Nazajutrz
wyruszyliśmy na
tak zwany Łabędzi szlak. Zaczynał się od małej przystani w
zatoce Zimny Kąt. Nocleg w tym miejscu byłby nawet przyjemny, gdyby
nie zaczęły się nam
dawać we znaki
bolączki Mazur. Śmietniki były pełne. Nikt ich nie opróżniał
na czas, toteż wokół leżały porozrzucane śmieci. Toy-Toye,
śmierdziały na odległość, więc ludzie chodzili w krzaki. My
mieliśmy saperki, ale większość żeglarzy nie fatygowała się z
zakopywaniem własnych ekskrementów. Trzeba było mocno uważać,
żeby w coś nie wdepnąć. Płynięcie „Łabędzim szlakiem
zrekompensowało przykre wrażenia z noclegu w Zimnym Kącie.
Zaplanowaliśmy kolejny
postój. To
mała marina, usytuowana tuż za mostem obrotowym w Giżycku.
Musieliśmy tam popłynąć, bo zostały
nam już resztki paliwa
i
skończyły się zapasy żywności. Zorza znów na sznurku!
Kanał Giżycki
Płyniemy
sobie kanałem Giżyckim i w samym centrum, jeszcze przed mostem
widzimy wybetonowaną zatokę, a na jej środku wielki znak „P”
Ucieszyliśmy się, bo stąd było blisko do miasta i nie trzeba było
czekać na otwarcie mostu. Okazało się, że zastawiono na nas
klasyczną pułapkę.
Wielkie „P” a pod nim mała tabliczka z napisem „Dotyczy
statków żeglugi Mazurskiej”. Tabliczki już nie zauważyliśmy,
zaślepieni radością, że trafiła nam się okazja w
postaci nie zajętej zatoki. Stanęliśmy.
Jeszcze nie zdążyliśmy zamknąć łodzi, kiedy pojawili się
inspektorzy żeglugi śródlądowej. Wlepili nam po mandacie za
cumowanie w niedozwolonym miejscu. Byli głusi na nasze tłumaczenia
i sugestie, że powinni ustawić tu znak zakazu cumowania z
tabliczką, że nie dotyczy statków Żeglugi
Mazurskiej, wtedy nikt by się nie pomylił. Widać było jednak, że
właśnie na takich nowicjuszy jak my polowali inspektorzy. Ogólne
wrażenie z rejsu szlakiem łabędzim prysło jak bańka mydlana.
Pomstując na naszych
„oprawców”,
przemieściliśmy się za most obrotowy, do maleńkiej mariny, gdzie
wcześniej planowaliśmy się zatrzymać.
Zostaliśmy tam
godzinę, by zrobić
zaopatrzenie, po czym
wróciliśmy na przystań Almaturu na Kisajnie, bo było tam luźniej
niż w Giżycku.
Giżycko.
Na małej przystani
Było
bardzo przyjemnie. Poznaliśmy tam bardzo miłych ludzi, z którymi,
przy grillu spędziliśmy całą noc, przyśpiewując i gawędząc.
Kolejny dzień to kolejny rejs Kanałem Giżyckim.
Tym
razem zrobiliśmy sobie krótki postój w marinie turystycznej, po
lewej stronie od wyjścia z kanału. Tu już szpan żeglarski. Tłok
taki, że można było już stanąć tylko przy falochronach.
Giżycko - przystań
Bosman
pozwolił, więc zamknęliśmy łodzie i poszliśmy na zakupy. Trwało
to raptem ze dwie godziny.
Giżycko
- zakupy
Bosman
skasował nas za pół dnia. Hałas i durny szpan, tak nas
zbrzydziły, że postanowiliśmy uciekać stąd jak najdalej!
Ignacy
próbował wyjść na silniku, ale mimo że zapalił na pierwsze
szarpnięcie, nie ciągnął. Okazało się, że podczas naszej
nieobecności, ktoś ukradł śrubę. Bosman nie poczuwał się do
odpowiedzialności. Ignacy wściekły, wyszedł z portu na żaglach.
Ja na silniku. Postawiliśmy grota i płyniemy sobie powoli w
fordewindzie (wietrze wiejącym od rufy). Bom wyrzucony na prawą
stronę opierał
się o wanty. Łódka spokojnie mknęła
po Niegocinie, kiedy Ignacy zapodał, że chętnie jeszcze odwiedzi
twierdzę i wzgórze
Brunona w Giżycku. Zacząłem robić zwrot i skonstatowałem, że
nie mam założonej talii! Chyba splot
ostatnich wydarzeń: mandaty,
kradzież śruby z silnika Zorzy tak mnie rozkojarzyły,
że popełniłem kardynalny błąd. Wyśmiały
mnie obie załogi, a ja
dotąd przełykam ten gorzki wstyd.
Noc
spędziliśmy przy wzgórzu Brunona. Okazuje się, że w tym miejscu
też cumuje zazwyczaj dużo łodzi, ale tu na szczęście przybijali
skromni żeglarze, nie szpanerzy. Znów było przyjemnie.
Siedzieliśmy długo przy ognisku.
Kolejny
postój wypadł nam znów na Jagodnym. Tu zorganizowane pole
namiotowe, przypominające to w Zimnym Kącie. Zaśmiecone i
zapaskudzone krzaki. Zapach, bynajmniej nie soir de Paris.
Ignacy,
po utracie śruby, znów był skazany na sznurek za Jutrzenką.
Wszystkie kanały, aż do j. Tałty przemierzyliśmy w rządku, a
załoga Zorzy musiała wąchać spaliny z naszego silnika. Uwolniony wreszcie
z holu
Ignacy, na j. Tałty postawił żagle i pływał, jak pies spuszczony
z łańcucha, bez ładu i składu. Umówiliśmy się, że zatrzymamy
się u nasady półwyspu oddzielającego jeziora Tałty od Ryńskiego.
Było tam źródełko i ładne miejsce na ognisko. Podpływając do
wybranego na cumowanie miejsca, zobaczyliśmy dryfujące
po powierzchni wody kawałki styropianu. Szwagier,
jako doświadczony, wędkarz, natychmiast orzekł, że to „pupy”
zastawione przez kłusownika. Zarządził, że powinniśmy
pomanewrować po zatoczce i zdjąć je.
Już na pierwszej, którą szwagier chwycił bosakiem, był węgorz.
Marta siedziała sobie spokojnie w kokpicie, kiedy Marek
wrzucił na jego podłogę
złowioną rybę.
Widzieliście kiedyś kobietę, która w panicznym strachu przed
myszą, zadzierając kieckę i wrzeszcząc na całe gardło, wskakuje
na stół? Tak zrobiła Marta. Wrzeszcząc na męża, że ma TO
zabrać, bo się wije,
wskoczyła na dek, zawzięcie przy tym tupiąc. Mieliśmy niezły
ubaw. Węgorze były trzy i cztery okonie. Zniszczyliśmy około
dziesięciu kłusowniczych narzędzi. Szwagier czuł się dumny i
zadowolony, bo nie łowiąc, złowił.
Przybiliśmy
do brzegu.
Było jeszcze przed południem. Obiad był wczorajszy, tylko do
odgrzania, drewna na ognisko leżało wokół sporo, więc
postanowiliśmy we
dwóch, udać się do
oddalonej o pięć kilometrów miejscowości, by zaopatrzyć się w
piwo (no bo rybka lubi pływać i żeby nie pomyślała, że ją
pies zjadł). Szliśmy wertepami a potem nędznym asfaltem,
Doszliśmy do jakiejś wsi i pytamy „tambylca” gdzie jest sklep.
Wskazał, ale na drzwiach wisiała kartka, że od wczoraj, przez
następne dziesięć dni, sklep będzie nieczynny,
a najbliższy jest w
sąsiedniej miejscowości, oddalonej o pięć kilometrów. Poszliśmy.
Tam się okazało, że owszem, sklep jest, ale czynny od godziny 7.00
do 10.00, potem od 18.00 do 20.00. Spytany przechodzień wskazał
kolejną miejscowość, oddaloną (a jakże) o pięć
kilometrów, gdzie są aż dwa sklepy i oba czynne przez cały dzień.
Poszliśmy. Piwo było. Wypiliśmy po dwie
pękate buteleczki o pojemności 0,33l,
siedząc przed
sklepem. Nie pamiętam już nazwy tego wyrobu, ale nie był
najwyższych lotów. Na bezrybiu i rak ryba, mówi przysłowie, więc
nie narzekając, piliśmy. Wzięliśmy też ze sobą, każdy po pięć
butelek, by poczęstować Ignacego i Jolę, którzy
też lubią
piwo. Nie wzięliśmy wszakże pod uwagę, że czeka nas
piętnastokilometrowy marsz z siateczkami w ręce. Pogoda była taka
sobie. Wiał lekki wiaterek, słońce, raz po raz skrywało się za
chmurę, ale nie groziło deszczem. Szliśmy, a niesione w
siateczkach piwo, coraz bardziej nam ciążyło. Po
siedmiu kilometrach doszliśmy do wniosku, że jeśli wypijemy po
jednym, to jeszcze nam zostanie na poczęstunek. Kolejne przebyte
kilometry wpłynęły
na wzrost pragnienia.
Kiedy doszliśmy do celu. Nie było ani piwa, ani siatek. Na
szczęście Ignacy popłynął do tej samej miejscowości, łodzią.
Tam zrobił zakupy i to
on nas, nie my jego, częstował.
Starczyło na wieczór.
Ignacy stroi gitarę
Wieczorne
ognisko. Wyciągnęliśmy
z łódek gitary. Wypite procenty
i trzydziestokilometrowy marsz
podziałały na
mnie w piorunujący sposób. Po zaśpiewaniu kolejnej harcerskiej
piosenki uderzyłem w płacz. Szlochałem tak mocno, że wzbudziłem
w pozostałych uczestnikach imprezy współczucie. Czemu tak
płaczesz? Pytali. Kiedy już mi trochę
przeszło, zamierzyłem się gitarą, żeby wrzucić ją w ogień.
Ula złapała instrument, a mnie zaprowadziła do jachtu. Rano
wszyscy byli ciekawi, co mi się stało?
Dopadł
mnie kryzys
wieku średniego. Zdałem sobie właśnie sprawę, że mam już
czterdzieści lat, a wciąż śpiewam harcerskie, młodzieńcze
piosenki. Na tym ognisku uświadomiłem
sobie, że nie jestem
już młodzieńcem, a panem w słusznym wieku. Ten kryzys męczył
mnie prawie rok.
Do
Rynu dopłynęliśmy bez przeszkód. Zdawanie łodzi było niemiłe.
Mieliśmy uzasadnione pretensje. Ignacy przedstawił rachunki za
naprawy. Bosman przeczytał dzienniki pokładowe, skonfrontował ze
stanem łodzi i po skontaktowaniu się z ich właścicielem, zwrócił
Ignacemu pieniądze za naprawy, a wszystkim nam zdeponowane na
początku rejsu kaucje. O śrubie była mowa, ale darowano nam jej
brak, w obawie, że wytoczymy właścicielom proces, za niewłaściwe
przygotowanie jachtów do czarteru i zepsuty urlop.
Po
tym rejsie, Ignacy, który jest perfekcjonistą, obiecał sobie, że
już nigdy nie weźmie niczego
w czarter. Woli odłożyć
i pożyczyć
resztę pieniędzy, by
wybudować
sobie własną łódź.
Tak też zrobił. Jest właścicielem Fokusa 650, do którego kupił
gotowe skorupy
i
sam dokończył budowę. Teraz nic mu nie cieknie na głowę i nic
się nie urywa, bo zawczasu usuwa wszelkie, nawet drobne usterki, a
żona Jola wymuskała wnętrze tak, że jest przyjemne, czyste
i pachnące.
Ja,
po tym rejsie, poszerzyłem objętość reperaturki (jak kto woli –
skrzynki bosmańskiej), w której woziłem odtąd cały „warsztat”,
jak się śmiali napotkani na szlaku żeglarze, którym udzielałem
za pomocą tego „warsztatu” pomocy.
Reasumując:
Jeziora Mazurskie są piękne, choć moim
zdaniem przereklamowane.
Panujący
na nich tłok, wszechobecna komercja, gdzie wyciąga się z żeglarza
każdy grosz, za byle jaką usługę (BA! przysługę nawet), no i ta
bezprzykładna łapanka na znak żeglugowy, jak również kradzież w biały dzień, w strzeżonej, płatnej marinie śruby do silnika,
bardzo źle wpłynęły na nasz odbiór tego rejsu.
Nie
wiem, czy firma czarterująca opisane
łodzie jeszcze istnieje. Myślę, że nie, bo właściciele pewnie
spalili się ze wstydu, czytając nasze wpisy do dzienników
pokładowych Zorzy i Jutrzenki. Same jachty z całą pewnością też
już nie istnieją. Od naszego rejsu minęło wszakże wiele lat, a
łodzie już wówczas były
w złym stanie.
Przyroda,
owszem przepiękna, ale z
powodu braków w infrastrukturze i organizacji odbioru odpadów z
jachtów, a także z powodu niedostatecznej kultury turystów, brzegi
jezior są zaśmiecone i bezprzykładnie zasrane (specjalnie użyłem
tu dosadnego określenia, bo odzwierciedla faktyczny stan dewastacji brzegów).
Nie
wiem, jak jest obecnie na Mazurach. Kreuje się je na „Cud natury”.
Przyrodniczo, zgadzam się, organizacyjnie? Nie! Jakoś
nie mam ochoty ponownie spróbować...
0 komentarze:
Prześlij komentarz