Zakończenie
rejsu Jeziorakiem w 1992 roku, przyniosło nam rozwiązanie zagadki,
gdzie spędzimy kolejny urlop. Już w Iławie dowiedzieliśmy się,
że w 1993 roku, będziemy pływać na Mazurach.
Firma
czarterująca znajdowała się w głębi lądu, a przystań z której
odbieraliśmy łodzie, była w Rynie. Postanowiliśmy, że
eksplorować będziemy północną część Wielkich Jezior.
Pisałem
w pierwszym rozdziale, że w 1988 roku stałem się właścicielem
Maka 444 i pływałem nim do końca sezonu żeglarskiego po
Niesłyszu. W tym czasie zaprosiłem na jego pokład mojego kolegę,
z którym od jakiegoś czasu związany byłem wspólnym zamiłowaniem
do wodniactwa. Ignacy wcześniej pływał ze mną na spływy
kajakowe, więc chętnie wybrał się na żagle. Okazało się, że
jest to samorodny talent żeglarski. Wsiadł na żaglówkę,
popatrzył, jak operuję żaglami i poprosił o ster. Pływał tak,
jakby robił to od zawsze. Nie dawałem wiary jego zapewnieniom, że
steruje żaglówką pierwszy raz w życiu. 1991rok, Ignacy
wykorzystał na kurs żeglarski. Teraz, z niewielką praktyką
żeglarską „wskoczył na głęboką wodę”, wyczarterował, wraz
z nami drugą Venuskę. Właściciele zgodzili się na to, mimo że
nie legitymował się patentem sternika jachtowego. Miał patent
żeglarza.
Był
czerwiec 1993 roku. Wystartowaliśmy z Zielonej Góry dwoma
samochodami. W jednym nasza stała ekipa, w drugim Ignacy z żoną
Jolą i dwoma nastoletnimi córkami.
Gubiliśmy
się po drodze. Za Toruniem uzgodniliśmy, że każdy jedzie swoim
tempem i spotkamy się przy tablicy miejscowości RYN. Tak też
zrobiliśmy. Na przystań zajechaliśmy wspólnie.
Przy
pomoście stały dwie łodzie żaglowe typu Venus, obie z silnikami 8
KM typu Wietierok (produkcji radzieckiej, bo tylko takie były
wówczas dostępne). Zrobiliśmy losowanie. Ignacemu przypadła
Zorza, nam Jutrzenka. Jak się okazało, to losowanie było kluczowym
momentem w tym czarterze.
Niczego
jeszcze nie podejrzewając, zaształowaliśmy łodzie, ustawiliśmy
auta na parkingu, załatwiliśmy do końca sprawy formalne umowy
czarteru, które w imieniu firmy czarterującej, załatwił z nami
miejscowy bosman. Pod wieczór udaliśmy się do Rynu, by zwiedzić
tę miejscowość.
Ranek
był mglisty i prawie bezwietrzny. Odpłynęliśmy na silnikach.
Sprawdziliśmy w ten sposób ich sprawność techniczną. Nasz słabo
odpalał, ale w końcu, po kilku szarpnięciach, zagdakał. Gdzieś
na wysokości wyspy, na jeziorze Ryńskim ruszył wiatr i to z
prawego baksztagu. Bardzo wygodnie popchał nas przez Tałty, w
okolicę kanału na jezioro Jagodne, gdzie się kierowaliśmy.
Ignacy
popłynął pierwszy. Umówiliśmy się, że w okolicy wejścia do
kanału, złożymy maszty i na silnikach popłyniemy dalej, ale…
Kiedy
na Zorzy odstawiono żagle, odpalono silnik i przystąpiono do
składania masztu, nagle silnik zgasł. Ignacy szarpał co sił,
bezskutecznie. Wiatr wepchnął go głęboko w trzciny jakiś
kilometr poniżej wejścia do kanału. Błąd Ignacego, spowodowany
był brakiem doświadczenia. Miał na pokładzie kotwicę. Gdyby z
niej skorzystał, nie wylądował by tak głęboko w zaroślach.
Maszt postawił ponownie i tylko dzięki temu mogliśmy go
zlokalizować. Podpłynęliśmy na żaglach. Nie mogliśmy dorzucić
rzutką. Lina była zbyt krótka, no i przeszkadzała roślinność.
Uruchomiliśmy (z trudnościami) silnik i po odstawieniu żagli
wpłynęliśmy najgłębiej jak się dało w trzciny. Ignac chwycił
linę, zaknagował na dziobie swojej łódki i bosakiem pomógł nam
ruszyć z miejsca. Wodorosty zwijały się na śrubie, ale
wywlekliśmy obie łodzie poza pas zarośli. Tam rzuciliśmy kotwice
i położyliśmy maszty. Dobrze powiedzieć położyliśmy! Sztag był
zapięty na tak zwaną agrafkę. Po wyluzowaniu ściągaczy want i po
odpięciu bomu, można było kłaść maszt na drewniane cęgi, które
były na wyposażeniu jachtu. Omówiliśmy wcześniej cały manewr,
ale nagle, podczas kładzenia zawiał szkwalisty wiatr. Przechylił
łódź. Marek, który operował sztagiem, zachwiał się i drzewce
runęło mi na głowę. Całe szczęście, że Marta, widząc co się
dzieje zamortyzowała siłę uderzenia, chwytając spadający maszt.
Dzięki temu oberwałem w plecy, nie w głowę, ale jak nigdy,
zakląłem. Siarczyście zakląłem. Wprawiłem tym w zdumienie obie
załogi. Adrenalina złagodziła ból. Kontynuowaliśmy dzieło.
Kiedy już obie łodzie były gotowe do wejścia w kanał,
rozpocząłem holowanie. Rozłączyliśmy się dopiero po wyjściu na
jezioro Jagodne. Tam płynęliśmy już na żaglach.
Kanał
Mioduński
Na
Jagodnym, w zacisznej zatoczce, w pewnym oddaleniu od szlaku,
stanęliśmy na nocleg.
Rano
mężczyźni, zabrali się do naprawy silnika z Zorzy. Ponieważ
dysponowaliśmy mocno ograniczonym zestawem narzędzi, nasze zabiegi,
nie przyniosły rezultatu. Uzgodniliśmy, że będę ciągał Zorzę
tak długo, aż znajdzie się warsztat, który naprawi uszkodzenie
(tu przyszło nam do głowy Giżycko).
To
nie był koniec kłopotów z Zorzą. Oba jachty posiadały dzienniki
pokładowe, w których czarterobiorcy wpisywali swoje uwagi i
spostrzeżenia. Po lekturze okazało się, że obie łodzie mają
usterki zgłaszane już wcześniej, czasami nawet dwa lata temu.
Wyglądało na to, że nikt nie przywiązywał do tego wagi, a
wspomniane dzienniki nawet nie były czytane przez właścicieli.
Dowiedzieliśmy się z nich, że łodzie ciekną z góry, przez
wentylatory, przez forluki i przez nieszczelne bulaje (okienka), a
Zorza ma krzywy miecz, który nie daje się wybrać do końca. Ignacy
płynął w baksztagu przez Tałty na lekko wybranym mieczu. Potem
pozostawił go w tej pozycji przy holowaniu i dopiero po przeczytaniu
tej informacji dowiedział się, że nie będzie mógł go wybrać
całkowicie, co skutkowało znacznym zanurzeniem i brakiem możliwości
dochodzenia do brzegów jezior „na dziko”. Ten mankament też
udało nam się złagodzić. My przybijaliśmy Jutrzenką najbliżej
brzegu, a Zorza cumowała do nas. Nasza łódź była pomostem. Marek
miał ze sobą wodery, więc robił za tragarza i wynosił dziewczyny
na plecach, na ląd. Mężczyźni musieli moczyć nogi…
Marek
robi za „donosiciela”
Z
Jagodnego popłynęliśmy dalej. W kanałach holowałem, zaś jeziora
pokonywaliśmy osobno, na żaglach.
Pogoda
nie rozpieszczała nas od samego początku. Było zimno i deszczowo.
Kiedy przytrafiła się ulewa, układaliśmy szmaty, ręczniki, a w
miejsca pod wentylatorami i forlukami podstawialiśmy garnki i miski.
Niegocin
pokonywaliśmy z konieczności farwaterem (torem wodnym, wyznaczonym
bojami) gdyż jezioro zasnuła gęsta mgła. Tak gęsta, że kolejną
boję mogliśmy zobaczyć dopiero, po oddaleniu się kawałek od
poprzedniej. Przed Giżyckiem odbiliśmy w lewo, na Wilkasy i przez
Kanał Niegociński przedostaliśmy się na Tajty. Tam, przy wylocie
kanału było pole namiotowe. O tej porze roku stało jeszcze puste.
Były czyste toy-toye, woda w kranie za darmo i wiaty kuchenne.
Zostaliśmy w tym miejscu dwa dni, robiąc piesze wycieczki do
Giżycka.
Incydent
ze spadającym mi na plecy masztem, nie pozostał bez echa. Mam pewną
przypadłość. Kiedyś, w górskim schronisku PTTK zaraziłem się
półpaścem. To bardzo bolesna, wirusowa choroba. Jest uleczalna,
ale skutkuje dozgonną skłonnością do neuralgii (występujące
nerwobóle, spowodowane nagłymi zmianami temperatur, lub urazami)
Walnięcie ciężkim masztem w plecy, było wystarczającym powodem
do wywołania takiej neuralgii. Odczuwałem nagłe ukłucia w okolicy
lewej łopatki, rozchodzące się po całej lewej części pleców.
Każdy ruch był cierpieniem. Był początek urlopu. Nie wyobrażałem
sobie pozostawania w tym stanie ani dnia dłużej.
W
Giżycku, do którego dotarliśmy pieszo, była czynna przychodnia
lekarska. Kłopot w tym, że była sobota i placówka kończyła
pracę o 13.00. Dotarliśmy do niej o 12.15. Nie wziąłem ze sobą
dokumentów. Miała je tylko Marta. Poprosiłem ją, żeby poszła do
lekarza, udając, że to ona ma tę neuralgię. Opowiedziałem jej ze
szczegółami, jakie są objawy i złożyłem zapotrzebowanie na
mieszankę butupirazolu, kokarboksylazy i witaminy B12. Ten zestaw
leków zawsze mi pomagał w podobnych przypadkach. Marta obawiała
się, że lekarz wykryje mistyfikację i odmówiła. Byłem
zdesperowany, bo w obecnym stanie nie mogłem nawet spać. Wkurzyłem
się na towarzystwo i walnąłem focha! Powiedziałem: Jak tak, to
sami sobie pływajcie. Jadę do domu! I poszedłem do łodzi. Na
szczęście Ula wpadła na pomysł, że pójdzie do lekarza i wyzna,
że jest pielęgniarką, może z medycznej solidarności wypisze jej
receptę. Wypisał. W sąsiedniej aptece, wykupiła leki i wszyscy
wrócili na łódź. Natychmiast dostałem pierwszy zastrzyk.
Pomogło. W nocy już mogłem spać, o ile nie wykonywałem
gwałtownych ruchów. Rano dostałem drugi zastrzyk. Prawie przeszedł
ból. Trzeciego dnia był ostatni zabieg, który utrwalił pozytywny
skutek poprzednich. Atmosfera się oczyściła.
Słoneczko,
widząc, że moje oblicze się rozjaśniło, też wyszło na cały
dzień zza chmur. Znaleźliśmy na Tajtach polanę, gdzie
powiesiliśmy linki i suszyliśmy wszystko, co nam zmokło, a
wierzcie mi, było tego dużo!
totalne
suszenie
Na
kolejną część opowieści z Mazur, zapraszam za tydzień.
0 komentarze:
Prześlij komentarz