czwartek, 23 lutego 2017

Rocznica blogowania

Szanowni czytelnicy mojego bloga!
Jestem Wam bardzo wdzięczny za wyrozumiałość. Przez miniony rok, starałem się dotrzymywać obietnicy- zamieszczania w każdy piątek nowego posta. Niestety, w dwóch przypadkach nie udało mi się dotrzymać tej obietnicy. Tak jest właśnie w ostatnim czasie. Zapadłem nieco na zdrowiu i musiałem poddać się leczeniu. Wszystko idzie w dobrym kierunku i mam nadzieję niedługo zamieścić kolejny post z cyklu "Wygodnym baksztagiem". Rzecz się będzie działa na j. Sławskim. Przepraszam wszystkich zawiedzionych i dziękuję wiernym czytelnikom za wytrwałość i dowody sympatii. Pozdrawiam wszystkich moich P.T. Czytelników
Adam

piątek, 3 lutego 2017

Wygodnym baksztagiem~04 Mazury - cz.3.


Nazajutrz wyruszyliśmy na tak zwany Łabędzi szlak. Zaczynał się od małej przystani w zatoce Zimny Kąt. Nocleg w tym miejscu byłby nawet przyjemny, gdyby nie zaczęły się nam dawać we znaki bolączki Mazur. Śmietniki były pełne. Nikt ich nie opróżniał na czas, toteż wokół leżały porozrzucane śmieci. Toy-Toye, śmierdziały na odległość, więc ludzie chodzili w krzaki. My mieliśmy saperki, ale większość żeglarzy nie fatygowała się z zakopywaniem własnych ekskrementów. Trzeba było mocno uważać, żeby w coś nie wdepnąć. Płynięcie „Łabędzim szlakiem zrekompensowało przykre wrażenia z noclegu w Zimnym Kącie. Zaplanowaliśmy kolejny postój. To mała marina, usytuowana tuż za mostem obrotowym w Giżycku. Musieliśmy tam popłynąć, bo zostały nam już resztki paliwa i skończyły się zapasy żywności. Zorza znów na sznurku! 

 Kanał Giżycki

 

Płyniemy sobie kanałem Giżyckim i w samym centrum, jeszcze przed mostem widzimy wybetonowaną zatokę, a na jej środku wielki znak „P” Ucieszyliśmy się, bo stąd było blisko do miasta i nie trzeba było czekać na otwarcie mostu. Okazało się, że zastawiono na nas klasyczną pułapkę. Wielkie „P” a pod nim mała tabliczka z napisem „Dotyczy statków żeglugi Mazurskiej”. Tabliczki już nie zauważyliśmy, zaślepieni radością, że trafiła nam się okazja w postaci nie zajętej zatoki. Stanęliśmy. Jeszcze nie zdążyliśmy zamknąć łodzi, kiedy pojawili się inspektorzy żeglugi śródlądowej. Wlepili nam po mandacie za cumowanie w niedozwolonym miejscu. Byli głusi na nasze tłumaczenia i sugestie, że powinni ustawić tu znak zakazu cumowania z tabliczką, że nie dotyczy statków Żeglugi Mazurskiej, wtedy nikt by się nie pomylił. Widać było jednak, że właśnie na takich nowicjuszy jak my polowali inspektorzy. Ogólne wrażenie z rejsu szlakiem łabędzim prysło jak bańka mydlana. Pomstując na naszych „oprawców”, przemieściliśmy się za most obrotowy, do maleńkiej mariny, gdzie wcześniej planowaliśmy się zatrzymać. Zostaliśmy tam godzinę, by zrobić zaopatrzenie, po czym wróciliśmy na przystań Almaturu na Kisajnie, bo było tam luźniej niż w Giżycku.

Giżycko. Na małej przystani

 
Było bardzo przyjemnie. Poznaliśmy tam bardzo miłych ludzi, z którymi, przy grillu spędziliśmy całą noc, przyśpiewując i gawędząc. Kolejny dzień to kolejny rejs Kanałem Giżyckim.
Tym razem zrobiliśmy sobie krótki postój w marinie turystycznej, po lewej stronie od wyjścia z kanału. Tu już szpan żeglarski. Tłok taki, że można było już stanąć tylko przy falochronach. 

Giżycko - przystań 

 
Bosman pozwolił, więc zamknęliśmy łodzie i poszliśmy na zakupy. Trwało to raptem ze dwie godziny.

 
Giżycko - zakupy


Bosman skasował nas za pół dnia. Hałas i durny szpan, tak nas zbrzydziły, że postanowiliśmy uciekać stąd jak najdalej!

Ignacy próbował wyjść na silniku, ale mimo że zapalił na pierwsze szarpnięcie, nie ciągnął. Okazało się, że podczas naszej nieobecności, ktoś ukradł śrubę. Bosman nie poczuwał się do odpowiedzialności. Ignacy wściekły, wyszedł z portu na żaglach. Ja na silniku. Postawiliśmy grota i płyniemy sobie powoli w fordewindzie (wietrze wiejącym od rufy). Bom wyrzucony na prawą stronę opierał się o wanty. Łódka spokojnie mknęła po Niegocinie, kiedy Ignacy zapodał, że chętnie jeszcze odwiedzi twierdzę i wzgórze Brunona w Giżycku. Zacząłem robić zwrot i skonstatowałem, że nie mam założonej talii! Chyba splot ostatnich wydarzeń: mandaty, kradzież śruby z silnika Zorzy tak mnie rozkojarzyły, że popełniłem  kardynalny błąd. Wyśmiały mnie obie załogi, a ja dotąd przełykam ten gorzki wstyd.

Noc spędziliśmy przy wzgórzu Brunona. Okazuje się, że w tym miejscu też cumuje zazwyczaj dużo łodzi, ale tu na szczęście przybijali skromni żeglarze, nie szpanerzy. Znów było przyjemnie. Siedzieliśmy długo przy ognisku.

Kolejny postój wypadł nam znów na Jagodnym. Tu zorganizowane pole namiotowe, przypominające to w Zimnym Kącie. Zaśmiecone i zapaskudzone krzaki. Zapach, bynajmniej nie soir de Paris.

Ignacy, po utracie śruby, znów był skazany na sznurek za Jutrzenką. Wszystkie kanały, aż do j. Tałty przemierzyliśmy w rządku, a załoga Zorzy musiała wąchać spaliny z naszego silnika. Uwolniony wreszcie z holu Ignacy, na j. Tałty postawił żagle i pływał, jak pies spuszczony z łańcucha, bez ładu i składu. Umówiliśmy się, że zatrzymamy się u nasady półwyspu oddzielającego jeziora Tałty od Ryńskiego. Było tam źródełko i ładne miejsce na ognisko. Podpływając do wybranego na cumowanie miejsca, zobaczyliśmy dryfujące po powierzchni wody kawałki styropianu. Szwagier, jako doświadczony, wędkarz, natychmiast orzekł, że to „pupy” zastawione przez kłusownika. Zarządził, że powinniśmy pomanewrować po zatoczce i zdjąć je. Już na pierwszej, którą szwagier chwycił bosakiem, był węgorz. Marta siedziała sobie spokojnie w kokpicie, kiedy Marek wrzucił na jego podłogę złowioną rybę. Widzieliście kiedyś kobietę, która w panicznym strachu przed myszą, zadzierając kieckę i wrzeszcząc na całe gardło, wskakuje na stół? Tak zrobiła Marta. Wrzeszcząc na męża, że ma TO zabrać, bo się wije, wskoczyła na dek, zawzięcie przy tym tupiąc. Mieliśmy niezły ubaw. Węgorze były trzy i cztery okonie. Zniszczyliśmy około dziesięciu kłusowniczych narzędzi. Szwagier czuł się dumny i zadowolony, bo nie łowiąc, złowił.

Przybiliśmy do brzegu. Było jeszcze przed południem. Obiad był wczorajszy, tylko do odgrzania, drewna na ognisko leżało wokół sporo, więc postanowiliśmy we dwóch, udać się do oddalonej o pięć kilometrów miejscowości, by zaopatrzyć się w piwo (no bo rybka lubi pływać i żeby nie pomyślała, że ją pies zjadł). Szliśmy wertepami a potem nędznym asfaltem, Doszliśmy do jakiejś wsi i pytamy „tambylca” gdzie jest sklep. Wskazał, ale na drzwiach wisiała kartka, że od wczoraj, przez następne dziesięć dni, sklep będzie nieczynny, a najbliższy jest w sąsiedniej miejscowości, oddalonej o pięć kilometrów. Poszliśmy. Tam się okazało, że owszem, sklep jest, ale czynny od godziny 7.00 do 10.00, potem od 18.00 do 20.00. Spytany przechodzień wskazał kolejną miejscowość, oddaloną (a jakże) o pięć kilometrów, gdzie są aż dwa sklepy i oba czynne przez cały dzień. Poszliśmy. Piwo było. Wypiliśmy po dwie pękate buteleczki o pojemności 0,33l, siedząc przed sklepem. Nie pamiętam już nazwy tego wyrobu, ale nie był najwyższych lotów. Na bezrybiu i rak ryba, mówi przysłowie, więc nie narzekając, piliśmy. Wzięliśmy też ze sobą, każdy po pięć butelek, by poczęstować Ignacego i Jolę, którzy też lubią piwo. Nie wzięliśmy wszakże pod uwagę, że czeka nas piętnastokilometrowy marsz z siateczkami w ręce. Pogoda była taka sobie. Wiał lekki wiaterek, słońce, raz po raz skrywało się za chmurę, ale nie groziło deszczem. Szliśmy, a niesione w siateczkach piwo, coraz bardziej nam ciążyło. Po siedmiu kilometrach doszliśmy do wniosku, że jeśli wypijemy po jednym, to jeszcze nam zostanie na poczęstunek. Kolejne przebyte kilometry wpłynęły na wzrost pragnienia. Kiedy doszliśmy do celu. Nie było ani piwa, ani siatek. Na szczęście Ignacy popłynął do tej samej miejscowości, łodzią. Tam zrobił zakupy i to on nas, nie my jego, częstował. Starczyło na wieczór.

Ignacy stroi gitarę
                                                   


  
Wieczorne ognisko. Wyciągnęliśmy z łódek gitary. Wypite procenty i trzydziestokilometrowy marsz podziałały na mnie w piorunujący sposób. Po zaśpiewaniu kolejnej harcerskiej piosenki uderzyłem w płacz. Szlochałem tak mocno, że wzbudziłem w pozostałych uczestnikach imprezy współczucie. Czemu tak płaczesz? Pytali. Kiedy już mi trochę przeszło, zamierzyłem się gitarą, żeby wrzucić ją w ogień. Ula złapała instrument, a mnie zaprowadziła do jachtu. Rano wszyscy byli ciekawi, co mi się stało?
Dopadł mnie kryzys wieku średniego. Zdałem sobie właśnie sprawę, że mam już czterdzieści lat, a wciąż śpiewam harcerskie, młodzieńcze piosenki. Na tym ognisku uświadomiłem sobie, że nie jestem już młodzieńcem, a panem w słusznym wieku. Ten kryzys męczył mnie prawie rok.

Do Rynu dopłynęliśmy bez przeszkód. Zdawanie łodzi było niemiłe. Mieliśmy uzasadnione pretensje. Ignacy przedstawił rachunki za naprawy. Bosman przeczytał dzienniki pokładowe, skonfrontował ze stanem łodzi i po skontaktowaniu się z ich właścicielem, zwrócił Ignacemu pieniądze za naprawy, a wszystkim nam zdeponowane na początku rejsu kaucje. O śrubie była mowa, ale darowano nam jej brak, w obawie, że wytoczymy właścicielom proces, za niewłaściwe przygotowanie jachtów do czarteru i zepsuty urlop.

Po tym rejsie, Ignacy, który jest perfekcjonistą, obiecał sobie, że już nigdy nie weźmie niczego w czarter. Woli odłożyć i pożyczyć resztę pieniędzy, by wybudować sobie własną łódź. Tak też zrobił. Jest właścicielem Fokusa 650, do którego kupił gotowe skorupy i sam dokończył budowę. Teraz nic mu nie cieknie na głowę i nic się nie urywa, bo zawczasu usuwa wszelkie, nawet drobne usterki, a żona Jola wymuskała wnętrze tak, że jest przyjemne, czyste i pachnące.

Ja, po tym rejsie, poszerzyłem objętość reperaturki (jak kto woli – skrzynki bosmańskiej), w której woziłem odtąd cały „warsztat”, jak się śmiali napotkani na szlaku żeglarze, którym udzielałem za pomocą tego „warsztatu” pomocy.
  

Reasumując: Jeziora Mazurskie są piękne, choć moim zdaniem przereklamowane.
Panujący na nich tłok, wszechobecna komercja, gdzie wyciąga się z żeglarza każdy grosz, za byle jaką usługę (BA! przysługę nawet), no i ta bezprzykładna łapanka na znak żeglugowy, jak również kradzież w biały dzień, w strzeżonej, płatnej marinie śruby do silnika, bardzo źle wpłynęły na nasz odbiór tego rejsu.

Nie wiem, czy firma czarterująca opisane łodzie jeszcze istnieje. Myślę, że nie, bo właściciele pewnie spalili się ze wstydu, czytając nasze wpisy do dzienników pokładowych Zorzy i Jutrzenki. Same jachty z całą pewnością też już nie istnieją. Od naszego rejsu minęło wszakże wiele lat, a łodzie już wówczas były w złym stanie.

Przyroda, owszem przepiękna, ale z powodu braków w infrastrukturze i organizacji odbioru odpadów z jachtów, a także z powodu niedostatecznej kultury turystów, brzegi jezior są zaśmiecone i bezprzykładnie zasrane (specjalnie użyłem tu dosadnego określenia, bo odzwierciedla faktyczny stan dewastacji brzegów).

Nie wiem, jak jest obecnie na Mazurach. Kreuje się je na „Cud natury”. Przyrodniczo, zgadzam się, organizacyjnie? Nie! Jakoś nie mam ochoty ponownie spróbować...