wczoraj, drugie w maju 2010. Uderzająca różnica...



Byle do wiosny! Pozdrawiam wszystkich serdecznie!


piątek, 13 stycznia 2017

Wiejskie obejście gdzieś na zachodzie Polski

Gdzieś, na zachodnich rubieżach Polski jest pięknie urządzone wiejskie obejście.
Chata, która niemal w całości obrośnięta jest winobluszczem, ogród z glinianymi ptaszkami i żabą siedzącą na kamieniu. Jakże wspaniali ludzie musieli urządzić to miejsce.

Podziwiam smak. Przyroda harmonizuje  tu z ludzkim poczuciem piękna.


wtorek, 10 stycznia 2017

Trochę o roslinkach

Płynąc kajakiem lub łodzią, jadąc rowerem lub idąc pieszo, mijamy rosnące po obu stronach naszej drogi rośliny. I co? I nic! Mijamy je obojętnie, choć, gdybyśmy je zauważyli, cieszyłyby nasze oko.

Poniżej kilka przykładów roślin z naszych łąk i lasów. Prawda, że urodziwe?


piątek, 6 stycznia 2017

Wygodnym baksztagiem~03 Skiroławki


W drodze powrotnej z Augustowa do domu, podjęliśmy decyzję, że w przyszłym roku znów pojedziemy wspólnie na urlop pod żaglami. Nie wiedzieliśmy jednak dokąd. Czas przyniósł radę.

W latach młodzieńczych, zaczytywałem się w książkach Zbigniewa Nienackiego. Zacząłem od Wyspy Złoczyńców, potem była cała seria „Panów Samochodzików”. Lubiłem twórczość Nienackiego. Nic więc dziwnego, że kiedy w roku 1991 trafiłem na jego powieść dla dorosłych „Raz w roku w Skiroławkach”, też po nią sięgnąłem. Przeczytałem ją z zaciekawieniem, nie pomijając niczego. Powieść miała charakter obyczajowy, ale prasa określała ją jako skandalizującą. Rzeczywiście, jak na owe czasy, była dość śmiała… Kiedy dowiedziałem się, że książkowe Skiroławki, to Jerzwałd, niewielka wieś leżąca nad jeziorem Płaskim, połączonym z jeziorem Jeziorak, zaproponowałem swojemu towarzystwu, że tam skierujemy nasze urlopowe kroki.

Znalazłem w Żaglach – miesięczniku, który prenumerowałem, reklamę Klubu Żeglarskiego „Pod Omegą” w Iławie. Istniejąca tam marina żeglarska proponowała czartery jachtów żaglowych. Zadzwoniłem, zapytałem o typy czarterowanych łodzi i o cennik. Były jakieś starocie oraz El Bimbo i Venus po remontach kapitalnych. Wybraliśmy El Bimbo. Zrobiłem przedpłatę i czekaliśmy na czerwiec.

Nie pamiętam już, jak rozłożyliśmy podróż, dosyć na tym, że udało nam się dojechać w jeden dzień i nie musieliśmy patrzeć, jak Ula cierpi na migrenę. Jakoś się udało!

Pamiętam, że przez telefon rozmawiałem z właścicielem Klubu, panem Stanisławem, tymczasem przyjęła nas pani. Pobrała pozostałą część zapłaty za czarter, Podpisała umowę i przekazała nas bosmanowi. Ten okazał się bardzo sympatycznym i bardzo kontaktowym człowiekiem. Pokazał miejsce do parkowania auta i wskazał obiekt czarteru. Nasza łódź stała nieprzygotowana na bojce. Trochę nas to zdziwiło, tym bardziej, że właśnie od chwili podpisania umowy czarteru, upływał jego czas. Bosman załagodził sprawę. Dał nam bączka i powiedział, że możemy sobie pooglądać pozostałe łodzie, które można czarterować, a on w tym czasie przygotuje nam naszą. Tak też zrobiliśmy. Podobała nam się Venus, ale już klamka zapadła. Wynajęliśmy mniejszy El Bimbo. Z wyglądu mało kształtny kuterek, ale okazało się, że bardzo sprawny nautycznie i bezpieczny. Jedyną jego wadą było spore zanurzenie (przy złożonym mieczu – 60 cm) co uniemożliwiało sztrandowanie na plażach. Ponieważ Jeziorak jest przy brzegach raczej płytki, więc z konieczności cumowaliśmy w pewnej odległości od brzegu, na który musieliśmy wychodzić brodząc po kolana w wodzie. W tamtych czasach infrastruktury turystycznej w postaci pomostów właściwie nie było.

Pierwszego dnia nie popłynęliśmy daleko. Byliśmy zmęczeni podróżą i musieliśmy dobrze porozkładać nasze bagaże. W porównaniu z ubiegłoroczną Sportiną, obecny jacht miał mało zakamarków (bakist i jaskółek), w które mogliśmy pomieścić nasze szpeje. Udało się. Po krótkiej kolacji udaliśmy się na spoczynek.

Uli brat, Marek jest wędkarzem. Ja, czasami dla towarzystwa, czasami dla zabicia czasu też łowiłem, ale jakoś bez zapału. Marek zwykle starannie dobierał łowiska i zasadzał się na zdobycz z rozmysłem. Był przygotowany. Miał przynęty, zanęty, siatki na złowione ryby i inne wędkarskie gadżety. Ja miałem jedną starą, bambusową wędkę ze zwykłym, szpulowym kołowrotkiem. Dodam, że z mojego sprzętu korzystała też czasem Ula.

Po krótkiej rozmowie ustaliliśmy, że skoro Markowi zależy na doborze łowiska, to on będzie decydował, gdzie zatrzymamy się na nocleg. Nam było obojętne, a on będzie mógł łowić ryby w wybranym miejscu. Tak też stanęło. Płynęliśmy wąską częścią Jezioraka, eksplorując wszystkie poszerzenia i zatoki, toteż od pierwszego miejsca noclegu nie upłynęliśmy zbyt daleko, kiedy wypadł nam kolejny postój. Tu Marek zasadził się na lina, a my graliśmy w kabinie w kości. Połów się nie udał, ale na kolację przecież mieliśmy sporo wiktuałów przywiezionych z domu. Byliśmy zaopatrzeni na kilka dni.

  Ładniejsza część załogi na czarterowanej łodzi

Po drodze mijaliśmy ośrodek wypoczynkowy ( jak nam się wydawało – Komitetu Radia i Telewizji) Rzeczywiście, spotkaliśmy na jego terenie kilka znajomych twarzy, a miejscowy bosman w równych odstępach czasu odpalał silniki szalupy, którą udawał się do Iławy.



Stołówka w tym ośrodku okazała się mało przytulnym miejscem, toteż po wypiciu kawy ruszyliśmy dalej. Nieopodal wcinał się w jezioro wąski cypel. Miejsce wymarzone dla nas i dla Marka. Zatrzymaliśmy się. Był pyrzygotowany krąg na ognisko. Skorzystaliśmy. Wyjąłem z łodzi gitarę i, tak jak za czasów kajakarskich, popłynęła w noc piosenka. Długo siedzieliśmy przy ogniu. W oddali też było słychać śpiewy. To była noc Kupały. Na jeziorze pojawiły się wianki z płonącymi świeczkami. Wiatr popychał te świetlne bojki wzdłuż jeziora, tworząc  piękną, kolorową mozaikę. Było wyjątkowo ciepło. Stworzyła się bardzo miła atmosfera.


 Noc Kupały na Jezioraku


Każdą noc przegania wreszcie ranek. Naszą aktywność pobudziła kawa. Dopiero koło godziny 11.00 postawiliśmy żagle i ruszyliśmy dalej na podbój najdłuższego jeziora w Polsce.
Gdzieś w okolicy wysepek o nazwie Gierczaki, nagle stanęliśmy na mieliźnie. Dobrze, że wiatr był słaby, bo takie gwałtowne zatrzymanie jachtu groziło złamaniem masztu i porwaniem takielunku. Na szczęście nic się nie stało, a my po zrzuceniu żagli i wybraniu miecza, zepchnęliśmy się z płycizny, by ruszyć w dalszą drogę. Wypłynęliśmy na główne ploso. Imponująca przestrzeń. Tu widać, jak wielkie to jezioro.

Jeziorak. Główne ploso

 
Mieliśmy wybór: w prawo odnoga, która łączy się z kanałem Iławskim, wiodącym do Miłomłyna, a dalej Kanałem Elbląskim do Elbląga lub Ostródy. Wybraliśmy tę odnogę, choć nie zamierzaliśmy opuszczać plosa. Wiatr słabł. Trzeba było znaleźć jakąś przystań. Zobaczyliśmy niewielki, raczej wędkarski pomościk. Ponieważ był pusty, stanęliśmy przy nim. Nareszcie mogliśmy wyjść na brzeg suchą nogą. Brzeg był klifowy. Na szczyt wiodły wyrąbane w gliniastym gruncie schodki. Wspinamy się na szczyt, a tam polana, na której stoi przyczepa campingowa i namiot. Jakaś rodzina postanowiła w tym miejscu zrobić sobie urlop.

Ludzie nie lubią obcych. Obawiają się jakichś nieprzyjemnych zdarzeń. Przedstawiliśmy się „gospodarzom” i zapewniliśmy, że jesteśmy spokojnymi ludźmi i chcemy, jak oni spokojnie wypocząć. Ojciec rodziny zaproponował nam nawet aprowizację, ponieważ nazajutrz rano wybierał się do miasta, po zakupy. Skorzystaliśmy z uprzejmości i zapewniliśmy pana, że około godziny 11,00 następnego dnia postawimy żagle i już nas nie będzie. Zeszliśmy na dół, do łodzi. Z nami syn wspomnianej wyżej rodziny. Umówił się z Ulą, że będą łowili ryby z pomostu. Uli i chłopcu szło znakomicie. W niedługim czasie nałowili oboje po sporej misce uklejek. Są to bardzo smaczne rybki, tyle, że bardzo drobne, a oprawiane ich, bardzo pracochłonne, o czym mogłem się przekonać, wygrywając „w marynarza” przygotowanie rybek do smażenia.



Ula łowi rybki

Moi współtowarzysze nie mieli dla mnie litości. Musiałem sam, do ostatniej uklejki przygotować je do smażenia. Dobrze choć, że tę czynność przejęli ode mnie Ula i Marek, a Marta posprzątała po uczcie.

Ranek. W pogodzie nic się nie zmieniło. Pan z klifu przywiózł nam chleb i warzywa, zrobiliśmy śniadanie, wykąpaliśmy się, bo zejście do wody było piaszczyste. Przygotowaliśmy też łódź do żeglugi a tu całkowita flauta. Zwykle około godziny 9.00 pojawia się na jeziorze jakaś lekka bryza, a tu nic! Nawet drobnej zmarszczki na tafli wody. Pan z góry zszedł do nas i delikatnie przypomina, że obiecaliśmy o 11.00 odpłynąć, a jest już 11.30, a my wciąż tu jesteśmy. Przeprosiliśmy, a jedynym tłumaczeniem był brak wiatru. Tłumaczenie przyjęto. Wnet z góry zeszła cała rodzina, by potaplać się w wodzie. Dołączyliśmy. Było dużo śmiechu i jakaś rozgrywka w imitację piłki wodnej. Wreszcie po 12.00 lekko zawiało. Wystarczyło, żeby odbić od pomostu i przenieść się do nieodległych Siemian. Tam stanęliśmy przy plaży. Wspięliśmy się na szczyt skarpy, gdzie widać było jakiś przybytek gastronomiczny. Była to sezonowa kawiarnia z tarasem. Nieopodal usytuowano pawilon w stylu lat siedemdziesiątych, mieszczący piwiarnię, prowadzoną w stylu nawiązującym do budowli. Kilkadziesiąt metrów od tego miejsca był sklepik i niewielka restauracja. Obiad był pyszny! Pogeesowskie gospody wydawały obiady, cieszące się dużym uznaniem u turystów. Były smaczne i obfite, a także niezbyt drogie. Nie wiem dlaczego wszystkie upadły. Nie sprostały wymogom nowych czasów.

 
Po obiedzie przyszedł czas na lody i kawę. Przenieśliśmy się więc do sezonowej kawiarni i usiadłszy na tarasie kontemplowaliśmy przecudny widok rozciągający się z tego miejsca. Widać, że i inni docenili rozległą panoramę Jezioraka, bo jachtów wciąż przybywało.


 Siemiany. Skarpa
Po południu, niechętnie opuściliśmy to urokliwe miejsce. Przenieśliśmy się na pobliską, należącą wówczas do Politechniki Gdańskiej wyspę o nazwie Lipowy Ostrów. Wygodny pomost dał nam możliwość wychodzenia na ląd suchą nogą. Wnet też zyskaliśmy towarzystwo innych żeglarzy, bowiem na popas spłynęły tu jeszcze dwie łodzie. Miejsca starczyło dla wszystkich. Wyspa była zagospodarowana. Stał tu spory domek, była pompa, sławojka i miejsce na ognisko, otoczone wygodnymi ławami z drewna. Tu też pośpiewaliśmy, tym bardziej, że żeglarze z innych łodzi też pogrywali na gitarach. Wytworzyła się fajna, wodniacka atmosfera, aż żal było wracać nad ranem do kabiny.

Lipowy Ostrów. Gościnny pomost.

Rano przywitała nas niespodzianka. Dopychający wiatr. Żaden jacht nie miał silnika. Trzeba było jakoś się „wystrzelić” od tego pomostu. Jak widać na powyższym zdjęciu, wcale nie było to łatwe, jednak wszystkim się jakoś udało. Przenieśliśmy się ponownie do Siemian. Tym razem w inne miejsce, do nowo powstającej mariny. 

 
Tu też był wygodny, pachnący świeżością pomost. Stanęliśmy, żeby skorzystać z dobrodziejstw cywilizacji. Po kolei szliśmy „na kfelki”. W naszej wewnętrznej gwarze oznaczało to cywilizowaną łazienkę. Po kąpieli i obiedzie popłynęliśmy dalej na północ. Zatrzymaliśmy się przy przesmyku wiodącym na jezioro Płaskie, bowiem przesmyk ten przegradzała linia wysokiego napięcia.

Mam zasadę wyniesioną z kursu. Kapitan Gniłka przestrzegał: „ Zawsze kładźcie maszt, przepływając pod liniami energetycznymi. Druty są niżej niż przypuszczacie!” Wierny tej zasadzie, zawsze wykonuję tę czynność, przepływając pod liniami energetycznymi.

Żeby ułatwić sobie zadanie, przenocowaliśmy w przesmyku. Rano położyliśmy maszt i pagajami powiosłowaliśmy na drugą stronę linii. Tam, ponownie otaklowaliśmy jacht i pożeglowaliśmy do Jerzwałdu. Pole biwakowe z pomostem zorganizowano po drugiej stronie zatoki Miłej. Jeszcze nie było zapełnione namiotami. Cała infrastruktura była „nasza”.
Wymarzone miejsce, żeby postać tu dwa dni, choć zamierzaliśmy zrobić stąd wypad do samego Jerzwałdu, bo w końcu był to cel naszej podróży. To przecież powieściowe Skiroławki!

 Pole namiotowe 


Rano, podekscytowani, wyruszyliśmy w krótki rejs do Jerzwałdu. Pogoda nam sprzyjała.


 Rejs do Skiroławek
Wiedziałem o tym, że autor tych wszystkich powieści, które z zapartym tchem czytałem, mieszka w tej wsi, którą właśnie odwiedzamy. Ogarnęło mnie jakieś specyficzne uczucie.

Przybiliśmy do pomostu należącego do miejscowego gospodarstwa rybackiego. W sąsiednich zabudowaniach ktoś się krzątał. Poszedłem zapytać, czy możemy tu chwilę pozostać. Po uzyskaniu zgody, zagadnąłem też o sklep i Nienackiego. Pan, w którym upatrywałem też jednego z bohaterów powieści tego znanego pisarza, uśmiechnął się tylko i wskazał sklep i pocztę. Określił też miejsce, gdzie stoi dom mojego idola. Przy okazji poprosił, byśmy nadali w jego imieniu przesyłkę pocztową. Prośbę spełniliśmy i po dokonaniu zakupów, już, już chcieliśmy się udać w kierunku domu pisarza, kiedy doszliśmy do wniosku, że będzie to naruszenie jego prywatności, bowiem nikt nie wynosi się z miasta do zapadłej dziury, jaką niewątpliwie jest Jerzwałd, by nadal zmagać się z wyrazami hołdów tysięcy czytelników. Daliśmy spokój panu Nienackiemu, zadowalając się faktem przebywania w miejscu, które tak sobie upodobał.

Do dziś wspominam to dziwne wrażenie: Dotrzeć do celu, jednocześnie go nie osiągając. To tak, jakby pojechać do Watykanu i zrezygnować z oglądania papieża.

Wróciliśmy na pole namiotowe. Kąpiel i opalanie wypełniły nam resztę dnia.

Ranek, choć słoneczny, okazał się jakiś chłodniejszy. Nocą wyraźnie przeszedł nad nami jakiś front.
Powietrze stało się rześkie. Wiatr powiał nieco mocniej. Śniadanie w kokpicie obijającej się o pomost łodzi nie było spokojne.

Spiesznie odbiliśmy, żeby nie uszkodzić kadłuba. Za to pływanie po jeziorze sprawiło nam wielką frajdę. Opłynęliśmy je skrzętnie i tym razem, po złożeniu masztu przepłynęliśmy przesmyk, kierując się wciąż ku północy. Nocleg znaleźliśmy w obszernej zatoce Jezioraka, przy małej wyspie o nazwie Kępka.

Szwagier upatrywał tu niebywałych wędkarskich trofeów, ale to mnie przypadł w udziale tytuł króla połowów. Udało mi się, zupełnie niechcący, złowić naprawdę dużego węgorza. Ot, wrzuciłem od niechcenia wędkę z rosówką, jako przynętą i zająłem się przygotowywaniem łodzi do noclegu, gdy nagle wędziskiem zaczęło coś mocno trzepotać. Zaciąłem i poczułem znaczny opór na wędce. Marek natychmiast wpadł w panikę szukając gorączkowo złożonego jeszcze podbieraka. Pamiętam, jak nasze emocje sięgnęły zenitu, kiedy przyholowałem pod dziób łodzi miotającą się ciągle na haczyku rybę. Wreszcie Marek chwycił miskę i wskoczył w ubraniu po piersi do wody, by pomóc mi skutecznie wyciągnąć zdobycz. Radość była wielka, ale jedna, nawet spora ryba, nie zaspokoi naszego głodu. Postanowiliśmy przechować węgorza w sadzyku. Nazajutrz, już w innym miejscu złowiłem jeszcze sporego leszcza, potem przystąpiliśmy do oprawiania ryb.
 
Z leszczem nie było problemu, natomiast węgorz, to całkiem inna bajka! Jest to bardzo żywotna ryba. Nie znam skutecznego sposobu pozbawienia jej życia. Wymyśliłem, że Przyłożymy łeb do suchego drzewa i jednym uderzeniem przebijemy go gwoździem, w miejscu, gdzie ryba ma mózg.

Tak zrobiliśmy, ale węgorz nadal się wił, choć, w mojej ocenie, nie mógł już żyć. Uli brat, jako wytrawny wędkarz uspokoił mnie w specyficzny sposób: „On już nie żyje, ale i tak spotkało go coś lepszego, niż on sam robił swoim ofiarom, połykając je żywcem”. W duchu przyznałem mu rację. Zrobiło mi się trochę lżej na duszy. Tu też przypomniałem sobie słynną zupę rakową. Cóż. Człowiek czasem musi podejmować trudne decyzje.


Powrót do Iławy zajął nam dwa dni. Wiał sprzyjający wiatr i wyraźnie psuła się pogoda. Stanęliśmy na nocleg w miejscu, skąd już jednym susem mogliśmy dopłynąć do mariny „Pod Omegą”. Tu jak zwykle spakowaliśmy się wstępnie i wyczyściliśmy łódź, aby oddać ją w stanie nie gorszym, niż otrzymaliśmy. Dziewczyny odpoczywały sobie oddając się lekturze kolorowych czasopism.
 
Pracowite kucharki


Obiad, przyszło im gotować już w deszczu. Padało, ale wciąż było jeszcze ciepło. Gotowy posiłek zjedliśmy już w kabinie. W nocy trwała prawdziwa ulewa. Rano przejaśniło się i łatwo dopłynęliśmy do celu. Sympatyczny bosman powitał nas promiennym uśmiechem i bez zastrzeżeń podpisał protokół odbioru jachtu. Jego podpis był konieczny do odzyskania wcześniej złożonej kaucji.

Podczas załatwiania formalności zdawania łodzi, zwróciliśmy uwagę na dźwig, przenoszący z ciężarówki na wodę dwa jachty typu Venus. Zagadnęliśmy dysponenta. Odpowiedział, że reprezentuje firmę czarterową, gdzieś z głębi lądu, skąd wozi tu i do Rynu po dwie łodzie, które są do wynajęcia. Dostaliśmy wizytówkę i w ten sposób dowiedzieliśmy się, gdzie spędzimy przyszłoroczny urlop. Na Mazurach.





wtorek, 3 stycznia 2017

Wisła w Kazimierzu Dolnym

Kazimierz Dolny, prócz tego, że posiada specyficzny klimat, gdzie człowiek po prostu czuje się dobrze, ma także świetnie rozwiniętą bazę wycieczkowo turystyczną. Może pochwalić się przystanią jachtową, a także przystanią dla statków wycieczkowych, odbywających krótkie rejsy po Wiśle. Na zdjęciu bukszpryt (nie wiadomo w jakim celu) przerobionego na "piracki" statku Dragon. Na topie tego stylizowanego bukszprytu, przysiadła sobie mewa i płynęła tak z nami przez dłuższy czas.