sobota, 28 października 2017

Dziewiczy rejs ~ Z prądem i pod prąd

Od hucznych uroczystości związanych z wodowaniem minął tydzień. Wystarczająco dużo czasu, by zdążyć z przygotowaniami do dziewiczego rejsu.
Tak się jakoś złożyło, że wybrany przez nas termin, zbiegł się z organizowanym Flisem Odrzańskim 2007. Flis płynął w dół rzeki, a my postanowiliśmy popłynąć im naprzeciw, do Bytomia Odrzańskiego. Mieliśmy do wykorzystania jedynie weekend - dwa i pół dnia wolnego.

 Oddaj cumy! odpływamy!

Cumy oddane, paliwo w baku. Płyniemy!

Pierwsze chwile rejsu wykorzystuję na sprawdzenie właściwości nautycznych naszego nowego nabytku. W tym celu pochylam manetkę do końca i obserwuję zachowanie łodzi. Dziób wprawdzie lekko się unosi, ale o ślizgu nie ma mowy!
To przecież kadłub wypornościowy. Oczyma wyobraźni widzę wiry powstające w zbiorniku paliwa. Przy tych obrotach nasz dwudziestopięciokonny Merkury musi spalać krocie! Zmniejszam więc obroty do 3000 na minutę. Silnik się uspokaja, a Kucyk dzielnie pruje wodę, wspinając się pod prąd Odry z szybkością 6 km/h.

Kucyk dzielnie pruje wodę

Z czasem zaczynamy zwracać uwagę na otoczenie. Przyroda odrzańska, w jej środkowym biegu fascynuje nas i zadziwia. Nie sądziliśmy, że jest tak bogata.


Mały warchlak przyszedł napić się wody. Pewnie w trzcinach kryje się jego rodzeństwo i mama. Czaple siwe okupują licznie wszystkie pola między główkowe, udając mniej lub bardziej udanie patyki. Zwykle są płochliwe, ale nas zupełnie się nie boją. Nawet kiedy się klaśnie, podskakują tylko i siadają kilka metrów dalej. Kruki latają nad nami, przeważnie parami, głośnym krakaniem zaznaczając swoją obecność. Na plaży usiadł wielki ptak z białym ogonem. Patrzę przez lornetkę i widzę protoplastę naszego godła. To bielik!
Liczne stada łabędzi zalegają w zatoczkach. Kiedy podpływamy, zrywają się do lotu. Nawet zwykle płochliwy bocian czarny, żerujący nad rzeką, nie przejął się naszym widokiem.
Po siedmiu godzinach nieśpiesznej żeglugi, zza zakrętu rzeki wyłania się łuk mostu nad wejściem do portu rzecznego w Nowej Soli.

Wejście do portu rzecznego w Nowej Soli

Wpływam. Kręcę się po całym porcie, nie ma gdzie przybić. Brzegi są wybetonowane, żadnego pomostu. Wreszcie decyduję się stanąć przy pionowej, nieco wyższej niż pozostałe, ścianie przystani klubu kajakowego. Bosman bardzo miły, zgadza się na nasz postój. Udostępnia nawet stołówkę i łazienkę z prysznicami. Zaraz też odwiedzają nas po kolei nasi przyjaciele, opisywani wcześniej w cyklu "Wiosłem na wodzie pisane" Jurek i Jadzia H. Jest nam bardzo miło.

Nocleg przebiega spokojnie. Ranek jest pochmurny, ale po śniadaniu wyruszamy. Nadal pniemy się pod prąd. Do Bytomia Odrzańskiego zostało tylko czternaście kilometrów. Po drodze spotykamy łódź żaglową zmierzającą także do Bytomia, na spotkanie flisaków. Miłe gesty i płyniemy dalej. Nasz silnik jest mocniejszy, poruszamy się szybciej. Kiedy już widzimy Bytom, pojawiają się na horyzoncie kajakarze. Ciągnie wilka do lasu! Mam wiele sympatii dla tej formy obcowania z wodą, toteż bardzo serdecznie ich pozdrawiam.

Kajakarze. W tle Bytom Odrzański
Kiedy się mijamy, bardzo serdecznie ich pozdrawiam.

Bytom wita nas buczkiem statku Aquator, towarzyszącego flisowi. Zaraz też słychać powitalny wystrzał z "harmaty". Jesteśmy wciągnięci w atmosferę flisu.
Po przycumowaniu jachtu do wygodnego pomostu ( tu o nas pomyśleli!)

 Wygodne pomosty w Bytomiu Odrzańskim

Udajemy się na pobliski rynek starego miasta. Niesamowita atmosfera! Natychmiast kojarzy nam się z Kazimierzem nad Wisłą. Piękne renesansowe kamieniczki z hotelem, na jednym rogu i ratuszem na przeciwległym, z fontanną przedstawiającą chłopca oraz rzeźbą, która natychmiast skojarzyła mi się z bajkami braci Grimm. To ilustracja do miejscowej legendy, mówiącej o tym, że pewien czarny kot, będąc dobrym opiekunem ludzi znajdujących się chwilowo "pod dobrą datą", odprowadza ich bezpiecznie na miejsce odpoczynku.

Ten kot nie da ci zginąć!

Zauważyłem też ciekawą przemianę w naszych umysłach. Byliśmy przecież blisko domu. Od tego miejsca dzieliła nas bowiem najwyżej czterdziesto minutowa jazda samochodem. Ponieważ płynęliśmy tu kilka godzin, poczuliśmy się jak turyści i zaczęliśmy się tak zachowywać. Zwiedzaliśmy miasteczko. Wtykaliśmy nos w każdą dziurę i coraz bardziej lubiliśmy tę senną małomiasteczkową atmosferę. Niewątpliwie, Bytom Odrzański, obok Łagowa Lubuskiego, jest najbardziej klimatycznym miejscem na Ziemi Lubuskiej. Aż się prosi, żeby artyści zainteresowali się niepowtarzalną i nietuzinkową urodą tego miejsca.

Wróciliśmy na nasz statek. Dowiedzieliśmy się, że flis wypłynie stąd dopiero nazajutrz i planuje kolejny postój w Nowej Soli. Nam było śpieszno do domu, bo weekend miał się ku końcowi. Skierowaliśmy więc dziób Kucyka w dół rzeki.

 Urokliwe krajobrazy odrzańskie

Nagle z lewej burty ukazuje nam się wielki napis namalowany na ceglanym murze wieńczącym wał, głoszący: STARA WIEŚ.
Coś nam ta nazwa mówiła... po krótkim namyśle przypomnieliśmy sobie, że to właśnie tę miejscowość najbardziej zniszczyła pamiętna powódź z 1997 roku. Teraz po powodzi nie widać śladu, ale pozostał on jednak w sercach mieszkańców tej miejscowości. Widzimy mały pomościk umieszczony tuż pod znakiem kilometrowym - "427". Podpływamy ostrożnie z zamiarem przybicia na nocleg. Gdy byliśmy już blisko, pojawił się gospodarz tego pomostu. Pytamy, czy możemy tu przybić i ile będzie kosztowało pozostanie tu na nocleg. Pan pomógł nam przycumować i odrzekł, że jesteśmy pierwszymi turystami, którzy zdecydowali się na postój w tym miejscu, a on wraz z żoną prowadzą w miejscowości gospodarstwo agroturystyczne SADYBA i chętnie będą nas widzieć na włościach. Przy pomoście możemy stać za darmo. Zaraz też zostaliśmy zaproszeni na kawę do ich gospodarstwa.
Dom urządzony w "Ciepłym" stylu, adekwatnie, do usposobienia jego właścicieli. On nauczyciel, ona ekonomistka, dom - AGRO. Ci ludzie mają przesympatycznych przyjaciół (widać lgnie swój do swego!). Jednym słowem nasz pobyt na 427 kilometrze Odry, wyrył się dobrze w naszej pamięci.

 427 kilometr odry

Ranek następnego dnia. Budzi nas jakiś dziwny odgłos. Wychylam się z zejściówki i widzę, że na kominie wystającym zza wału uwite jest gniazdo, na nim bociany klekocząc obwieszczają światu, że wstał nowy dzień!

Bocianie gniazdo w Starej Wsi

Nasz krótki zachwyt spowodowany był głodem i pośpiechem. Zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w drogę. Kiedy mijaliśmy przyjazny port w Nowej Soli, wypływał właśnie z niego niewielki kuterek o wdzięcznej nazwie Jutrzenka Odrzańska, a w niej nasi dotychczasowi gospodarze. Andrzej i Sławek. Kuter odkupili od rybaków z Dziwnowa, ratując go przed pocięciem na żyletki, teraz, dzięki ich staraniom, odzyskał blask i pływa ku uciesze ich właścicieli. Pozdrawiamy się gestami rąk i buczeniem buczków. Znikamy za zakrętem, wracając do rodzimych Cigacic.

Za rufą zostawiliśmy wspaniałe wrażenia z niezapomnianego, dziewiczego rejsu naszym kochanym Kucykiem.

Nasz kochany Kucyk





niedziela, 22 października 2017

Chrzest "Kucyka"~ Z prądem i pod prąd

Długo zastanawiałem się, jaki powinien być ten jubileuszowy w końcu, bo SETNY post. Mam w zanadrzu "zeznania" z podróży zagranicznych, przynajmniej dwa, ale w końcu zacząłem przecież blogować wodniacko i obiecałem, że nurt ten będę kontynuował aż do sprzedaży "Kucyka". Żeby do tego momentu dojść, muszę więc opisać, jak do tego doszło.

 Wodowanie "Kucyka"

W cyklu "Wygodnym baksztagiem" opowiadałem o czarterowaniu jachtów żaglowych, na rozmaitych akwenach Polski. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, po wielu latach oszczędzania i wyrzeczeń, zostaliśmy z żoną właścicielami używanej już wprawdzie, ale w dobrym stanie wizualnym i technicznym, łodzi żaglowej typu SASANKA 620. Był to popularny w tamtych czasach jachcik.
Kupiliśmy go na Zalewie Koronowskim i przypłynęliśmy z Bydgoszczy, do Skwierzyny, skąd pomocny i jak zwykle życzliwy Ignacy, przewiózł nas z łodzią do Zbąszynia. Tam zwodowaliśmy nasze pływadło i zostaliśmy przez cztery i pół sezonu. Cały ten okres pomijam celowo, mając nadzieję opisania go w innym terminie, bowiem czas spędzony w Zbąszyńskim Klubie Żeglarskim uważam za najlepszy w naszej karierze wodniackiej.

Dzięki temu, że spotykaliśmy się z członkami ZKŻ, poznaliśmy kolegów, zapaleńców, którzy wytwarzali według własnych pomysłów, swoim sumptem, swoje własne łodzie. Nas to też wciągnęło. Jednym z tych zapaleńców był Krzysztof B. Zaraził mnie szkutnictwem i motorowodniactwem. Krzysiek, metodą prób i błędów dochodził do swojej bardzo udanej konstrukcji - WEEKEND 820. Przedtem było jeszcze kilka konstrukcji, które uznał za pośrednie. Miał bowiem jakiś konkretny zamysł i konsekwentnie do niego dążył. Kiedyś przycumował swojego pierwszego Weekenda obok naszej Sasanki i poszedł sobie gdzieś. Ula popatrzyła na jacht i orzekła, że taki to by chciała mieć! Kiedy wrócił Krzysiek, wpuścił nas do wnętrza. Ula oniemiała. Taka przestrzeń! Przecież tu można tańczyć, orzekła.
To był początek naszej "Kucykowej epopei".

Znów były wydatki, znów masa wyrzeczeń. Dużo pracy fizycznej. Nie powiem, Krzysztof był bardzo, ale to bardzo pomocny. Pomagał nam we wszystkim. W końcu oboje z Ulą byliśmy zupełnie zieloni, jeśli chodzi o szkutnictwo. Udało się!
Teraz przyszedł moment na wymyślenie nazwy jachtu. Ula myślała, myślała i pewnego razu, ni stąd, ni zowąd wygłosiła: będzie się nazywał Kucyk! Czemu? zapytałem, bo kucyk, to mały konik, a wodniactwo to nasz konik, niech więc to będzie nasz KUCYK - i tak zostało.

Wreszcie nasz Kucuś, jak go pieszczotliwie nazywaliśmy, stanął na wodzie w cigacickim porcie. Był czerwiec 2007 roku.

W owym czasie działało na terenie portu w Cigacicach Stowarzyszenie Sportów Wodnych i Narciarstwa Wodnego "ORKA". Przewodził mu kpt.jacht. Henryk M.
Dostaliśmy z Ignacym formularze zgłoszeniowe do wypełnienia i na jakimś zebraniu stowarzyszenia, zostaliśmy przyjęci w jego skład. Tak więc, na wodowanie i chrzciny Kucyka zebrała się spora grupka członków stowarzyszenia, naszych przyjaciół i wszystkich, którzy w jakiś sposób przyczynili się do naszego szczęścia. Matką chrzestną została moja mama, która spryskując jacht z otwartej butelki szampanem, wyrzekła sakramentalne słowa: "Płyń po rzekach, kanałach i jeziorach, nieś sławę swojemu konstruktorowi, wykonawcy i armatorowi. Nadaję ci imię  "KUCYK"!

Na pirsie wybuchły owacje i gromkie brawa!

Nadaję ci imię KUCYK!
Słyszycie brawa?

Potem była jeszcze uroczystość stawiania bandery. Zajęliśmy więc miejsce w szyku na kokpicie statku. Na komendę Banderę staw!, nasza córka Ania,
wstawiła przygotowany wcześniej flagsztok z banderą do specjalnego uchwytu.


Tu miały rozlec się dźwięki hymnu narodowego, ale jak zwykle w takich sytuacjach, zawiodła aparatura. Sytuację uratowała siostra Uli. intonując pierwszą zwrotkę hymnu. Po jej odśpiewaniu, znów posypały się brawa i indywidualne gratulacje.

Nasza radość była bardzo, bardzo wielka. Wreszcie spełniły się nasze wieloletnie marzenia. Oto świat wód śródlądowych Polski i Europy stanął przed nami otworem, a my byliśmy właścicielami i armatorami bardzo wygodnego i obszernego jachtu motorowego. 

Zaraz zaczęły się przykładowe rejsy. Kucyk mógł zabrać na pokład jedynie osiem osób, a liczba chętnych do krótkiej przejażdżki była duża, toteż nasz kolega Józio pomógł nam obwożąc wszystkich chętnych po porcie z króciutkim wypadem na Odrę.
mój pierwszy rejs po porcie
i któryś kolejny...

Potem była długa biesiada. Długa, jak czerwcowa noc. Z tańcami, śpiewami, jadłem i napojami.


... i ja tam byłem, miód i wino piłem.

wtorek, 17 października 2017

Salon PRADO w Wenecji

Chodząc tu i tam, po Wenecji, trafiliśmy na salon Prado.
Zrobiłem zdjęcie wystawy. Jestem ciekaw drogie panie, czy chciałybyście wyjść na ulicę w jednym z prezentowanych strojów?


wtorek, 10 października 2017

Zatłoczona Wenecja

Wrzesień 2017.
Wraz z małżonką, trafiliśmy w tym roku do Wenecji. Miasto na wodzie - głosiły foldery reklamowe.

Zakwaterowanie znaleźliśmy w nieodległej miejscowości Malcontenta, skąd tramwajem wodnym, w 20 minut można dotrzeć do centrum Wenecji.

Kiedy się wpływa do głównego kanału (Canale Della Giudecca), uderza piękny widok starego miasta położonego dosłownie na wodzie. Każdy centymetr lądu laguny wykorzystano do celów urbanistycznych. Dopływamy do przystani Zattere i stąd, przez cztery godziny włóczymy się przy niesprzyjającej, deszczowej pogodzie po mieście. W pierwszej kolejności pragniemy dotrzeć do Placu Św. Marka. Jest jeszcze wcześnie. Przed 10.00 Plac prawie pusty. Robimy kilka zdjęć i idziemy dalej.


Plac Św. Marka

Pl. Św. Marka w godzinach porannych
Jedna z kamienic przy Canale Della Giudecca

Nagle spostrzegamy długą kolejkę. Zdziwieni podchodzimy na jej koniec i zastanawiamy się... Rzucili mortadelę? Może u nich alkohol sprzedają od 10.00?
Okazało się, że to kolejka chętnych do zwiedzania bazyliki Św. Marka. Stanęliśmy w ogonku. Przed nami grupka Azjatów z gotowymi do strzału aparatami. Nim doszliśmy do wrót szacownego przybytku, tłum zgęstniał, a kolejka wielokrotnie się wydłużyła. Wreszcie wchodzimy. Idziemy w rządku przez całą świątynię. Z głośników sączy się głos odprawiającego nabożeństwo kapłana. Wrażenia? Jakieś takie... Zastanawiamy się po co tyle tego złota? Czyżby ktoś chciał w ten sposób przekupić Stwórcę? Może liczył na łagodniejsze potraktowanie za jego występne życie, kiedy stanie już u bram niebieskich? Jednym słowem wychodzimy z mieszanymi uczuciami, bo jednak sama budowla budzi zachwyt, ale wspomniany wyżej kontekst, każe spojrzeć nieco inaczej na tę budowlę, jak zresztą na każdą kolejną. Pałac Dożów, też poraża przepychem, kolejne zaś budowle czynią, że człowiek staje mniej wrażliwy na otaczającą go rzeczywistość.

Kościół Vivaldiego
Idąc zatłoczonymi już uliczkami docieramy do kościoła, w którym służył i tworzył "Rudy Ksiądz" Kompozytor i skrzypek Antonio Vivaldi. Główny, a także boczne ołtarze zdobią instrumenty muzyczne, a przestrzeń wypełnia sącząca się "znikąd" muzyka. Tu już odbieramy bodźce. Dreszczyk przechadza się po moich plecach. Czuje się historię tworzenia światowej kultury.

Canale Grande

Główny kanał Wenecji Canale Grande pokonujemy dwukrotnie. Widać tu codzienny ruch łodzi zaopatrujących sklepy, wywożących nieczystości. Gondole wyparto do bocznych kanałów, gdzie panuje tak duży tłok, że gondolierzy nie mają miejsca na zanurzenie wioseł. Przesuwają się więc, odpychając rękoma od innych gondoli.

Stłoczone gondole
Most Rialto. Zabytek, który koniecznie należy zobaczyć. Ha! Zobaczyliśmy! Był tak zatłoczony, że nie mogłem zrobić żonie zdjęcia inaczej niż trzymając aparat w wyciągniętych nad głową rekach.
Tłok na moście Rialto
Rzut okiem w prawo i w lewo nie dawał nadziei na mniejszy tłok.
Jedna z szerszych uliczek, gdzie można było iść obok siebie, nie "gęsiego"

Włóczyliśmy się tak po mieście, zaglądając w każdą, naszym zdaniem ciekawą "dziurę" prawie cztery godziny. Przysiedliśmy tylko raz, kiedy nagle otworzyły się niebiosa, z których lunęła obficie ulewa. Schroniliśmy się w kawiarni, w chwili, kiedy akurat marzenie o kawie stało się bardzo natarczywe. Kelner wykazał się dowcipem, bo kiedy podszedłem do baru z mapą i spytałem gdzie jestem, chcąc, by mi pokazał miejsce na mapie, ten udając wielkie zdziwienie popatrzył na mnie i odparł: W Wenecji!  poczem oczywiście wskazał miejsce, gdzie byliśmy.

Tu kolejna uwaga. W Wenecji nie ma miejsca na odpoczynek. W tym mieście nie zauważyliśmy ani jednej ławki. Kiedy już zmęczeni chcieliśmy gdzieś przysiąść, okazało się, że jedynymi dostępnymi miejscami do siedzenia są ogródki kawiarniane, ale kiedy np. chcieliśmy zamówić pizzę jedną, na dwie osoby, bo była olbrzymich rozmiarów i nie dalibyśmy rady zjeść dwóch ( po jednej każdy) - odmówiono nam obsługi. Zrezygnowaliśmy więc z pizzy i udaliśmy się do sąsiedniego ogródka, gdzie serwowano lazanię. Tu już mogliśmy zamówić po porcji, bo nie była gigantycznych rozmiarów. Kelner przyniósł rachunek o dobre dwadzieścia procent wyższy, niż stanowiły ceny w menu. No cóż, jak się mieszka w takim mieście, to można, wręcz należy zdzierać z turystów, skoro są tak głupi, że tu tłumnie zjeżdżają.

Spóźniliśmy się na tramwaj. Nie mogliśmy się przepchać przez zatłoczone uliczki. Kilka sekund zadecydowało, że ujrzeliśmy rufę odpływającego statku. Następny był za godzinę. Pomyśleliśmy, że wstąpimy do któregoś z licznych kościołów, by tam w ciszy i spokoju posiedzieć wreszcie, po męczącym czterogodzinnym spacerze. Bogać tam! Kościoły miały zainstalowane kraty w przedsionkach, a te, do których można było wejść były "obiletowane", przy czym nie oferowały niczego innego niż inne kościoły, jakich i w Polsce wiele...

Wróciliśmy na zatłoczony plac Św Marka, by jeszcze raz podziwiać to miejsce. Przypomnieliśmy też sobie, że nie widzieliśmy mostu Westchnień. Nadrobiliśmy tę stratę. Przy okazji fotografując przejawy wszechobecnej komercji.

Obiekt westchnień, na tle Mostu Westchnień w Wenecji
Czyżby to był karnawał w Wenecji?
Wystawa sklepowa z maskami weneckimi
Przykład wystawy ze sławnym szkłem weneckim
Hm. Jak to skomentować?

Zastanawiam się, jak spointować naszą wycieczkę. Powiem tak: Zamysł urbanistyczny, kontekst historyczny, klasa i liczba zgromadzonych zabytków są, jak by to lakonicznie określiła młodzież - OK, ale trudno pozbyć się przykrego wrażenia spowodowanego tłokiem, komercją posuniętą do granic absurdu i zwykłym kiczem. Dodatkowo przykre było przebywanie na campingu w miejscowości Malcontenta, gdzie z góry pobrano nam z karty opłatę za noclegi, przy tym kazano zostawić w zastaw jakiś ważny dokument. Nie zgodziłem się na dowód osobisty, więc musiałem zostawić dowód rejestracyjny samochodu
 (areszt, czy internowanie auta?). Dokument ten odzyskałem w momencie opuszczania bramy campingu, już na stałe, kiedy wracaliśmy do domu.  Jaki był cel tego zabiegu?

Ogólnie, Włochy w odwiedzanej części sprawiły na nas nieoczekiwanie, dość przykre wrażenie, którego nie poprawiła także Wenecja. Pytacie, czy jeszcze tam wrócę? Nie wiem. Przecież bywa, że człowiek nie zakochuje się w innej osobie, czy miejscu - od pierwszego wejrzenia, może to drugie okaże się lepsze?