Na
pewno wiele osób zastanawia się, jaki był powód wyjazdu aż w tak
odległe miejsce, żeby zainaugurować czartery łodzi żaglowych.
Przyczyna jest bardzo prosta. Podobał nam się ten region.
Jeszcze nie tak dawno, bo w
czerwcu 1990 roku płynęliśmy spływem Czarną Hańczą i Kanałem
Augustowskim do Biebrzy. Zatrzymaliśmy się wówczas przy przystani
Campingu „Necko”, gdzie przechowywałem nasz samochód podczas
spływu. Przy rozmowie z panem pilnującym parkingu ( był
strzeżony), padło pytanie z mojej strony o czarter łodzi w
Augustowie. Pan zamyślił się i powiedział, że jeśli ktoś
czarteruje, to pewnie będzie to Oficerski Yacht Club Pacyfic nad j.
Białym, lub Oddział PTTK Augustów przy ulicy Nadrzecznej. Dodał,
że to bardzo prawdopodobna informacja, bo, jak to ujął, w hangarze
tej przystani klepią z formy jachty Sportina 595, więc
prawdopodobnie chętnie jedną wyczarterują. Po przyjeździe do
domu, znalazłem w książce telefonicznej adres i telefon do szefa
Oddziału PTTK. Zasięgnąłem informacji „u źródła” i
wiedziałem już, że w przyszłym, czyli 1991 roku, będę mógł
wypożyczyć jedną z ich łodzi. Ucieszyłem się.
W
spływie Czarną Hańczą brał udział mój świeżo upieczony
szwagier, Marek. Nie miał patentu żeglarskiego, ale miał za sobą
urlop spędzony na żaglach, na Mazurach. Umiał „powozić”
żaglówką. Bardzo mi się to podobało, bo gdyby zgodził się
wziąć udział w tym czarterze, miałbym sprawnego pomocnika i
towarzystwo. Marek chętnie przystał na propozycję, tylko spytał,
czy mógłby zabrać też dziewczynę.
-
A masz? Zapytałem zdziwiony.(Marek był moim szwagrem już prawie
dwa lata a nie wiedziałem, że ma dziewczynę)
-
Nie, ale będę miał. Mam jedną taką na oku! To siostra kolegi.
-
Umie pływać? Zapytałem z troską.
-
Jeszcze nie wiem, ale jak się dowiem, to ci powiem.
Powiedział.
Dziewczyna ma na imię Marta, trochę się boi, bo nie umie pływać
(!) ale słyszała wiele o żaglach i bardzo jest zainteresowana tym
urlopem.
Ustaliliśmy termin. Lubiliśmy
z Ulą urlopy czerwcowe, bo w tym czasie cała infrastruktura
turystyczna i wypoczynkowa, była już gotowa na przyjęcie
wakacyjnych gości, a jeszcze nie było tłoku na wodzie i w
ośrodkach, czy portach. Wybraliśmy więc termin: Ostatni tydzień
czerwca i pierwszy lipca. Razem czternaście dni laby.
Wyjazd nie był prosty.
Jechaliśmy naszym fiatem combi. Ja z Ulą wyjeżdżałem w piątek,
ale Marek narzekał, że Marta ma wolne dopiero od soboty, więc oni
mogą dopiero tego dnia. Umówiliśmy się zatem, że my pojedziemy
dzień wcześniej do Poznania, bo miałem tam służbową sprawę do
załatwienia i w dodatku rodzinę, gdzie mogliśmy przenocować.
Marek z Martą mieli w sobotę, rannym pociągiem przyjechać do
Poznania. Umówiliśmy się przy wyjściu zachodnim z dworca.
Znalezienie nawet w tamtych czasach miejsca parkingowego pod dworcem,
graniczyło z cudem, jednak udało nam się jakoś zaparkować.
Pociąg przyjechał, a naszych towarzyszy nie ma! Chodzimy tam i sam
po dworcu, a ich nie ma! W końcu zrezygnowani wracamy do samochodu i
zastanawiamy się, co teraz? Patrzymy, a nasze zguby stoją przy
wyjściu z budynku i się miło uśmiechają. Okazało się, że po
wyjściu z pociągu, poszli na chwilę do baru, kupić coś do picia.
Szukaliśmy ich wszędzie, ale nie w barze… Sytuacja się
wyjaśniła. Zajęliśmy miejsca w aucie i ruszyliśmy na podbój
północno wschodnich rubieży naszego kraju. Czarter był
zadatkowany, łódź czekała na nasz przyjazd.
Podróż z Poznania do
Augustowa trwała dwa dni. Tak, tak! To nie pomyłka! Moja małżonka
ma pewną przywarę. Chorobę komunikacyjną. Nie może jeździć
samochodem. Wprawdzie , kiedy nałyka się różnych specyfików i
zajmie miejsce obok kierowcy, może jakiś czas jechać, ale zasięg
jej podróży wynosi około dwustu pięćdziesięciu kilometrów, no
czasami dociąga do trzystu. Było tak i tym razem. Po przejechaniu
około trzystu kilometrów, Ula zameldowała, że właśnie dopadła
ją megamigrena i musimy się zatrzymać na nocleg a ona prosi o
zastrzyk przeciwbólowy.
Znaleźliśmy jakąś łąkę i stanęliśmy
na niej obozem. Zajęliśmy się stawianiem namiotu, kiedy Marta
powiedziała, że strasznie ją gryzą komary. Ubrana była raczej na
podróż. Tenisówki, krótkie skarpetki i spodnie z nogawką ¾.
Właśnie w odkryte miejsca między końcem nogawek, a początkiem
skarpetek cięły ją niemiłosiernie te bestie. Na taką okoliczność
też byłem przygotowany. Kupiłem na stacji benzynowej w Zielonej
Górze, płyn na komary. Spryskaliśmy Marcine nogi tym specyfikiem i
w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku oddaliliśmy się
organizować biwak. Marta nie mogła chwili ustać w miejscu. Wydało
jej się, że wszystkie komary z okolicy zleciały się by ją pożreć
żywcem. Schowała się do rozstawionego namiotu i nie chciała już
do rana wyjść. Nazajutrz ubrała się przezornie w dresy z długimi
nogawkami, koszulę z długim rękawem i tak odziana zjadła w
spokoju śniadanie. Komary po nocnym polowaniu. Poszły sobie spać.
Reszta podróży przebiegła
bez jakichkolwiek problemów. Rozglądaliśmy się po okolicy,
ciekawi krainy, którą mijaliśmy. W Augustowie, w Oddziale PTTK, a
właściwie na ich przystani stanęliśmy około godziny 11.00 .
Poszedłem załatwić formalności i tu czekała mnie spora
niespodzianka. Otrzymałem ogromne zniżki, bo byłem członkiem
PTTK, byłem członkiem Komisji Weryfikacyjnej TOK Zarządu
Wojewódzkiego PTTK, a także przodownikiem Turystyki Kajakowej. Po
zsumowaniu zniżek wyliczono stawkę dzienną za czarter w wysokości
( w przeliczeniu na dzisiejszą walutę) trzydziestu złotych za
dobę. Dwa tygodnie, to kwota 420 zł. Nasza radość nie miała
końca. Byliśmy przygotowani na znacznie większy wydatek. Po
przeliczeniu na osobę, wyszło nam po 105 złotych. Byliśmy bogaci!
ształowanie
Zaczęliśmy ształować łódź
(ładować do niej wszystkie nasze bagaże i żywność).
Przed
wypłynięciem zrobiliśmy rekonesans. Dotarliśmy na Rynek Główny
w mieście, przy którym namierzyliśmy sympatyczną kawiarnię i, co
ważne, jadłodajnię w stylu baru mlecznego, gdzie podawano obficie,
smacznie i tanio. Zapamiętaliśmy współrzędne a w drodze
powrotnej na przystań trafiliśmy na targowisko, gdzie sprzedawano
różne wiktuały, a przybysze zza wschodniej granicy handlowali
trunkami. Kupiliśmy ze szwagrem dwie butelczyny. Okazało się, że
zawartość jednej z nich mocno zalatuje naftą. Widocznie przemycano
zawartość w kanistrze po oleju napędowym, a dopiero na miejscu
przelewano do butelek. Pomyśleliśmy, że zaczniemy od tej, która
nie zalatuje, a potem będzie nam łatwiej…
Wróciliśmy na łódź,
postawiliśmy żagle. Pogoda się psuła. Wiatr nasilał się. Jachty
zaczęły spływać do przystani. My wypływaliśmy. W tamtych
czasach nikt nie myślał o wynalazku o nazwie rolfok. Przedni żagiel
występował na wyposażeniu w trzech rozmiarach: Fok sztormowy (
taki mały trójkącik), fok marszowy ( rozmiar normalny) i genua
(duży fok, sięgający poza uchwyty want). Główny żagiel (grot)
posiadał dwie możliwości refowania (zmniejszania powierzchni). My
Postawiliśmy fok sztormowy i płynęliśmy pod pełnym grotem. Po
wyjściu na główne ploso jeziora Necko, trochę gięło łódź,
ale nie czuliśmy się w najmniejszym stopniu zagrożeni. Walczyliśmy
ze szwagrem płynąc ostrym bajdewindem, gdzie oczy poniosą.
Przecież i tak nie znaliśmy jeziora! Radości pływania nie zmąciła
nam nawet motorówka z przystani, która podpłynęła do nas z
pytaniem, czy niczego nam nie trzeba. Wiem. Właściciele obawiali
się o sprzęt. Wydobycie łodzi z dna byłoby trudne i kosztowne.
Sprawdziwszy jednak, że doskonale sobie radzimy, spokojni
właściciele wrócili do portu, a my popłynęliśmy aż do północno
zachodniego krańca jeziora. Tam, przy polanie znaleźliśmy
niewielki pomost, przy którym postanowiliśmy się zatrzymać.
miejsce pierwszego noclegu
Wiatr przed nocą ucichł.
Miejsce wydało nam się doskonałe na nocleg. Tak też stanęło. Tu
zrobiliśmy przyjecie zapoznawcze, bo przecież Marta dopiero co
wstąpiła w nasze szeregi. Rzeczywiście, po pierwszej butelce, ta
druga, zalatująca naftą, nie wydała nam się ohydna. Po
zapadnięciu zmroku, komary znów przypuściły szturm. Ponownie
wyciągnąłem z bagaży płyn na komary i wysmarowałem nim
krawędzie zejściówki, tworząc w moim mniemaniu swoistą barierę
dla owadów. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że
chyba wszystkie komary z okolicy zleciały się do tej zejściówki.
Poważnie wystraszeni zaczęliśmy kombinować, jak się tu przed
nimi obronić? Marek wziął buteleczkę ze specyfikiem i czyta
instrukcję. Niby wszystko ok. Zastanawiamy się, że może to płyn
na nasze zielonogórskie komary. Na tutejsze widać nie działa. W
końcu ktoś się doczytał w tytule: płyn NA komary a nie PRZECIW
komarom!
Chyba Markowi przyszedł do głowy pomysł, żeby wyjść z
łodzi i popsikać specyfikiem okoliczne krzaki. Tak też zrobiliśmy.
Komary przeniosły się na przybrzeżne zarośla! Eureka! To był
rzeczywiście płyn NA komary! Odtąd, chcąc mieć ochronę przed
tymi krwiożerczymi bestiami, pryskaliśmy okoliczne krzaki i tam
odciągaliśmy od nas owady. Na łodzi był względny spokój. Dało
nam to asumpt do wynalezienia czegoś, co by nas chroniło przed
komarami. Nazajutrz popłynęliśmy do Augustowa i w pasmanterii
kupiliśmy kawałek firanki, czy tiulu, Marek ofiarował kilka
ciężarków wędkarskich, które wszyliśmy w krawędzie i
przypięliśmy na plastelinę moskitierę na zejściówkę. Od teraz
przestaliśmy się obawiać o to, że się podusimy w szczelnie
zamkniętej łodzi, ale komary nie odpuściły! Atakowały nas przez
szyber do miecza. Obudowa tego szybra miała otwory rewizyjne w
kabinie. Okazało się, że jeden z nich pozbawiony był pokrywki i
stał się bramką dla zjadliwych owadów. Kiedy odkryliśmy to
miejsce, też je zasłoniliśmy i odtąd mogliśmy już spokojnie
spać.
Kolejny dzień spędziliśmy
wpływając w odnogę Necka, zwaną Rospuda. Kończyła się ona
wyspą, która jakby stała na straży ujścia rzeki o tej samej
nazwie. Wzdłuż zatoki urządzono tor wioślarski. Wytyczono go za
pomocą małych boi, rozmieszczonych w niewielkich odległościach. W
ten sposób wyznaczono chyba cztery tory. Wiatr wiał prostopadle do burt, więc i w jedną i w drugą stronę wypadało
płynąć nam półwiatrem. Jak tu nie wykorzystać takiej okazji?
Zrobiliśmy
cztery rundy tam i z powrotem płynąc po każdym torze. Było pusto,
nikomu nie przeszkadzaliśmy. Na głównym plosie, ktoś do nas
dołączył, próbując się z nami ścigać. Płynęliśmy w
kierunku jeziora Białego i „regaty” musiały skończyć się
przy mostku między Neckiem i Białym. Niedaleko za mostem, po prawej
stronie zobaczyliśmy pomosty wspomnianego już wcześniej wojskowego
Yacht Clubu „Pacyfic”. Zatrzymaliśmy się tam i poszliśmy do
kawiarni. Było przyjemnie, więc pozostaliśmy przy gościnnej kei na nocleg. Rano, po śniadaniu wyszliśmy na jezioro.
Eksploracja trwała cały dzień.
Połyskująca
srebrzyście toń jeziora kusiła, by skorzystać z kąpieli. Chętnie
jej zażywaliśmy, tym bardziej, że pogoda była przepiękna.
Stanęliśmy na półwyspie, głęboko wrzynającym się w jezioro.
W
oddali widać było zabudowania miejscowości Przewięź. Jednak to
właśnie tu postanowiliśmy przenocować. Nie było spokojnie. Do
późnych godzin wieczornych pływały tam i z powrotem szybkie
motorówki, które wzbudzały fale, martwe fale. Najgorsze dla
żaglówki, bowiem takielunek, nie pracujący, jest luźny i wówczas nie jest
odporny na takie gwałtowne szarpania. Jacht, na martwej fali
chybotał się nieustannie, a my drżeliśmy o stan olinowania. Ster
zdjęliśmy, więc chociaż to urządzenie było bezpieczne.
Noc
minęła spokojnie, a rano popłynęliśmy do śluzy Przewięź. Tu
spotkała nas kolejna przygoda. Przycumowaliśmy do dalby na dolnym
awanporcie śluzy, by przygotować jacht do śluzowania. Należało
położyć bezpiecznie maszt, zabezpieczyć takielunek i wybrać do
zera miecz. Wybieranie miecza szybrowego, to ciężka praca! Sam
miecz jest ciężki i choć fał (lina do wybierania inaczej
podciągania go) była kilkakrotnie przekładana przez krążki
(wielokrążek), to i tak ta czynność nie należała do
najłatwiejszych. Lina fału nie była w żaden sposób zabezpieczona
i kiedy ją ciągnąłem, nagle wysunęła mi się z rąk. Miecz
poszedł w dół, ciągnąc za sobą fał. Marek jakimś dziwnym
trafem uchwycił jej koniec, ale już w otworze szybra. Trzymał tę
linę za koniuszek z ręką zanurzoną w czeluści otworu aż po
pachę. Tak uwięziony czekał, aż coś wymyślimy. Wpadłem na
pomysł, że wejdę do środka i przez rewizję dowiążę juzing
(krótką linkę) i w ten sposób może uda nam się przywrócić fał
do stanu początkowego (z końcówką na zewnątrz). Wiatr odwrócił
nas tak, że stanęliśmy w poprzek kanału. Opuszczony już maszt
przegradzał prawie całą szerokość drogi wodnej, kiedy wrota
śluzy się otworzyły i wypłynął z niej statek białej floty.
Kapitan nie był dla nas grzeczny. Wygrażał, straszył.
Spanikowani, nie bardzo wiedzieliśmy co robić. Postanowiłem
wyciągnąć pagaje i wiosłować wspólnie z dziewczynami. Marek był uwięziony na deku, bo trzymał fał miecza. Przepłynęliśmy na
drugi brzeg kanału, dając drogę statkowi. Tu spokojnie
doprowadziliśmy nasz plan naprawy napędu miecza, do końca.
Tak
więc w ciągu trzech dni, musieliśmy stawić czoła już trzem
przeciwnościom losu. Na szczęście w Przewięzi była restauracja.
Po przeprawieniu się przez śluzę, stanęliśmy na górnym
awanporcie, w miejscu przeznaczonym do cumowania i stamtąd udaliśmy
się na obiad. Pamiętam, że był bardzo smaczny.
Potem popływaliśmy
po jeziorze Studzienicznym. Piękne! Objęte strefą ciszy. Nie
musieliśmy obawiać się o takielunek podczas postoju. Znaleźliśmy
na brzegu przeciwległym do śluzy, rozwalający się , stary pomost, który posłużył
nam za kilkudniową bazę. Nieopodal była leśniczówka z bardzo
miłymi gospodarzami. Widywaliśmy się często, bo robiliśmy u nich
zaopatrzenie w świeże jaja, ziemniaki, warzywa. Inne rzeczy,
uprzejmy pan leśniczy przywoził nam z miasta, do którego i tak
jeździł służbowo. Nawet piesek państwa leśniczych zaprzyjaźnił się z nami.
Pomost
był w kiepskim stanie, już częściowo rozebrany, ale nam nie
bardzo to przeszkadzało, gdyż znaleźliśmy w tym miejscu prawdziwy
spokój. Tu czyniliśmy poranną toaletę, tu odbywały się kąpiele,
tu opalaliśmy się. Do restauracji płynęliśmy łodzią, lub
kajakiem (z konieczności tylko dwie osoby). Zabrałem ze sobą
dmuchanego rekina. Przydał się kilka razy.
Po
kilku dniach przenieśliśmy się na plażę po drugiej stronie
jeziora. Odkryliśmy, że jest to miejsce zagospodarowane przez
harcerzy. Obozu jeszcze nie było, ale infrastruktura działała. Nie
musieliśmy chodzić na stronę z saperką. Były czyste „sławojki”.
Woda z kranu też płynęła!
Postaliśmy
dwa dni w tym miejscu i musieliśmy wracać. Znów była śluza
Przewięź i znów natknęliśmy się na ten sam statek z buńczucznym
kapitanem. Znów coś mu się nie podobało, ale nie daliśmy się
wciągnąć w pyskówkę. Stanęliśmy na dolnym awanporcie i
poszliśmy do restauracji.
Po obiedzie wzięliśmy ze szwagrem po
piwie i sączymy je sobie. Dziewczyny poszły oglądać jakieś
stragany. Rozmawiamy tak sobie, a tu widzę, że siedzący przy sąsiednim stoliku dwaj młodzieńcy w
wieku może maturalnym, tęsknie patrzą na nasze kufle i przełykają
ślinę. Żal mi się ich zrobiło, bo miałem w świeżej pamięci,
jak jeszcze nie tak dawno, sam ścibuliłem grosze na wakacjach. Zawołałem kelnera i
zamówiłem piwo dla chłopaków. Przepili do nas, w geście
podziękowania, a szwagier bardzo się zdziwił, bo nie wiedział, że
stać mnie na taki gest. Odpowiedziałem, że przecież
zaoszczędziliśmy na czarterze, to wcale mi nie żal, niech chłopaki
nie przełykają śliny, tylko piwo. Wróciliśmy na łódź i
zrobiliśmy sobie sjestę, po której wróciliśmy na znane już
miejsce przy wysuniętym półwyspie.
Było piątkowe popołudnie.
Zjeżdżała Warszawka na weekend. Wnet nadjechała fajna furka z
przyczepką, a na niej motorówka. Właściciel przyjechał tylko z
dwoma laskami. Te natychmiast wskoczyły w bikini, a facet
przystąpił do wodowania łodzi. Wjechał po piasku przyczepą do
wody. Płytko! Łódka nie spływa! Podjechał jeszcze metr i tylne
koło auta zanurzyło się po oś. Motorówka spłynęła, ale
samochód z przyczepką ugrzązł w miękkim piachu. Dziewczyny miały
pięknie wymalowane paznokcie i ani w głowie im było pchać to,
czym przyjechały. Sytuacja stawała się ciężka, gdyż auto coraz
bardziej zagłębiało się w piachu. Postanowiłem, że pomożemy.
Zdjąłem z bomu talię (szot grota) – jest to długa, dość gruba
lina na wielokrążku. Zaczepiliśmy o drzewo i ciągnęliśmy zestaw
jak na holu. Auto wyszło z wody. Wdzięczny motorowodniak
zaproponował nam przejażdżkę swoją motorówką, Wszyscy oprócz
mnie skorzystali. Ja zostałem na straży łodzi i sprzątałem
takielunek, przywracając talii jej właściwą funkcję. Wieczór wspólnie spędziliśmy na naszej Sportinie. Motorowodniacy poszli spać
do swojego namiotu, my nocowaliśmy w jachcie.
Nazajutrz,
kiedy tylko pierwsza bryza nadęła nasze żagle, ruszyliśmy w
kierunku Necka. Przebyliśmy całe Białe i Necko, aż do znanego nam
z pierwszej nocy miejsca. Polana, przy której stał pomościk
zaczęła napełniać się namiotami i przyczepami campingowymi, ale
mogliśmy jeszcze w spokoju przenocować. Złowiłem tu sporego
okonia, i kilka mniejszych rybek. Była pożegnalna kolacja.
Rano
umyliśmy łódkę, by oddać ją taką, jaką wzięliśmy. Spakowaliśmy
nasze bagaże i tak przygotowani wyruszyliśmy w kierunku przystani.
Pech chciał, że gdzieś w połowie drogi przestało wiać.
Całkowita flauta! Wzięliśmy się więc z Markiem za pagaje, ale
kiepsko szło, no i kawał drogi do takiego wiosłowania, a to spora
krypa! Marek wpadł na pomysł, żeby wybrać trochę płetwę steru
i powoli wchlować nią w prawo i w lewo. Było skuteczne, ale i tak posuwaliśmy się w żółwim tempie "trzy pluje na godzinę". Wiedzieliśmy już, że nie zdążymy na planowany termin zdania łodzi. Wówczas nie było telefonów komórkowych. Nie mieliśmy jak zawiadomić wynajmującego, że się trochę spóźnimy.
Znów
zaniepokojony właściciel podpłynął motorówką. Trochę nas
podholował. Zdążyliśmy. Cieszyło nas, że przy odbiorze, nie
było żadnych zastrzeżeń co do stanu łodzi. Była nawet delikatna
pochwała.
Skorzystaliśmy
jeszcze z wcześnie namierzonej jadłodajni w Augustowie i ruszyliśmy
w drogę powrotną. Tu muszę nadmienić, że wprowadziliśmy nową,
świecką tradycję w naszej grupie. Postanowiliśmy, że będziemy
co roku czarterowali łódź na jakimś innym jeziorze, i po
czarterze, będziemy zwiedzali jeszcze jakieś dodatkowe miejsce w
okolicy lub po drodze. Ten zwyczaj wprowadziliśmy niezwłocznie w
czyn. Pierwszym miejscem, które zwiedziliśmy, było sanktuarium w
Świętej Lipce k. Kętrzyna. Piękna budowla i ciekawe organy.
Wysłuchaliśmy nawet półgodzinnego koncertu.
Potem
wypadło nam jechać przez Giżycko i jak tu nie wpaść do portu
jachtowego?
Koło
Żnina trafiliśmy do Wenecji, a tam był skansen kolei wąskotorowej.
Bardzo fajna zabawa! Lokomotywy i wagoniki, jak dla dzieci.
Kiedy
jest się w takim miejscu, nie można ominąć Biskupina!
Pod wieczór, gdzieś nad jeziorem Pakoskim, stanęliśmy na nocleg. Postawiliśmy
samochód i namiot w krzakach, trochę z dala od ludzi. Już się
ściemniało. Rano zrobiliśmy śniadanie na masce auta i
wyruszyliśmy do domu. Do dziś wspominamy ten pierwszy, wspólny wypad na żagle, jako
bardzo miłą przygodę.
Było jeszcze wiele czarterów i związanych z nimi przygód. Zapraszam na
kolejne odcinki.