Koniec kwietnia 1984 roku był dla mnie ważny też z innego powodu. Pożegnałem Zakład Energetyczny w Zielonej Górze. Od pierwszego maja stałem się sam dla siebie pracodawcą. Resztę roku poświęciłem na pracę w raczkującym , stworzonym do spółki z Jędrkiem, przedsiębiorstwie.
Nadszedł rok 1985. Na początku maja tego roku Zarząd Wojewódzki PTTK w Jeleniej Górze zorganizował Centralny Spływ Kajakowy na Bobrze. Nasze koło PTTK „Chapacz”, do którego już wówczas należałem, zorganizowało grupę na ten wyjazd. Karnie zameldowaliśmy się z ekwipunkiem na dworcu w Zielonej Górze, czekając na podstawienie pociągu do Jeleniej Góry. Pociąg jechał przez Lwówek Śląski, gdzie miała rozpocząć się nasza wodniacka impreza. Lwówek leży w odległości około 130 km od Zielonej Góry, a jedzie się tam pociągiem ponad sześć godzin i to nocą. Dojechaliśmy wczesnym rankiem.
Proporczyk spływu – awers
Ze stacji nad Bóbr poszliśmy z bagażami pieszo. Było blisko. Rozkładanie sprzętu i weryfikacja uczestników trwały do godziny dziesiątej. Potem nastąpiło uroczyste, powiedziałbym nawet pompatyczne otwarcie spływu. Była telewizja, przemówienia notabli i normalny, turystyczny porządek. Kajaki poszły na wodę i ruszyliśmy. Trzeba przyznać, że organizatorzy stanęli na wysokości zadania zapewniając nam alimentację wody w rzece z bobrzańskich zapór. Dzięki temu zabiegowi, mogliśmy przebywać większość niższych progów w kajakach. Pozostały tylko większe jazy, na których musieliśmy nosić sprzęt brzegiem.
Proporczyk spływu – rewers
Jola W. płynęła wówczas z Mirkiem S. w kajaku koliber produkowanym w NRD. Na jednym z progów, który pokonywali, kajak złożył się wpół zamykając w sobie zaskoczonych i mocno zdziwionych kajakarzy. My, którzy płynęliśmy obok mieliśmy z tego niezły ubaw, jednak ani Joli, ani Mirkowi nie było do śmiechu. To był przecież dopiero pierwszy etap spływu. Zdarzenie miało miejsce tuż po starcie, więc co mieli robić dalej? Poradziliśmy sobie w ten sposób, że kajak niezdatny do płynięcia złożyliśmy. Ktoś wziął go jako bagaż. Rozdzieliliśmy delikwentów między siebie. Jola trafiła do mnie, bo płynąłem sam na etapie do Bolesławca, gdzie oczekiwał na mnie kolega Andrzej. Mirka zabrał ktoś inny. Na mecie etapu znalazł się szkutnik, który naprawił uszkodzenia i sytuacja wróciła do normy.
Fragment książeczki TOK
Jola to jakby oddzielny rozdział w naszej spływowej historii. Była etatową Prozerpiną na niemal wszystkich chrztach wodniackich, które organizowaliśmy. Można by sparafrazować fraszkę Sztaudyngera „On był stały, tylko one się zmieniały” W przypadku Joli, było tak, że to ona była stałą Prozerpiną, natomiast w roli Neptuna występowali różni mężczyźni. Zwykle byli rośli i postawni, jak mój były mentor Henio B, czy Ryszard J. Niestety, kiedy obaj przedwcześnie odeszli, rola ta przypadła w udziale memu kuzynowi Rysiowi. Rysio był, niczym Wołodyjowski, raczej nikczemnej postury, za to wielki duchem. Niedogodność związaną ze wzrostem usunięto w ten sposób, że boską parę posadzono na tronach i to neofici do nich przyszli, nie Neptunostwo do neofitów. W pozycji siedzącej nie widać było dysproporcji w posturach obu postaci. Impreza odbyła się jak zawsze i jak zwykle wzbudziła wielkie zainteresowanie wszystkich uczestników spływu. Trzeba przyznać, że sam byłem chrzczony wodniacko przynajmniej trzykrotnie i przeważnie diabły przesadzały gorliwością w pełnieniu swoich obowiązków, tak więc kuksańców, popychanek i dodatkowych niemiłych efektów przeżyłem więcej, niż mi się należało. Nasze diabły z czasem nabrały ogłady i czyniły zamęt głównie harmiderem, nie robiąc jednocześnie krzywdy neofitom. W końcu to miała być rozrywka z rodzaju kulturalnych...
Jola jest osobą obdarzoną dużym poczuciem humoru. Ma też żyłkę organizacyjną. W spływach aranżowanych przez Jurka H. lub mojego kuzyna Rysia, często występowaliśmy jako sędziowie, wymieniając się tylko przewodnictwem. Raz ja byłem sędzią głównym, raz ona. Gdyby wymieniać jej zalety, trzeba by nadmienić, że jest ona osobą obdarzoną słuchem muzycznym i ciekawym głosem, wielokrotnie uświetniała nasze ogniska śpiewając. Chętnie jej wtórowałem zarówno na gitarze, jak też głosem. Ta niezwykle miła osoba chyba nadal jeździ z „Chapaczami” na rozmaite imprezy turystyczne i okrasza swoim humorem niejedno ognisko.
„Boska Para” w otoczeniu świty
Jola łatwo znajduje okazje do śmiechu i zabawy. Kiedy dla przykładu, skarżyłem się, że od grania bolą mnie już palce, natychmiast, z troską pochylała się i dmuchała w obolałe paluszki, wzbudzając tym ogólną wesołość.
Jola śpiewa
Jola dmucha w obolałe paluszki
Często towarzyszką Joli w kajaku była moja kuzynka, rodzona siostra Rysia, Barbara. Obie przepłynęły ze sobą sporą liczbę spływów i trzeba przyznać, że świetnie sobie radziły. Basia, jako jedyna osoba, potrafiła poskromić Rysia. Kiedy ten wpadał w złość z jakiegoś powodu, Basia stosując sobie znane metody, bez strachu, potrafiła ustawić go do pionu. My, jak napisałem w jednym z pierwszych rozdziałów, staraliśmy się w tym czasie utrzymywać odpowiedni dystans do niego.
Wróćmy jednak do spływów 1985 roku. W Bolesławcu zmienił się załogant w moim kajaku. Opuściła to miejsce Jola, dojechał bowiem „zakontraktowany” na nie Andrzej. W Bolesławcu staliśmy na terenie MOSIR-u Były tam baseny, korty tenisowe, boiska do różnych gier, no i pole campingowe. Tereny nadrzeczne, bezpośrednio przyległe do terenów MOSIR-u zajęte były teraz przez nas. Powstało tu spore miasteczko namiotów i te potworne gigantofony, budzące nas o 6.00 piosenką „Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal” naddawaną tak głośno, że na materacach dmuchanych podrzucało nas do góry a basowe tony wciskały w ich głąb. Niesamowite wrażenie. Potem był etap do Oleszny, gdzie „produkowali” się sowieccy żołnierze, odziani w galowe mundury, grając na gitarach elektrycznych i śpiewając przy ich wtórze, piosenki rockowe. Brzmiało i wyglądało to trochę kuriozalnie, szczególnie te ich czapki a'la lotniskowce, ale gawiedź się bawiła. Potem podjechała kuchnia polowa, oczywiście propagandowo karmieni byliśmy przez Radziecką Armię! Nie bardzo nam smakowała ta ich mamałyga, ale prawdę mówiąc była nawet pożywna. Potem było jak zwykle nasze ognisko i jak zwykle próbowaliśmy śpiewać „Nad kołchozem czarne chmury wiszą” ale sprytni organizatorzy przerwali ten prowokacyjny spektakl proponując jakieś własne konkursy. Dotąd nie dotarło do mnie czemu nie pozwolono okazać nam naszym okupantom co do nich czujemy. Wszak nie o gościnność tu chodziło! To my byliśmy tu gospodarzami, nie oni!
Rano otwarto dla nas tamę. Woda ruszyła i mogliśmy płynąć bez przeszkód do mety etapu w Szprotawie. Tu odbyły się liczne konkursy wodniackie, jak slalomy kajakowe, regaty szybkościowe, zawody pływackie i inne, na przykład, zręcznościowe. Zwycięzców obsypał grad nagród.
Nad wszystkim czuwało nasze (wtedy jeszcze ludowe) wojsko. Cały transport i organizację zawdzięczaliśmy wówczas naszym sympatycznym żołnierzom. Spływ zakończyliśmy w Żaganiu, a ściślej mówiąc, u podnóża żagańskiego zamku. Tu odbyła się uroczystość kończąca imprezę. Znów byli notable, znów kręciła nas telewizja, znów było pompatycznie, z fajerwerkami, jak to w socjalizmie bywało...
Wróćmy jednak do spływów 1985 roku. W Bolesławcu zmienił się załogant w moim kajaku. Opuściła to miejsce Jola, dojechał bowiem „zakontraktowany” na nie Andrzej. W Bolesławcu staliśmy na terenie MOSIR-u Były tam baseny, korty tenisowe, boiska do różnych gier, no i pole campingowe. Tereny nadrzeczne, bezpośrednio przyległe do terenów MOSIR-u zajęte były teraz przez nas. Powstało tu spore miasteczko namiotów i te potworne gigantofony, budzące nas o 6.00 piosenką „Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal” naddawaną tak głośno, że na materacach dmuchanych podrzucało nas do góry a basowe tony wciskały w ich głąb. Niesamowite wrażenie. Potem był etap do Oleszny, gdzie „produkowali” się sowieccy żołnierze, odziani w galowe mundury, grając na gitarach elektrycznych i śpiewając przy ich wtórze, piosenki rockowe. Brzmiało i wyglądało to trochę kuriozalnie, szczególnie te ich czapki a'la lotniskowce, ale gawiedź się bawiła. Potem podjechała kuchnia polowa, oczywiście propagandowo karmieni byliśmy przez Radziecką Armię! Nie bardzo nam smakowała ta ich mamałyga, ale prawdę mówiąc była nawet pożywna. Potem było jak zwykle nasze ognisko i jak zwykle próbowaliśmy śpiewać „Nad kołchozem czarne chmury wiszą” ale sprytni organizatorzy przerwali ten prowokacyjny spektakl proponując jakieś własne konkursy. Dotąd nie dotarło do mnie czemu nie pozwolono okazać nam naszym okupantom co do nich czujemy. Wszak nie o gościnność tu chodziło! To my byliśmy tu gospodarzami, nie oni!
Rano otwarto dla nas tamę. Woda ruszyła i mogliśmy płynąć bez przeszkód do mety etapu w Szprotawie. Tu odbyły się liczne konkursy wodniackie, jak slalomy kajakowe, regaty szybkościowe, zawody pływackie i inne, na przykład, zręcznościowe. Zwycięzców obsypał grad nagród.
Nad wszystkim czuwało nasze (wtedy jeszcze ludowe) wojsko. Cały transport i organizację zawdzięczaliśmy wówczas naszym sympatycznym żołnierzom. Spływ zakończyliśmy w Żaganiu, a ściślej mówiąc, u podnóża żagańskiego zamku. Tu odbyła się uroczystość kończąca imprezę. Znów byli notable, znów kręciła nas telewizja, znów było pompatycznie, z fajerwerkami, jak to w socjalizmie bywało...
* * *
W marcu 1985 roku rząd PRL, ignorując protesty zarówno NSZZ Solidarność, jak i OPZZ, wprowadził stopniowe podwyżki cen różnych artykułów, wiążąc je ze znoszeniem reglamentacji. Wprawdzie wszyscy mieli dość tej reglamentacji, lecz powszechnie obawiano się, że po jej zlikwidowaniu powrócą ogromne kolejki po wszystko. W kwietniu podniesiono ceny energii elektrycznej, cieplnej i gazu, był to przyczynek do fali kolejnych protestów związków zawodowych. Jednak po ich wygaśnięciu, już w kwietniu przywrócono wcześniej zerwaną komunikację lotniczą ze Stanami Zjednoczonymi. Nasze życie zaczynało się normalizować. W końcu maja, sejm uchwalił nową ordynację wyborczą a w czerwcu, zajął się ustawami ekologicznymi, ponieważ dowiedziono, że około 1/3 ludności naszego kraju żyje w strefie permanentnego zagrożenia ekologicznego. Podkreślano przy tym katastrofalny stan wód powierzchniowych i wzrost zanieczyszczenia powietrza. W październiku ogłoszono długo oczekiwaną amnestię. Skorzystało z niej wielu więźniów politycznych. Niestety po wyjściu na wolność nie mogli znaleźć odpowiedniej pracy i musieli często z tego powodu emigrować. Tak wyemigrowała rodzina mojej koleżanki z Zakładu Energetycznego. Jej mąż, prawnik, za to, że ośmielił się działać w wolnych związkach zawodowych, po zwolnieniu z internowania a potem z więzienia, gdzie trafił za kontynuowanie działalności związkowej w stanie wojennym, otrzymał jedyną propozycję pracy w charakterze palacza w podrzędnej, osiedlowej kotłowni. Cała ta rodzina wyemigrowała do USA, inni do RFN, Włoch, Australii, Anglii oraz innych krajów wolnego świata. Pierwszego listopada zamknęło się koło historii reglamentacji towarów w PRL. Zniesiono kartki na cukier, które wprowadzono jako pierwsze w lipcu 1976 roku.
* * *
Jakoś nie mogę sobie przypomnieć w jaki sposób dotarła do mnie wiadomość, że na przełomie mają i czerwca 1985 roku, działający w Ostrowie Wielkopolskim Klub Kajakowy PTTK „Pelikany” organizuje spływ Prosną. Już dawno chciałem popłynąć tą rzeką. Nadarzyła się okazja, no i była osoba, która chętnie pojechała ze mną na ten spływ. Był to mój załogant z Bobru, Andrzej. Okazało się, że dobrze nam się Bobrem płynęło, więc postanowiliśmy, mając obaj wolny czas, skorzystać z okazji i wyruszyć na podbój Prosny. Do Ostrowa dojechaliśmy pociągiem relacji Zielona Góra - Warszawa. Tam odebrali nas z dworca organizatorzy i zawieźli do miejscowości Wieruszów, skąd mieliśmy rozpocząć spływ. Rzeka przypominała w tym miejscu trochę szerszy strumień, ale po kilku kilometrach poszerzyła się i stała się ciekawsza. Najgorsze było to, że z nieba potokami lała się woda a my miejscami musieliśmy przedzierać się przez nadbrzeżne chaszcze. Przypomniała mi się Radew, którą w znacznej części zwiedzałem od strony zwieszających się ku wodzie gałęzi krzewów. Płynęliśmy z Andrzejem tuż za pilotem, którym był Krystian N. Ciekawa osobowość. Człowiek obdarzony niebywałym poczuciem humoru, niezwykle koleżeński, przy tym posiadający wielką wrażliwość. Jego znajomość historii zachwycała. Nie każdy potrafi z taką swadą opowiedzieć banalną, zdawałoby się historię miasteczka, w którym najważniejszą rolę odegrały w jego historii pszczoły. Słuchaliśmy jego opowieści z wielkim zainteresowaniem. Do dziś pamiętam ich fragmenty. Było o czym opowiadać, bowiem Prosna, stanowiła w czasach zaborów granicę między zaborami pruskim i rosyjskim.
„Rosyjski” brzeg pełen był młynów, a jakże, historycznych!, zaś na jej „pruskim” brzegu ulokowały się miasteczka i miasta pełne zabytków architektury, jak klasztory pocysterskie, bogate kościoły i ciekawe architektoniczne zabudowy rynków tych miast. Do dziś wspominam wiele sympatycznych osób spotkanych na tym spływie, Rysia P, Artka, Tadzia W. Przesympatyczną żonę Krystiana i jego syna. Z wieloma osobami prowadziłem dość długo jeszcze korespondencję.
„Rosyjski” brzeg pełen był młynów, a jakże, historycznych!, zaś na jej „pruskim” brzegu ulokowały się miasteczka i miasta pełne zabytków architektury, jak klasztory pocysterskie, bogate kościoły i ciekawe architektoniczne zabudowy rynków tych miast. Do dziś wspominam wiele sympatycznych osób spotkanych na tym spływie, Rysia P, Artka, Tadzia W. Przesympatyczną żonę Krystiana i jego syna. Z wieloma osobami prowadziłem dość długo jeszcze korespondencję.
Prosna, wklejka do TOK
Życie jednak ma swoje prawa. Czas upływał, my nie spotykaliśmy się często i tak, mimo mojej wielkiej dla tych osób sympatii, korespondencja wygasła w naturalny sposób. Pamięć jednak wciąż jest żywa i niekiedy wspomnienia wracają tak, jakby to wszystko zdarzyło się wczoraj...
Organizatorzy, mocno zaangażowani we właściwy przebieg imprezy, starali się, byśmy ani przez chwilę się nie nudzili, toteż były liczne konkursy, przeprowadzane w bardzo ciekawy sposób, tak by nie przerywać na długo płynięcia. Organizowano dla przykładu slalom, między wcześniej zawieszonymi nad rzeką tyczkami, potem był odcinek szybkościowy następnie przebywanie rzeki na przeciwną stronę w wartkim nurcie. Tam czekał posterunek, gdzie zadawano pytania z historii i z wiedzy kajakowej. Trochę niżej zatrzymano się na plaży i zapytano, gdzie jest kierunek północny? Jeśli wiesz, połóż wzdłuż linii północ - południe wiosło i określ, gdzie jest północ. Plan był chytry. Było pochmurno, więc nie dało się ustalić kierunku według słońca. Rzeka w tym miejscu płynęła akurat na zachód, więc ci, którzy myśląc, że większość rzek płynie u nas na północ, wyznaczyli kierunek północny, zgodnie z jej nurtem, pomylili się. Mój załogant świetnie sobie ze wszystkim radził i wyznaczył północ, jakby miał w głowie kompas! Na biwaku były konkursy sprawnościowe i artystyczne. Pyszna zabawa! Przypomniałem sobie jak się chodziło, będąc dzieckiem na szczudłach. Potem były biegi z jajkiem na łyżce niesionej w zębach, śpiewy, recytacje, numery kabaretowe. Nie pamiętam, kiedy lepiej się bawiłem.
Wieczorne ognisko przeobraziło się w maraton kabaretowy i tu Krystian zachwycał! Sypał dowcipami jak z rękawa, ale mój załogant, Andrzej, wykazał się również niezwykłym talentem i dotrzymywał mu pola.
Ostatni etap miał prowadzić do Kalisza, ale pogoda, nader niełaskawa dla nas w trakcie tego spływu, pokrzyżowała plany. Zrobiło się zimno i siąpił bardzo nieprzyjemny deszcz. Na spływ przyjechały rodziny z dziećmi, które marzły w kajakach, wreszcie organizatorzy zdecydowali, że skrócą spływ i zakończą go w Śmiłowie. Przepływaliśmy właśnie obok ujścia rzeczki pod nazwą Ołobok (nie należy jej mylić z rzeczką o tej samej nazwie, płynącej w województwie Lubuskim, wpadającej do Odry). Rzeczka ta wrzuciła do Prosny niesamowitą ilość substancji toksycznych. Rzeka najpierw podzieliła się na dwie części – prawą czystą,to Prosna, lewą szarą i cuchnącą, to Ołobok. Potem wody się wymieszały i już do samego Śmiłowa musieliśmy płynąć w cuchnących oparach tej wstrętnej cieczy. Na szczęście był to niezbyt długi odcinek. W Śmiłowie stanęliśmy w jakimś dworskim parku. Sam dwór chylił się już wyraźnie ku upadkowi. Mieszkał w nim już tylko dozorca. Pozostałe pomieszczenia pozostawały puste. Byliśmy zmoknięci i zziębnięci. Organizatorzy wynegocjowali z zarządcą ruin, byśmy mogli w nich przenocować. Napompowaliśmy materace i mieliśmy biwak w jakże romantycznych ruinach nadrzecznego dworu. Rano Zaświeciło słońce. Uroczystość zakończenia spływu odbyła się na dziedzińcu. Wygraliśmy z Andrzejem rywalizację ogólną całego spływu. Otrzymaliśmy główną nagrodę. Potem organizatorzy zadbali o odwiezienie nas na dworzec w Kaliszu. Jeszcze z paki odjeżdżającego żuka śpiewaliśmy z Andrzejem arię, „Brunetki, blondynki” ku ogólnej wesołości pozostających na dziedzińcu koleżanek i kolegów.
Wieczorne ognisko przeobraziło się w maraton kabaretowy i tu Krystian zachwycał! Sypał dowcipami jak z rękawa, ale mój załogant, Andrzej, wykazał się również niezwykłym talentem i dotrzymywał mu pola.
Ostatni etap miał prowadzić do Kalisza, ale pogoda, nader niełaskawa dla nas w trakcie tego spływu, pokrzyżowała plany. Zrobiło się zimno i siąpił bardzo nieprzyjemny deszcz. Na spływ przyjechały rodziny z dziećmi, które marzły w kajakach, wreszcie organizatorzy zdecydowali, że skrócą spływ i zakończą go w Śmiłowie. Przepływaliśmy właśnie obok ujścia rzeczki pod nazwą Ołobok (nie należy jej mylić z rzeczką o tej samej nazwie, płynącej w województwie Lubuskim, wpadającej do Odry). Rzeczka ta wrzuciła do Prosny niesamowitą ilość substancji toksycznych. Rzeka najpierw podzieliła się na dwie części – prawą czystą,to Prosna, lewą szarą i cuchnącą, to Ołobok. Potem wody się wymieszały i już do samego Śmiłowa musieliśmy płynąć w cuchnących oparach tej wstrętnej cieczy. Na szczęście był to niezbyt długi odcinek. W Śmiłowie stanęliśmy w jakimś dworskim parku. Sam dwór chylił się już wyraźnie ku upadkowi. Mieszkał w nim już tylko dozorca. Pozostałe pomieszczenia pozostawały puste. Byliśmy zmoknięci i zziębnięci. Organizatorzy wynegocjowali z zarządcą ruin, byśmy mogli w nich przenocować. Napompowaliśmy materace i mieliśmy biwak w jakże romantycznych ruinach nadrzecznego dworu. Rano Zaświeciło słońce. Uroczystość zakończenia spływu odbyła się na dziedzińcu. Wygraliśmy z Andrzejem rywalizację ogólną całego spływu. Otrzymaliśmy główną nagrodę. Potem organizatorzy zadbali o odwiezienie nas na dworzec w Kaliszu. Jeszcze z paki odjeżdżającego żuka śpiewaliśmy z Andrzejem arię, „Brunetki, blondynki” ku ogólnej wesołości pozostających na dziedzińcu koleżanek i kolegów.
* * *
Z Prosny wróciliśmy do domów drugiego czerwca, a już cztery dni później, zmierzaliśmy pociągiem do Wrocławia, by spłynąć w dół Odrą. Start odbył się w porcie Osobowice, zimowisku dla statków żeglugi śródlądowej. Było to dogodne miejsce ze względu na dojazd. Przyjechaliśmy tu z dworca PKP, taksówkami. Szybko „zbudowaliśmy” nasze statki i w drogę! Plany nasze były bardzo ambitne. Chcieliśmy do dziewiątego czerwca dotrzeć do Cigacic, no, przynajmniej do Nowej Soli. Tym razem byliśmy w bardzo rodzinnym towarzystwie. Największą rodzinę stanowili „Geniowate” Prócz znanych już nam Genia i Bolusia wystąpiły jeszcze Renia, żona Genia, i ich dwie córki Ania i Małgosia, także ich pies, foksterier o imieniu Omar, który lubił uprawiać sztuczki kaskaderskie na dziobie kajaka. Miałem w załodze tym razem dzieciaka, Marcina W, syna kolegi. Andrzej, który, jak się okazało, polubił pływać, miał w załodze Anię „Geniowatą”. Był też Jędrek (już z Marylką) oraz brat Jędrka Leszek. Na jednym z kajaków płynęli Wiesiek i Ela. Byli też państwo "Z" z Wrocławia, a właściwie tylko pani Z z synem, bowiem jej mąż, działacz Solidarności, występował incognito. Nie potrafił pogodzić się z narzuconym przez władze porządkiem prawnym, wciąż pozostawał w konspiracji, narażając się tym samym na rozmaite szykany. Udawaliśmy więc, że go z nami nie ma...
Odra'85
Płynęliśmy, jak się dało najszybciej, ale Odra do Brzegu Dolnego jest skanalizowana, toteż nurt jest w niej niewielki. Kolejne progi wodne tworzą cofki sięgające niemal do poprzednich progów, toteż płynęliśmy z niewielką prędkością. Kiedy przeszliśmy już ostatnią śluzę w Brzegu Dolnym, zaczęło się ściemniać. Dziwne to, ale nie mogliśmy znaleźć miejsca na biwak, wreszcie po kilku kilometrach, trafiliśmy na jakąś wykoszoną łąkę i tam, tym razem bez ogniska, przenocowaliśmy. Kolejne etapy wydawały nam się już bajką. Spory nurt, swobodnie płynącej rzeki, unosił nasze kajaki ze znośną prędkością. Wystarczyło tylko trochę powiosłować i szybkość stawała się bardzo przyzwoita. Lenistwo jednak brało górę nad zapędami sportowymi. Stworzyliśmy wielką tratwę i leniwie spływaliśmy w dół rzeki.
Odra 85 – wielka tratwa.
Tak, do miejscowości Smolna. Biwak był okraszony, jak zawsze piosenkami i dowcipami. Upiekliśmy też jakieś mięsko na zaimprowizowanym rożnie. Znów nocą płynęły w górę barki i znów, omiatały nas silnym światłem szperaczy. Kapitanowie pozdrawiali nas buczkami, my ich wymachiwaniem rąk.
Następnego dnia, okazało się, że „Odra zmieniła kierunek płynięcia” Wsiedliśmy w kajaki, a tu silny wiatr pcha nas pod prąd! Skończyło się lenistwo, skończyła się laba. Nastał czas kajakarskiej próby. Oj dał nam w kość ten etap! Dopłynęliśmy mocno zmęczeni do miejscowości (nomen omen) Wietrzyce, w pobliżu której, na nadodrzańskim łęgu „zapadliśmy” na biwak. Już wówczas wiedzieliśmy, że musimy zweryfikować nasze plany dotyczące Cigacic, czy choćby Nowej Soli. Zapadła decyzja: Kończymy w Głogowie.
Dziewiątego czerwca, przy równie wietrznej pogodzie, rano wyruszamy, by dotrzeć choć do Głogowa. Trzeba przyznać, że płynięcie w tych warunkach pod prąd byłoby łatwiejsze niż z prądem. Porywisty wiatr prawie wyrywał nam z rąk wiosła i wydawało się niekiedy, że wstrzymuje nasze kajaki, tak, że mimo wiosłowania nie poruszaliśmy się wcale do przodu. Minęło nas kilka barek płynących z prądem. Jakże wówczas im zazdrościliśmy, że pchają je silniki i że mogą sobie lekceważyć przeciwnie wiejący wiatr.
Przed Głogowem kolejna niespodzianka. Wojskowe ćwiczenia. Najpierw zatrzymano nas i mijającą nas barkę, bo wojsko właśnie „forsowało Odrę”. Trwało to jakąś godzinę. Po tym czasie, przybiegł do nas żołnierz z wiadomością, że już możemy płynąć. Ruszyliśmy. Za nami barka. Nagle za zakrętem zobaczyliśmy most pontonowy, przegradzający całą rzekę. Panika! Co począć? Wiatr właśnie przestał, jak na złość wiać i szybki prąd rzeki niósł nas nieuchronnie na przeszkodę. Usłyszeliśmy strzały, które układały się w sygnał: krótki, długi, dwa krótkie, co oznacza: „zatrzymajcie natychmiast wasz statek” Barka dała całą wstecz i rzuciła kotwicę, Niektóre kajaki zdążyły skierować się ku brzegom, jednak mnie chwyciła za ster lina odciągowa tego mostu, zanurzona na niewielkiej głębokości. Wart spychał mnie nieuchronnie na most. Na nim przerażeni żołnierze! Biegają w tę i z powrotem, nie wiedząc co zrobić. Andrzeja porwał nurt i rzucił wprost na jeden z pontonów tworzących przegrodę rzeki. Na szczęście nie wciągnęło ich pod ponton. Kajak uchwycili żołnierze i wraz z ludźmi wyciągnęli na most. Zaczepili przy tym o jakieś wystające elementy i podarli poszycie kajaka. Mnie wreszcie udało się uwolnić od liny przy pomocy wiosła. Nacisnąłem na nią mocno i rzuciłem się ciałem wprzód. Poskutkowało! Szybko zawróciłem i poprosiłem dzieciaka siedzącego z przodu mojego kokpitu, by mi pomógł w wiosłowaniu pod prąd. Daliśmy z siebie wszystko. Wobec oczywistego niebezpieczeństwa, wstępują w człowieka nadludzkie siły! Udało się! Ominęliśmy zaczep trzymającej nas liny i przybiliśmy bezpiecznie do brzegu.
Wojskowy, kapitan dowodzący akcją ochrypł z przejęcia i z nerwów, tym bardziej, że właśnie zaczął mieć do czynienia z niepokornymi cywilami, mającymi doń uzasadnione pretensje, że przysyłając do nas żołnierza z pozwoleniem na płynięcie, przedtem, nim most został zdemontowany, naraził nas na poważne niebezpieczeństwo. Kapitan wrzeszczał na żołnierzy, chcąc rozładować frustrację, my, na kapitana, z podobnego powodu. Wreszcie most odłączono od lewego brzegu i spłynął z prądem ku prawemu. Tu został zakotwiczony dając drogę barce i nam. Nie popłynęliśmy od razu. Musieliśmy najpierw naprawić podarty kajak Andrzeja. Zajęło nam to prawie godzinę. Wreszcie opuściliśmy to nieszczęsne miejsce. Żal nam było żołnierzyków, którzy z całą pewnością tej nocy nie spali, lecz ćwiczyli musztrę na placu alarmowym. Już bezpiecznie dopłynęliśmy do Głogowa. Tu na łączce nieopodal dworca PKP, zakończyliśmy naszą przygodę.
Mit o tym , że Odra jest „autostradą” nie nadającą się do uprawiania turystyki kajakowej, jako nieatrakcyjna, nudna rzeka bez przeszkód, w tym momencie padł.
Następnego dnia, okazało się, że „Odra zmieniła kierunek płynięcia” Wsiedliśmy w kajaki, a tu silny wiatr pcha nas pod prąd! Skończyło się lenistwo, skończyła się laba. Nastał czas kajakarskiej próby. Oj dał nam w kość ten etap! Dopłynęliśmy mocno zmęczeni do miejscowości (nomen omen) Wietrzyce, w pobliżu której, na nadodrzańskim łęgu „zapadliśmy” na biwak. Już wówczas wiedzieliśmy, że musimy zweryfikować nasze plany dotyczące Cigacic, czy choćby Nowej Soli. Zapadła decyzja: Kończymy w Głogowie.
Dziewiątego czerwca, przy równie wietrznej pogodzie, rano wyruszamy, by dotrzeć choć do Głogowa. Trzeba przyznać, że płynięcie w tych warunkach pod prąd byłoby łatwiejsze niż z prądem. Porywisty wiatr prawie wyrywał nam z rąk wiosła i wydawało się niekiedy, że wstrzymuje nasze kajaki, tak, że mimo wiosłowania nie poruszaliśmy się wcale do przodu. Minęło nas kilka barek płynących z prądem. Jakże wówczas im zazdrościliśmy, że pchają je silniki i że mogą sobie lekceważyć przeciwnie wiejący wiatr.
Przed Głogowem kolejna niespodzianka. Wojskowe ćwiczenia. Najpierw zatrzymano nas i mijającą nas barkę, bo wojsko właśnie „forsowało Odrę”. Trwało to jakąś godzinę. Po tym czasie, przybiegł do nas żołnierz z wiadomością, że już możemy płynąć. Ruszyliśmy. Za nami barka. Nagle za zakrętem zobaczyliśmy most pontonowy, przegradzający całą rzekę. Panika! Co począć? Wiatr właśnie przestał, jak na złość wiać i szybki prąd rzeki niósł nas nieuchronnie na przeszkodę. Usłyszeliśmy strzały, które układały się w sygnał: krótki, długi, dwa krótkie, co oznacza: „zatrzymajcie natychmiast wasz statek” Barka dała całą wstecz i rzuciła kotwicę, Niektóre kajaki zdążyły skierować się ku brzegom, jednak mnie chwyciła za ster lina odciągowa tego mostu, zanurzona na niewielkiej głębokości. Wart spychał mnie nieuchronnie na most. Na nim przerażeni żołnierze! Biegają w tę i z powrotem, nie wiedząc co zrobić. Andrzeja porwał nurt i rzucił wprost na jeden z pontonów tworzących przegrodę rzeki. Na szczęście nie wciągnęło ich pod ponton. Kajak uchwycili żołnierze i wraz z ludźmi wyciągnęli na most. Zaczepili przy tym o jakieś wystające elementy i podarli poszycie kajaka. Mnie wreszcie udało się uwolnić od liny przy pomocy wiosła. Nacisnąłem na nią mocno i rzuciłem się ciałem wprzód. Poskutkowało! Szybko zawróciłem i poprosiłem dzieciaka siedzącego z przodu mojego kokpitu, by mi pomógł w wiosłowaniu pod prąd. Daliśmy z siebie wszystko. Wobec oczywistego niebezpieczeństwa, wstępują w człowieka nadludzkie siły! Udało się! Ominęliśmy zaczep trzymającej nas liny i przybiliśmy bezpiecznie do brzegu.
Wojskowy, kapitan dowodzący akcją ochrypł z przejęcia i z nerwów, tym bardziej, że właśnie zaczął mieć do czynienia z niepokornymi cywilami, mającymi doń uzasadnione pretensje, że przysyłając do nas żołnierza z pozwoleniem na płynięcie, przedtem, nim most został zdemontowany, naraził nas na poważne niebezpieczeństwo. Kapitan wrzeszczał na żołnierzy, chcąc rozładować frustrację, my, na kapitana, z podobnego powodu. Wreszcie most odłączono od lewego brzegu i spłynął z prądem ku prawemu. Tu został zakotwiczony dając drogę barce i nam. Nie popłynęliśmy od razu. Musieliśmy najpierw naprawić podarty kajak Andrzeja. Zajęło nam to prawie godzinę. Wreszcie opuściliśmy to nieszczęsne miejsce. Żal nam było żołnierzyków, którzy z całą pewnością tej nocy nie spali, lecz ćwiczyli musztrę na placu alarmowym. Już bezpiecznie dopłynęliśmy do Głogowa. Tu na łączce nieopodal dworca PKP, zakończyliśmy naszą przygodę.
Mit o tym , że Odra jest „autostradą” nie nadającą się do uprawiania turystyki kajakowej, jako nieatrakcyjna, nudna rzeka bez przeszkód, w tym momencie padł.
* * *
Nadchodził lipiec 1985 roku. W tym miesiącu zaplanowano IX Ogólnopolski Spływ Kajakowy Hutników „Brda'85”. Pewnie domyślacie się, że komodorem tego spływu był nie kto inny, jak Jurek H. Jakoś tak się złożyło, że spływ Obrą, pod nazwą Lubuski szlak wodny'85 zakończył się dzień wcześniej. Nocą, do Nowej Brdy nadjechała ciężarówka star, wioząca pokaźną grupę uczestników tamtego spływu, którzy postanowili na zasadzie NON- STOP wziąć udział również w dwutygodniowym spływie na Brdzie. 22 lipca przyjechałem do nowej Brdy z Heńkiem W. Przywiózł mnie tu służbowym samochodem, po drodze niewiele zbaczając ze służbowego szlaku. Byłem mu za to wdzięczny, bo miałem ze sobą kajak, który mogłem wcześniej rozłożyć, no i należycie przygotować się do dalszej drogi. Ponieważ 22 lipca, w tamtych czasach był dniem świątecznym, Heniek został ze mną na biwaku do następnego ranka. Nazbieraliśmy grzybów, które rosły obficie w okalających nasze obozowisko lasach, przy tym zdarzył mi się niecodzienny przypadek i tylko swojemu szczęściu zawdzięczam możliwość opisywania właśnie tej historii. Szukając grzybów, natrafiłem na leśne jezioro. Z dala wydało mi się, że woda jest krystalicznie czysta. Było ciepło, więc pomyślałem, że może się wykąpię. Zbliżyłem się do brzegu jeziora, gdy nagle poczułem, że ziemia pod moimi stopami dziwnie się ugina. Zrobiłem jeszcze jeden krok... i wpadłem po pachwiny w bagno, będąc jednocześnie w rozkroku. Bardzo kłopotliwa sytuacja. Nogi miałem uwięzione w bagnie i coraz bardziej się w nim pogrążałem. Do najbliższego krzaka było jakieś trzy metry, więc nie mogłem go dosięgnąć. Pomyślałem, że wykorzystam do wydobycia się z opresji wiaderko, do którego zbierałem grzyby. Wysypałem je i odwróciłem dnem do góry. Wsparłszy się o powstały w ten sposób wspornik, powoli starałem się wydobyć jedną nogę z bagna. Wszystko działo się jak na filmie w zwolnionym tempie. Nie wiem jak długo to trwało. Wydawało mi się, że minęła wieczność. nim zdołałem wydobyć jedną z nóg i położyć ją poziomo na bagnie. Potem w pozycji półleżącej wydobyłem drugą nogę i czołgając się dotarłem do twardego gruntu. Grzyby przepadły, ale i tak wystarczyły nam te, które zebrał Heniek. On nie napotkał w lesie jeziora i nie miał podobnych kłopotów jak ja. Sam nie wiem co mogłoby się stać, gdybym nie wpadł na ten pomysł z wiaderkiem. Pewnie wciągnęło by mnie to bagno i stałbym się niewyjaśnionym przypadkiem zaginięcia.
Po południu poszliśmy za Nową Brdę nad inne jezioro, gdzie była już zagospodarowana przez harcerzy plaża. Obok niej był obóz. Gościnni druhowie pozwolili nam korzystać ze swoich pomostów i plaży do woli. Prawie do wieczora „przebyczyliśmy się” na tym miejscu i wcale tego nie żałujemy, bo była cudowna pogoda. Pachniało lasem i czystą wodą. Lekki wietrzyk chłodził nasze rozgrzane słońcem ciała. Było świetnie! Po południu zaczęło się. Wszystkimi możliwymi środkami lokomocji zaczęli zjeżdżać się kolejni uczestnicy. Przyjechał samochód kwatermistrzowski spływu i sam komodor Jurek z rodziną. Wieczorem odbyła się odprawa. Otrzymałem funkcję sędziego głównego i w związku z tym możliwość płynięcia libero Bardzo lubiłem tę funkcję, bo dawała mi pełną swobodę. Rano, po oficjalnym otwarciu, poszliśmy na wodę i ruszyliśmy na jezioro Końskie, gdzie zaplanowano zakończenie etapu. Brda okazała się wspaniałą rzeką. Zrazu wąska i kręta, po pewnym czasie stała się szersza i bardziej urokliwa. Prawie przez cały czas płynęliśmy przez las. Na szczęście, jest ona uważana za jeden z atrakcyjniejszych szlaków kajakowych Pomorza, więc wyczyszczono ją z powalonych drzew. Spływ odbywał się bez przeszkód. Krystalicznie czysta woda ukazywała swoje skarby pięknie układające się, porażające swoją świeżą zielenią wodorosty i uwijające się pośród nich całe ławice ryb. Czuliśmy się, jakbyśmy płynęli w akwarium, mogąc obserwować je od góry To wrażenie nie opuszczało nas prawie do miejscowości Mylof.
Płynąc przez jeziora, ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że są one eksploatowane rybacko, do tego stopnia, że zastawione sieci niemal nie pozwalały nam na swobodne płynięcie. Z jeziora Końskie następny etap wiódł na jezioro Witoczno. Po drodze mijaliśmy inne piękne jeziora: Szczytno i Charzykowskie, duże jeziora, na których pojawiły się liczne żaglówki. Stały się one inspiracją do moich kolejnych marzeń. Pomyślałem sobie, że ujarzmianie dwóch żywiołów naraz, wiatru i wody, musi być bardziej ekscytujące niż ujarzmianie samej wody w kajaku. Ta myśl zakiełkowała we mnie tak mocno, że niebawem wzeszła niczym świeży pęd, pęd ku nowej przygodzie. Postanowiłem zapisać się na kurs żeglarski, by zdobyć stosowne uprawnienia do prowadzenia żaglówki.
Między jeziorami Charzykowskim a Długim, w naturalnym przewężeniu usadowiła się miejscowość o zaskakującej, pobudzającej do śmiechu nazwie: SWORNIGACIE. Natychmiast wszyscy zatrzymali się, by wysłać z miejscowej poczty kartki do znajomych. Nikt nie napisał, że śle pozdrowienia ze Swornigaci, lecz ze Sfornych Gaci. Sprytni mieszkańcy zauważyli, że ta nazwa przynosi im profity i zmienili ją świadomie, nadając miejscowości oficjalną nazwę: Sforne Gacie. Trzeba przyznać, że tamta okolica obfituje w podobnie śmieszne nazwy miejscowości, oto niektóre z nich: Ciecholewy, Męcikał, Bachorze, Złe Mięso, Kokoszka.
Po mozolnym, siedmiokilometrowym wdrapywaniu się pod prąd rzeczką Zbrzycą, wylądowaliśmy w okolicy jeziora Witoczno. Tu, jak zwykle organizatorzy przewidzieli ognisko. Z racji swojej funkcji, będąc jednocześnie spływowym zapiewajłą brałem w nim główny udział. Wieczorem, gdy prawie wszyscy udali się już do namiotów, usłyszałem u wejścia do swojego donośne „PUK, PUK” Kto tam, zapytałem. W odpowiedzi usłyszałem, to my, z Czechowic - Dziedzic. Słyszeliśmy, że umiesz gotować zupę rakową, a my nałapaliśmy całe wiadro raków!
Jako żywo, nie umiałem, ale nie potrafiłem im odmówić.
Postanowiłem wykorzystać zasłyszane wiadomości i udając wytrawnego znawcę, poleciłem narwać pokrzyw, mięty i innych ziół. Poprosiłem też, żeby na ognisku zagotowali w wielkim garnku wodę, potem wrzucili tam zebrane zioła, posolili, dodali pieprzu i czekali. Słyszałem gdzieś, że raki wrzuca się do wrzątku. Bardzo cierpiałem z powodu konieczności zabicia raków, ale postanowiłem zagrać twardziela. Dobrze, że wokół było ciemno i nikt nie widział wyrazu mojej twarzy, kiedy wrzucałem je do tego wrzątku. Stworzenia te natychmiast ginęły w zetknięciu się z gorącą wodą, więc pomyślałem, że chyba nie jestem aż tak okrutnym człowiekiem. Raki gotowały się jakiś czas, potem odcedziliśmy je z wywaru i położyliśmy na talerz. Ludzie! Te raki były naprawdę wyśmienite, a wywar także smakował! Fama poszła. Na szczęście nie miałem wielu okazji do ponownego wykazania się kunsztem kucharskim przy gotowaniu podobnych potraw.
Nad Zbrzycą pozostaliśmy przez dwa dni. Musieliśmy więc w tym czasie urządzać z Jolą liczne konkurencje sprawnościowe, także quizowe. Następnego dnia rano, ledwo wsiedliśmy do kajaków, lunęło. Nie tak, żeby lekki deszczyk. To była istna ulewa. Padało aż do Mylofa, gdzie za tamą, naprzeciw znanej nam już z zimowego spływu rury, stanął nasz obóz. Miejsce było przystosowane do biwakowania. Leśnicy poustawiali tu liczne wiaty z ławeczkami, dzięki którym nie musieliśmy moknąć, choć deszcz w dalszym ciągu nie przestawał padać.
Na biwaku zauważyliśmy dziwnie przebudowany kajak. Z zaciekawieniem zaczęliśmy go oglądać. Podszedł do nas niepełnosprawny właściciel i objaśnił, że po wypadku w którym stracił lewą dłoń i nastąpił niedowład lewej nogi, musiał przebudować kajak, oraz dostosować do niepełnosprawnej ręki wiosło. Przywiodło to nam na myśl naszego spływowego kolegę Franka R. Franek pływał z nami od lat, niestety w wypadku stracił również dłoń. Wprawdzie mu ją przyszyto, ale rehabilitacja trwała długo i nie było jeszcze wówczas wiadomo, czy odzyska sprawność. Na szczęście, po wielu operacjach i uciążliwym , długotrwałym procesie rehabilitacyjnym, Franio odzyskał niemal pełną władzę w ręce. Do dziś, bez przeszkód uprawia kajakarstwo i narciarstwo, także rekreacyjnie, kolarstwo. Franio wdrażał do turystyki swoich synów od wczesnego ich dzieciństwa. Piotr i Andrzej brali udział w spływach, choć tylko łebki wystawały im z kajaków. Zawsze sobie doskonale radzili. Teraz byli już niemal dorośli i wespół ze swoim kolegą Robertem, postanowili samodzielnie się na tym spływie utrzymać. Łowili ryby, zbierali grzyby, jednym słowem żyli darami natury oraz... ze sprzedaży butelek po trunku o oryginalnej nazwie „Vistula”, który jakoś szczególnie właśnie na tym spływie, spożywany był przez wszystkich niemal uczestników w wielkich ilościach. Chłopcy tak dobrze się mieli, że pewnego razu nasmażyli naleśników i zaprosili każdego, kto miał na nie ochotę. Wydane, naleśnikowe przyjęcie opłaciło się im sowicie, bo teraz nie musieli już szukać butelek. Wszyscy przynosili im je pod namiot. Chłopcy dowiedli, że dla chcącego nic trudnego, że można przetrwać na dwutygodniowym spływie, nie mając wcale, albo prawie wcale pieniędzy.
Z Mylofa spływ popłynął dalej dwoma drogami. Utworzyła się grupka na czele z Bogdanem P. Chcąca przepłynąć kolejny etap kanałem górnym. Popłynęli. Niestety, kanał ten kończył się gdzieś w łąkach, tak, że musieli targać swoje kajaki do Brdy spory kawał drogi. My, płynący dołem, nie mieliśmy żadnych kłopotów by dotrzeć do miejscowości o równie śmiesznej nazwie - Woziwoda. Tu znów stanęliśmy na dwa dni.
Pisałem już o dziewczynach, chłopakach, dzieciach, ale nie pisałem o zwierzętach, a te bywały częstymi gośćmi na naszych imprezach. Niekiedy sprawiały kłopot właścicielom, jak pewien kotek o imieniu Maciuś, który miał zwyczaj stale się zawieruszać. Właściciele postanowili już nigdy więcej go nie brać na spływ. Tym razem, ze mną popłynął pies Heńka W, Artuś. Dziwne to było stworzenie. Pysk wilczura, ale z klapciatymi uszami, korpus, jakby baseta, nóżki krótkie, ale bardzo masywne, ogon zakręcony i wywinięty do góry w kierunku grzbietu, umaszczenie beżowe. Heniek mawiał o nim, że jest tak brzydki, że aż ładny. Wygląd jednak, nie stanowi o wartości ani człowieka, ani zwierzęcia. Atrusia do dziś chowam we wdzięcznej pamięci, gdyż było to mądre, bardzo wierne i usłuchane psisko. Na spływ pojechał ze mną, bo jego pan, którego Artuś kochał nad życie, chciał, żeby pies pohasał trochę po świeżym powietrzu, nie wałęsał się na smyczy po blokowisku w mieście. Artuś mnie lubił i akceptował, toteż został ze mną, choć przez jakieś trzy dni widać było, że tęskni za swoim panem. Szybko stał się maskotką spływu, bo miał ujmujący sposób bycia. W wolnych chwilach (a pies ma ich dużo) szukał jakiejś szyszki, czy patyka, brał w pysk, podbiegał do wybranej osoby, rzucał jej ten przedmiot pod nogi i wymownym hau! Prosił o rzucenie. Aportowanie, można powiedzieć było Artusiowym hobby. Doszło do tego, że młodzieńcy ze Śląska, zaczęli rzucać psu do rzeki coraz większe gałęzie. Takie, których już psina nie mogła udźwignąć. Dobrze, że to zauważyłem, bo pies utopiłby się niechybnie, gdybym go nie wyciągnął z tej rzeki. Psie ambicje przerosły jego możliwości, a młodzieńcza głupota przerosła rozsądek chłopaków. „Wywstydziłem” ich i dali spokój. Już więcej nie próbowali takich zabaw.
Z Woziwody, był skok do Świtu. Tak nazywała się kolejna miejscowość etapowa. Stąd przez Zalew Koronowski dotarliśmy do miejscowości Tuszyny, tuż koło Koronowa. Z różnych względów uznaliśmy, że jest to bardzo dogodne miejsce do biwakowania i pozostaliśmy tam dwa dni. Były zawody kajakowe. Regaty i slalom, także pokazy mistrzów, były też imprezy ogniskowe, niestety mocno zakrapiane wspomnianą już „Vistulą” Po tym trunku nasze rozmowy stawały się bardzo hałaśliwe. Znów Jadzia, żona komandora, musiała interweniować w sprawie spokoju swego męża, który zmęczony całodzienną odpowiedzialnością za nas, nie mógł w tych warunkach zmrużyć oka. Nikt nie próbował oponować. Po prostu wyszliśmy ze sławnej już „świetlicy”, każdy chwycił za jednego śledzia, trzy osoby za maszty i wynieśliśmy cały tropik za biwakowisko, by nikomu już nie przeszkadzać w spaniu. Impreza potrwała do rana.
Rysio Pływał już wówczas ze swoją narzeczoną, Elwirą. Elwira całe swoje zawodowe życie spędziła w Sanepidzie, toteż, poza licznymi zaletami, posiadała pewną wadę, wynikającą ze „zboczenia zawodowego” Wszędzie widziała mikroby, bakterie i wirusy. Każdą żywność rozkładała na czynniki pierwsze. Kiedy coś ugotowała, zachwalała Rysiowi ile to jadło ma odżywczych witamin, soli mineralnych, fosforu, żelaza i innych pierwiastków. Rysio potakiwał... i jadł to co lubił, na przykład bardzo niezdrowy, zdaniem Elwiry, świeży chleb ze smalcem. Jednego razu, jeszcze przed śniadaniem wyszedłem z namiotu i widzę, że Rysio przechadza się przed swoim. Podszedłem, by pogadać. Ze mną wstał też Artuś. Pobiegał po namiotach (miał zwyczaj robić codzienny, poranny obchód wszystkich namiotów). Zawsze przy tym coś się pieskowi dostało, a to plasterek kiełbaski, a to kostkę po kurczaczku. Nie musiałem już myśleć o śniadaniu dla psa, bo kiedy je dostał, szedł za namiot i zakopywał. Rozmawialiśmy więc sobie z Rysiem, kiedy Elwira wyszła przed namiot, ustawiła stolik i zaczęła przygotowania do śniadania. Wyjęła taki ładny kawałek pieczonego schabu, że zaczęła nam z Rysiem ślinka ciec, gdy nagle ów schabik potoczył się po stoliku i upadł na ziemię. Artuś był najbliżej. Chwycił, sądząc, że jest to kąsek dla niego, my z Rysiem rzuciliśmy się ratować to mięso przed psem. Ja Artusia za ogon, a Rysio za mięsko i wyrwał mu z pyska ten schabik. Elwira w krzyk! Co wy robicie! Zostawcie natychmiast to mięso! Nie dość, że spadło na ziemię, a tam aż się roi od bakterii, to jeszcze pies miał je w pysku, a tam jest ich jeszcze więcej! Natychmiast oddajcie je psu! Nie oddaliśmy. Taki smakołyk i to na kartki! Po namyśle podzieliliśmy je na trzy kawałki. Każdy dostał po jednym. Wszyscy trzej, Rysio, ja i Artuś byliśmy zadowoleni, tylko Elwira była mocno zdegustowana.
Elwira nie bardzo lubiła jeździć na nasze wodniackie wypady. Odczuwała dyskomfort, gdyż nie było łazienki, w namiocie odczuwało się wilgoć, no i te otaczające nas zewsząd bakterie! Jednak widać bardzo kochała Rysia, bo od czasu do czasu poświęcała się i zaszczycała nas swoją obecnością.
Z Tuszyna, po przeniesieniu kajaków przez elektrownię w Koronowie, ruszyliśmy dalej. Do Bydgoszczy był już tylko żabi skok. Tam w znanym z zimowego spływu ośrodku energetyków „Elektron” nasz spływ się rozwiązał. Tym samym zakończył się dla mnie sezon kajakowy 1985 roku.
Po południu poszliśmy za Nową Brdę nad inne jezioro, gdzie była już zagospodarowana przez harcerzy plaża. Obok niej był obóz. Gościnni druhowie pozwolili nam korzystać ze swoich pomostów i plaży do woli. Prawie do wieczora „przebyczyliśmy się” na tym miejscu i wcale tego nie żałujemy, bo była cudowna pogoda. Pachniało lasem i czystą wodą. Lekki wietrzyk chłodził nasze rozgrzane słońcem ciała. Było świetnie! Po południu zaczęło się. Wszystkimi możliwymi środkami lokomocji zaczęli zjeżdżać się kolejni uczestnicy. Przyjechał samochód kwatermistrzowski spływu i sam komodor Jurek z rodziną. Wieczorem odbyła się odprawa. Otrzymałem funkcję sędziego głównego i w związku z tym możliwość płynięcia libero Bardzo lubiłem tę funkcję, bo dawała mi pełną swobodę. Rano, po oficjalnym otwarciu, poszliśmy na wodę i ruszyliśmy na jezioro Końskie, gdzie zaplanowano zakończenie etapu. Brda okazała się wspaniałą rzeką. Zrazu wąska i kręta, po pewnym czasie stała się szersza i bardziej urokliwa. Prawie przez cały czas płynęliśmy przez las. Na szczęście, jest ona uważana za jeden z atrakcyjniejszych szlaków kajakowych Pomorza, więc wyczyszczono ją z powalonych drzew. Spływ odbywał się bez przeszkód. Krystalicznie czysta woda ukazywała swoje skarby pięknie układające się, porażające swoją świeżą zielenią wodorosty i uwijające się pośród nich całe ławice ryb. Czuliśmy się, jakbyśmy płynęli w akwarium, mogąc obserwować je od góry To wrażenie nie opuszczało nas prawie do miejscowości Mylof.
Płynąc przez jeziora, ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że są one eksploatowane rybacko, do tego stopnia, że zastawione sieci niemal nie pozwalały nam na swobodne płynięcie. Z jeziora Końskie następny etap wiódł na jezioro Witoczno. Po drodze mijaliśmy inne piękne jeziora: Szczytno i Charzykowskie, duże jeziora, na których pojawiły się liczne żaglówki. Stały się one inspiracją do moich kolejnych marzeń. Pomyślałem sobie, że ujarzmianie dwóch żywiołów naraz, wiatru i wody, musi być bardziej ekscytujące niż ujarzmianie samej wody w kajaku. Ta myśl zakiełkowała we mnie tak mocno, że niebawem wzeszła niczym świeży pęd, pęd ku nowej przygodzie. Postanowiłem zapisać się na kurs żeglarski, by zdobyć stosowne uprawnienia do prowadzenia żaglówki.
Między jeziorami Charzykowskim a Długim, w naturalnym przewężeniu usadowiła się miejscowość o zaskakującej, pobudzającej do śmiechu nazwie: SWORNIGACIE. Natychmiast wszyscy zatrzymali się, by wysłać z miejscowej poczty kartki do znajomych. Nikt nie napisał, że śle pozdrowienia ze Swornigaci, lecz ze Sfornych Gaci. Sprytni mieszkańcy zauważyli, że ta nazwa przynosi im profity i zmienili ją świadomie, nadając miejscowości oficjalną nazwę: Sforne Gacie. Trzeba przyznać, że tamta okolica obfituje w podobnie śmieszne nazwy miejscowości, oto niektóre z nich: Ciecholewy, Męcikał, Bachorze, Złe Mięso, Kokoszka.
Po mozolnym, siedmiokilometrowym wdrapywaniu się pod prąd rzeczką Zbrzycą, wylądowaliśmy w okolicy jeziora Witoczno. Tu, jak zwykle organizatorzy przewidzieli ognisko. Z racji swojej funkcji, będąc jednocześnie spływowym zapiewajłą brałem w nim główny udział. Wieczorem, gdy prawie wszyscy udali się już do namiotów, usłyszałem u wejścia do swojego donośne „PUK, PUK” Kto tam, zapytałem. W odpowiedzi usłyszałem, to my, z Czechowic - Dziedzic. Słyszeliśmy, że umiesz gotować zupę rakową, a my nałapaliśmy całe wiadro raków!
Jako żywo, nie umiałem, ale nie potrafiłem im odmówić.
Postanowiłem wykorzystać zasłyszane wiadomości i udając wytrawnego znawcę, poleciłem narwać pokrzyw, mięty i innych ziół. Poprosiłem też, żeby na ognisku zagotowali w wielkim garnku wodę, potem wrzucili tam zebrane zioła, posolili, dodali pieprzu i czekali. Słyszałem gdzieś, że raki wrzuca się do wrzątku. Bardzo cierpiałem z powodu konieczności zabicia raków, ale postanowiłem zagrać twardziela. Dobrze, że wokół było ciemno i nikt nie widział wyrazu mojej twarzy, kiedy wrzucałem je do tego wrzątku. Stworzenia te natychmiast ginęły w zetknięciu się z gorącą wodą, więc pomyślałem, że chyba nie jestem aż tak okrutnym człowiekiem. Raki gotowały się jakiś czas, potem odcedziliśmy je z wywaru i położyliśmy na talerz. Ludzie! Te raki były naprawdę wyśmienite, a wywar także smakował! Fama poszła. Na szczęście nie miałem wielu okazji do ponownego wykazania się kunsztem kucharskim przy gotowaniu podobnych potraw.
Nad Zbrzycą pozostaliśmy przez dwa dni. Musieliśmy więc w tym czasie urządzać z Jolą liczne konkurencje sprawnościowe, także quizowe. Następnego dnia rano, ledwo wsiedliśmy do kajaków, lunęło. Nie tak, żeby lekki deszczyk. To była istna ulewa. Padało aż do Mylofa, gdzie za tamą, naprzeciw znanej nam już z zimowego spływu rury, stanął nasz obóz. Miejsce było przystosowane do biwakowania. Leśnicy poustawiali tu liczne wiaty z ławeczkami, dzięki którym nie musieliśmy moknąć, choć deszcz w dalszym ciągu nie przestawał padać.
Na biwaku zauważyliśmy dziwnie przebudowany kajak. Z zaciekawieniem zaczęliśmy go oglądać. Podszedł do nas niepełnosprawny właściciel i objaśnił, że po wypadku w którym stracił lewą dłoń i nastąpił niedowład lewej nogi, musiał przebudować kajak, oraz dostosować do niepełnosprawnej ręki wiosło. Przywiodło to nam na myśl naszego spływowego kolegę Franka R. Franek pływał z nami od lat, niestety w wypadku stracił również dłoń. Wprawdzie mu ją przyszyto, ale rehabilitacja trwała długo i nie było jeszcze wówczas wiadomo, czy odzyska sprawność. Na szczęście, po wielu operacjach i uciążliwym , długotrwałym procesie rehabilitacyjnym, Franio odzyskał niemal pełną władzę w ręce. Do dziś, bez przeszkód uprawia kajakarstwo i narciarstwo, także rekreacyjnie, kolarstwo. Franio wdrażał do turystyki swoich synów od wczesnego ich dzieciństwa. Piotr i Andrzej brali udział w spływach, choć tylko łebki wystawały im z kajaków. Zawsze sobie doskonale radzili. Teraz byli już niemal dorośli i wespół ze swoim kolegą Robertem, postanowili samodzielnie się na tym spływie utrzymać. Łowili ryby, zbierali grzyby, jednym słowem żyli darami natury oraz... ze sprzedaży butelek po trunku o oryginalnej nazwie „Vistula”, który jakoś szczególnie właśnie na tym spływie, spożywany był przez wszystkich niemal uczestników w wielkich ilościach. Chłopcy tak dobrze się mieli, że pewnego razu nasmażyli naleśników i zaprosili każdego, kto miał na nie ochotę. Wydane, naleśnikowe przyjęcie opłaciło się im sowicie, bo teraz nie musieli już szukać butelek. Wszyscy przynosili im je pod namiot. Chłopcy dowiedli, że dla chcącego nic trudnego, że można przetrwać na dwutygodniowym spływie, nie mając wcale, albo prawie wcale pieniędzy.
Z Mylofa spływ popłynął dalej dwoma drogami. Utworzyła się grupka na czele z Bogdanem P. Chcąca przepłynąć kolejny etap kanałem górnym. Popłynęli. Niestety, kanał ten kończył się gdzieś w łąkach, tak, że musieli targać swoje kajaki do Brdy spory kawał drogi. My, płynący dołem, nie mieliśmy żadnych kłopotów by dotrzeć do miejscowości o równie śmiesznej nazwie - Woziwoda. Tu znów stanęliśmy na dwa dni.
Pisałem już o dziewczynach, chłopakach, dzieciach, ale nie pisałem o zwierzętach, a te bywały częstymi gośćmi na naszych imprezach. Niekiedy sprawiały kłopot właścicielom, jak pewien kotek o imieniu Maciuś, który miał zwyczaj stale się zawieruszać. Właściciele postanowili już nigdy więcej go nie brać na spływ. Tym razem, ze mną popłynął pies Heńka W, Artuś. Dziwne to było stworzenie. Pysk wilczura, ale z klapciatymi uszami, korpus, jakby baseta, nóżki krótkie, ale bardzo masywne, ogon zakręcony i wywinięty do góry w kierunku grzbietu, umaszczenie beżowe. Heniek mawiał o nim, że jest tak brzydki, że aż ładny. Wygląd jednak, nie stanowi o wartości ani człowieka, ani zwierzęcia. Atrusia do dziś chowam we wdzięcznej pamięci, gdyż było to mądre, bardzo wierne i usłuchane psisko. Na spływ pojechał ze mną, bo jego pan, którego Artuś kochał nad życie, chciał, żeby pies pohasał trochę po świeżym powietrzu, nie wałęsał się na smyczy po blokowisku w mieście. Artuś mnie lubił i akceptował, toteż został ze mną, choć przez jakieś trzy dni widać było, że tęskni za swoim panem. Szybko stał się maskotką spływu, bo miał ujmujący sposób bycia. W wolnych chwilach (a pies ma ich dużo) szukał jakiejś szyszki, czy patyka, brał w pysk, podbiegał do wybranej osoby, rzucał jej ten przedmiot pod nogi i wymownym hau! Prosił o rzucenie. Aportowanie, można powiedzieć było Artusiowym hobby. Doszło do tego, że młodzieńcy ze Śląska, zaczęli rzucać psu do rzeki coraz większe gałęzie. Takie, których już psina nie mogła udźwignąć. Dobrze, że to zauważyłem, bo pies utopiłby się niechybnie, gdybym go nie wyciągnął z tej rzeki. Psie ambicje przerosły jego możliwości, a młodzieńcza głupota przerosła rozsądek chłopaków. „Wywstydziłem” ich i dali spokój. Już więcej nie próbowali takich zabaw.
Z Woziwody, był skok do Świtu. Tak nazywała się kolejna miejscowość etapowa. Stąd przez Zalew Koronowski dotarliśmy do miejscowości Tuszyny, tuż koło Koronowa. Z różnych względów uznaliśmy, że jest to bardzo dogodne miejsce do biwakowania i pozostaliśmy tam dwa dni. Były zawody kajakowe. Regaty i slalom, także pokazy mistrzów, były też imprezy ogniskowe, niestety mocno zakrapiane wspomnianą już „Vistulą” Po tym trunku nasze rozmowy stawały się bardzo hałaśliwe. Znów Jadzia, żona komandora, musiała interweniować w sprawie spokoju swego męża, który zmęczony całodzienną odpowiedzialnością za nas, nie mógł w tych warunkach zmrużyć oka. Nikt nie próbował oponować. Po prostu wyszliśmy ze sławnej już „świetlicy”, każdy chwycił za jednego śledzia, trzy osoby za maszty i wynieśliśmy cały tropik za biwakowisko, by nikomu już nie przeszkadzać w spaniu. Impreza potrwała do rana.
Rysio Pływał już wówczas ze swoją narzeczoną, Elwirą. Elwira całe swoje zawodowe życie spędziła w Sanepidzie, toteż, poza licznymi zaletami, posiadała pewną wadę, wynikającą ze „zboczenia zawodowego” Wszędzie widziała mikroby, bakterie i wirusy. Każdą żywność rozkładała na czynniki pierwsze. Kiedy coś ugotowała, zachwalała Rysiowi ile to jadło ma odżywczych witamin, soli mineralnych, fosforu, żelaza i innych pierwiastków. Rysio potakiwał... i jadł to co lubił, na przykład bardzo niezdrowy, zdaniem Elwiry, świeży chleb ze smalcem. Jednego razu, jeszcze przed śniadaniem wyszedłem z namiotu i widzę, że Rysio przechadza się przed swoim. Podszedłem, by pogadać. Ze mną wstał też Artuś. Pobiegał po namiotach (miał zwyczaj robić codzienny, poranny obchód wszystkich namiotów). Zawsze przy tym coś się pieskowi dostało, a to plasterek kiełbaski, a to kostkę po kurczaczku. Nie musiałem już myśleć o śniadaniu dla psa, bo kiedy je dostał, szedł za namiot i zakopywał. Rozmawialiśmy więc sobie z Rysiem, kiedy Elwira wyszła przed namiot, ustawiła stolik i zaczęła przygotowania do śniadania. Wyjęła taki ładny kawałek pieczonego schabu, że zaczęła nam z Rysiem ślinka ciec, gdy nagle ów schabik potoczył się po stoliku i upadł na ziemię. Artuś był najbliżej. Chwycił, sądząc, że jest to kąsek dla niego, my z Rysiem rzuciliśmy się ratować to mięso przed psem. Ja Artusia za ogon, a Rysio za mięsko i wyrwał mu z pyska ten schabik. Elwira w krzyk! Co wy robicie! Zostawcie natychmiast to mięso! Nie dość, że spadło na ziemię, a tam aż się roi od bakterii, to jeszcze pies miał je w pysku, a tam jest ich jeszcze więcej! Natychmiast oddajcie je psu! Nie oddaliśmy. Taki smakołyk i to na kartki! Po namyśle podzieliliśmy je na trzy kawałki. Każdy dostał po jednym. Wszyscy trzej, Rysio, ja i Artuś byliśmy zadowoleni, tylko Elwira była mocno zdegustowana.
Elwira nie bardzo lubiła jeździć na nasze wodniackie wypady. Odczuwała dyskomfort, gdyż nie było łazienki, w namiocie odczuwało się wilgoć, no i te otaczające nas zewsząd bakterie! Jednak widać bardzo kochała Rysia, bo od czasu do czasu poświęcała się i zaszczycała nas swoją obecnością.
Z Tuszyna, po przeniesieniu kajaków przez elektrownię w Koronowie, ruszyliśmy dalej. Do Bydgoszczy był już tylko żabi skok. Tam w znanym z zimowego spływu ośrodku energetyków „Elektron” nasz spływ się rozwiązał. Tym samym zakończył się dla mnie sezon kajakowy 1985 roku.
0 komentarze:
Prześlij komentarz