W
drodze powrotnej z Augustowa do domu, podjęliśmy decyzję, że w
przyszłym roku znów pojedziemy wspólnie na urlop pod żaglami. Nie
wiedzieliśmy jednak dokąd. Czas przyniósł radę.
W
latach młodzieńczych, zaczytywałem się w książkach Zbigniewa
Nienackiego. Zacząłem od Wyspy Złoczyńców, potem była cała
seria „Panów Samochodzików”. Lubiłem twórczość Nienackiego.
Nic więc dziwnego, że kiedy w roku 1991 trafiłem na jego powieść
dla dorosłych „Raz w roku w Skiroławkach”, też po nią
sięgnąłem. Przeczytałem ją z zaciekawieniem, nie pomijając
niczego. Powieść miała charakter obyczajowy, ale prasa określała
ją jako skandalizującą. Rzeczywiście, jak na owe czasy, była dość śmiała… Kiedy dowiedziałem się, że książkowe
Skiroławki, to Jerzwałd, niewielka wieś leżąca nad jeziorem
Płaskim, połączonym z jeziorem Jeziorak, zaproponowałem swojemu
towarzystwu, że tam skierujemy nasze urlopowe kroki.
Znalazłem
w Żaglach – miesięczniku, który prenumerowałem, reklamę Klubu
Żeglarskiego „Pod Omegą” w Iławie. Istniejąca tam marina
żeglarska proponowała czartery jachtów żaglowych. Zadzwoniłem,
zapytałem o typy czarterowanych łodzi i o cennik. Były jakieś
starocie oraz El Bimbo i Venus po remontach kapitalnych. Wybraliśmy
El Bimbo. Zrobiłem przedpłatę i czekaliśmy na czerwiec.
Nie
pamiętam już, jak rozłożyliśmy podróż, dosyć na tym, że
udało nam się dojechać w jeden dzień i nie musieliśmy patrzeć,
jak Ula cierpi na migrenę. Jakoś się udało!
Pamiętam,
że przez telefon rozmawiałem z właścicielem Klubu, panem
Stanisławem, tymczasem przyjęła nas pani. Pobrała pozostałą
część zapłaty za czarter, Podpisała umowę i przekazała nas
bosmanowi. Ten okazał się bardzo sympatycznym i bardzo kontaktowym
człowiekiem. Pokazał miejsce do parkowania auta i wskazał obiekt
czarteru. Nasza łódź stała nieprzygotowana na bojce. Trochę nas
to zdziwiło, tym bardziej, że właśnie od chwili podpisania umowy
czarteru, upływał jego czas. Bosman załagodził sprawę. Dał nam
bączka i powiedział, że możemy sobie pooglądać pozostałe
łodzie, które można czarterować, a on w tym czasie przygotuje nam
naszą. Tak też zrobiliśmy. Podobała nam się Venus, ale już
klamka zapadła. Wynajęliśmy mniejszy El Bimbo. Z wyglądu mało
kształtny kuterek, ale okazało się, że bardzo sprawny nautycznie
i bezpieczny. Jedyną jego wadą było spore zanurzenie (przy
złożonym mieczu – 60 cm) co uniemożliwiało sztrandowanie na
plażach. Ponieważ Jeziorak jest przy brzegach raczej płytki, więc
z konieczności cumowaliśmy w pewnej odległości od brzegu, na
który musieliśmy wychodzić brodząc po kolana w wodzie. W tamtych
czasach infrastruktury turystycznej w postaci pomostów właściwie
nie było.
Pierwszego
dnia nie popłynęliśmy daleko. Byliśmy zmęczeni podróżą i
musieliśmy dobrze porozkładać nasze bagaże. W porównaniu z
ubiegłoroczną Sportiną, obecny jacht miał mało zakamarków
(bakist i jaskółek), w które mogliśmy pomieścić nasze szpeje.
Udało się. Po krótkiej kolacji udaliśmy się na spoczynek.
Uli
brat, Marek jest wędkarzem. Ja, czasami dla towarzystwa, czasami dla
zabicia czasu też łowiłem, ale jakoś bez zapału. Marek zwykle
starannie dobierał łowiska i zasadzał się na zdobycz z rozmysłem.
Był przygotowany. Miał przynęty, zanęty, siatki na złowione ryby
i inne wędkarskie gadżety. Ja miałem jedną starą, bambusową
wędkę ze zwykłym, szpulowym kołowrotkiem. Dodam, że
z mojego sprzętu korzystała też czasem Ula.
Po krótkiej rozmowie ustaliliśmy, że skoro Markowi zależy na doborze łowiska, to on będzie decydował, gdzie zatrzymamy się na nocleg. Nam było obojętne, a on będzie mógł łowić ryby w wybranym miejscu. Tak też stanęło. Płynęliśmy wąską częścią Jezioraka, eksplorując wszystkie poszerzenia i zatoki, toteż od pierwszego miejsca noclegu nie upłynęliśmy zbyt daleko, kiedy wypadł nam kolejny postój. Tu Marek zasadził się na lina, a my graliśmy w kabinie w kości. Połów się nie udał, ale na kolację przecież mieliśmy sporo wiktuałów przywiezionych z domu. Byliśmy zaopatrzeni na kilka dni.
Ładniejsza
część załogi na czarterowanej łodzi
Po
drodze mijaliśmy ośrodek wypoczynkowy ( jak nam się wydawało –
Komitetu Radia i Telewizji) Rzeczywiście, spotkaliśmy na jego
terenie kilka znajomych twarzy, a miejscowy bosman w równych
odstępach czasu odpalał silniki szalupy, którą udawał się do
Iławy.
Stołówka
w tym ośrodku okazała się mało przytulnym miejscem, toteż po
wypiciu kawy ruszyliśmy dalej. Nieopodal wcinał się w jezioro
wąski cypel. Miejsce wymarzone dla nas i dla Marka. Zatrzymaliśmy
się. Był pyrzygotowany krąg na ognisko. Skorzystaliśmy. Wyjąłem
z łodzi gitarę i, tak jak za czasów kajakarskich, popłynęła w
noc piosenka. Długo siedzieliśmy przy ogniu. W oddali też było
słychać śpiewy. To była noc Kupały. Na jeziorze pojawiły się
wianki z płonącymi świeczkami. Wiatr popychał te świetlne bojki
wzdłuż jeziora, tworząc piękną, kolorową mozaikę. Było wyjątkowo ciepło. Stworzyła się bardzo miła atmosfera.
Noc Kupały na Jezioraku
Każdą
noc przegania wreszcie ranek. Naszą aktywność pobudziła kawa.
Dopiero koło godziny 11.00 postawiliśmy żagle i ruszyliśmy dalej
na podbój najdłuższego jeziora w Polsce.
Gdzieś
w okolicy wysepek o nazwie Gierczaki, nagle stanęliśmy na
mieliźnie. Dobrze, że wiatr był słaby, bo takie gwałtowne
zatrzymanie jachtu groziło złamaniem masztu i porwaniem takielunku.
Na szczęście nic się nie stało, a my po zrzuceniu żagli i
wybraniu miecza, zepchnęliśmy się z płycizny, by ruszyć w dalszą
drogę. Wypłynęliśmy na główne ploso. Imponująca przestrzeń.
Tu widać, jak wielkie to jezioro.
Jeziorak.
Główne ploso
Mieliśmy
wybór: w prawo odnoga, która łączy się z kanałem Iławskim,
wiodącym do Miłomłyna, a dalej Kanałem Elbląskim do Elbląga lub
Ostródy. Wybraliśmy tę odnogę, choć nie zamierzaliśmy opuszczać
plosa. Wiatr słabł. Trzeba było znaleźć jakąś przystań.
Zobaczyliśmy niewielki, raczej wędkarski pomościk. Ponieważ był
pusty, stanęliśmy przy nim. Nareszcie mogliśmy wyjść na brzeg
suchą nogą. Brzeg był klifowy. Na szczyt wiodły wyrąbane w
gliniastym gruncie schodki. Wspinamy się na szczyt, a tam polana, na
której stoi przyczepa campingowa i namiot. Jakaś rodzina
postanowiła w tym miejscu zrobić sobie urlop.
Ludzie
nie lubią obcych. Obawiają się jakichś nieprzyjemnych zdarzeń.
Przedstawiliśmy się „gospodarzom” i zapewniliśmy, że jesteśmy
spokojnymi ludźmi i chcemy, jak oni spokojnie wypocząć. Ojciec
rodziny zaproponował nam nawet aprowizację, ponieważ nazajutrz
rano wybierał się do miasta, po zakupy. Skorzystaliśmy z
uprzejmości i zapewniliśmy pana, że około godziny 11,00
następnego dnia postawimy żagle i już nas nie będzie. Zeszliśmy
na dół, do łodzi. Z nami syn wspomnianej wyżej rodziny. Umówił
się z Ulą, że będą łowili ryby z pomostu. Uli i chłopcu szło
znakomicie. W niedługim czasie nałowili oboje po sporej misce
uklejek. Są to bardzo smaczne rybki, tyle, że bardzo drobne, a
oprawiane ich, bardzo pracochłonne, o czym mogłem się przekonać,
wygrywając „w marynarza” przygotowanie rybek do smażenia.
Ula
łowi rybki
Moi
współtowarzysze nie mieli dla mnie litości. Musiałem sam, do
ostatniej uklejki przygotować je do smażenia. Dobrze choć, że tę
czynność przejęli ode mnie Ula i Marek, a Marta posprzątała po
uczcie.
Ranek.
W pogodzie nic się nie zmieniło. Pan z klifu przywiózł nam chleb
i warzywa, zrobiliśmy śniadanie, wykąpaliśmy się, bo zejście do
wody było piaszczyste. Przygotowaliśmy też łódź do żeglugi a
tu całkowita flauta. Zwykle około godziny 9.00 pojawia się na
jeziorze jakaś lekka bryza, a tu nic! Nawet drobnej zmarszczki na
tafli wody. Pan z góry zszedł do nas i delikatnie przypomina, że
obiecaliśmy o 11.00 odpłynąć, a jest już 11.30, a my wciąż tu
jesteśmy. Przeprosiliśmy, a jedynym tłumaczeniem był brak wiatru.
Tłumaczenie przyjęto. Wnet z góry zeszła cała rodzina, by
potaplać się w wodzie. Dołączyliśmy. Było dużo śmiechu i
jakaś rozgrywka w imitację piłki wodnej. Wreszcie po 12.00 lekko
zawiało. Wystarczyło, żeby odbić od pomostu i przenieść się do
nieodległych Siemian. Tam stanęliśmy przy plaży. Wspięliśmy się
na szczyt skarpy, gdzie widać było jakiś przybytek gastronomiczny.
Była to sezonowa kawiarnia z tarasem. Nieopodal usytuowano pawilon w
stylu lat siedemdziesiątych, mieszczący piwiarnię, prowadzoną w
stylu nawiązującym do budowli. Kilkadziesiąt metrów od tego
miejsca był sklepik i niewielka restauracja. Obiad był pyszny!
Pogeesowskie gospody wydawały obiady, cieszące się dużym uznaniem
u turystów. Były smaczne i obfite, a także niezbyt drogie. Nie
wiem dlaczego wszystkie upadły. Nie sprostały wymogom nowych
czasów.
Po
obiedzie przyszedł czas na lody i kawę. Przenieśliśmy się więc
do sezonowej kawiarni i usiadłszy na tarasie kontemplowaliśmy
przecudny widok rozciągający się z tego miejsca. Widać, że i
inni docenili rozległą panoramę Jezioraka, bo jachtów wciąż
przybywało.
Siemiany. Skarpa
Po
południu, niechętnie opuściliśmy to urokliwe miejsce.
Przenieśliśmy się na pobliską, należącą wówczas do
Politechniki Gdańskiej wyspę o nazwie Lipowy Ostrów. Wygodny
pomost dał nam możliwość wychodzenia na ląd suchą nogą. Wnet
też zyskaliśmy towarzystwo innych żeglarzy, bowiem na popas
spłynęły tu jeszcze dwie łodzie. Miejsca starczyło dla
wszystkich. Wyspa była zagospodarowana. Stał tu spory domek, była
pompa, sławojka i miejsce na ognisko, otoczone wygodnymi ławami z
drewna. Tu też pośpiewaliśmy, tym bardziej, że żeglarze z innych
łodzi też pogrywali na gitarach. Wytworzyła się fajna, wodniacka
atmosfera, aż żal było wracać nad ranem do kabiny.
Lipowy Ostrów. Gościnny pomost.
Rano
przywitała nas niespodzianka. Dopychający wiatr. Żaden jacht
nie miał silnika. Trzeba było jakoś się „wystrzelić” od
tego pomostu. Jak widać na powyższym zdjęciu, wcale nie było to
łatwe, jednak wszystkim się jakoś udało. Przenieśliśmy się
ponownie do Siemian. Tym razem w inne miejsce, do nowo powstającej
mariny.
Tu
też był wygodny, pachnący świeżością pomost. Stanęliśmy,
żeby skorzystać z dobrodziejstw cywilizacji. Po kolei szliśmy „na
kfelki”. W naszej wewnętrznej gwarze oznaczało to cywilizowaną
łazienkę. Po kąpieli i obiedzie popłynęliśmy dalej na północ.
Zatrzymaliśmy się przy przesmyku wiodącym na jezioro Płaskie,
bowiem przesmyk ten przegradzała linia wysokiego napięcia.
Mam
zasadę wyniesioną z kursu. Kapitan Gniłka przestrzegał: „
Zawsze kładźcie maszt, przepływając pod liniami energetycznymi.
Druty są niżej niż przypuszczacie!” Wierny tej zasadzie, zawsze
wykonuję tę czynność, przepływając pod liniami energetycznymi.
Żeby ułatwić sobie zadanie, przenocowaliśmy w przesmyku. Rano
położyliśmy maszt i pagajami powiosłowaliśmy na drugą stronę
linii. Tam, ponownie otaklowaliśmy jacht i pożeglowaliśmy do
Jerzwałdu. Pole biwakowe z pomostem zorganizowano po drugiej
stronie zatoki Miłej. Jeszcze nie było zapełnione namiotami. Cała
infrastruktura była „nasza”.
Wymarzone
miejsce, żeby postać tu dwa dni, choć zamierzaliśmy zrobić stąd
wypad do samego Jerzwałdu, bo w końcu był to cel naszej podróży.
To przecież powieściowe Skiroławki!
Pole namiotowe
Rano,
podekscytowani, wyruszyliśmy w krótki rejs do Jerzwałdu. Pogoda
nam sprzyjała.
Rejs do Skiroławek
Wiedziałem
o tym, że autor tych wszystkich powieści, które z zapartym tchem
czytałem, mieszka w tej wsi, którą właśnie odwiedzamy. Ogarnęło
mnie jakieś specyficzne uczucie.
Przybiliśmy
do pomostu należącego do miejscowego gospodarstwa rybackiego. W
sąsiednich zabudowaniach ktoś się krzątał. Poszedłem zapytać,
czy możemy tu chwilę pozostać. Po uzyskaniu zgody, zagadnąłem
też o sklep i Nienackiego. Pan, w którym upatrywałem też jednego
z bohaterów powieści tego znanego pisarza, uśmiechnął się tylko
i wskazał sklep i pocztę. Określił też miejsce, gdzie stoi dom
mojego idola. Przy okazji poprosił, byśmy nadali w jego imieniu
przesyłkę pocztową. Prośbę spełniliśmy i po dokonaniu zakupów,
już, już chcieliśmy się udać w kierunku domu pisarza, kiedy
doszliśmy do wniosku, że będzie to naruszenie jego prywatności,
bowiem nikt nie wynosi się z miasta do zapadłej dziury, jaką
niewątpliwie jest Jerzwałd, by nadal zmagać się z wyrazami hołdów
tysięcy czytelników. Daliśmy spokój panu Nienackiemu, zadowalając
się faktem przebywania w miejscu, które tak sobie upodobał.
Do
dziś wspominam to dziwne wrażenie: Dotrzeć do celu, jednocześnie
go nie osiągając. To tak, jakby pojechać do Watykanu i zrezygnować
z oglądania papieża.
Wróciliśmy
na pole namiotowe. Kąpiel i opalanie wypełniły nam resztę dnia.
Ranek,
choć słoneczny, okazał się jakiś chłodniejszy. Nocą wyraźnie
przeszedł nad nami jakiś front.
Powietrze
stało się rześkie. Wiatr powiał nieco mocniej. Śniadanie w
kokpicie obijającej się o pomost łodzi nie było spokojne.
Spiesznie odbiliśmy, żeby
nie uszkodzić kadłuba. Za to pływanie po jeziorze sprawiło nam
wielką frajdę. Opłynęliśmy je skrzętnie i tym razem, po
złożeniu masztu przepłynęliśmy przesmyk, kierując się wciąż
ku północy. Nocleg znaleźliśmy w obszernej zatoce Jezioraka, przy
małej wyspie o nazwie Kępka.
Szwagier upatrywał tu niebywałych wędkarskich trofeów, ale to mnie
przypadł w udziale tytuł króla połowów. Udało mi się, zupełnie
niechcący, złowić naprawdę dużego węgorza. Ot, wrzuciłem od
niechcenia wędkę z rosówką, jako przynętą i zająłem się
przygotowywaniem łodzi do noclegu, gdy nagle wędziskiem zaczęło
coś mocno trzepotać. Zaciąłem i poczułem znaczny opór na wędce.
Marek natychmiast wpadł w panikę szukając gorączkowo złożonego
jeszcze podbieraka. Pamiętam, jak nasze emocje sięgnęły zenitu,
kiedy przyholowałem pod dziób łodzi miotającą się ciągle na
haczyku rybę. Wreszcie Marek chwycił miskę i wskoczył w ubraniu
po piersi do wody, by pomóc mi skutecznie wyciągnąć zdobycz.
Radość była wielka, ale jedna, nawet spora ryba, nie zaspokoi
naszego głodu. Postanowiliśmy przechować węgorza w sadzyku.
Nazajutrz, już w innym miejscu złowiłem jeszcze sporego leszcza,
potem przystąpiliśmy do oprawiania ryb.
Z
leszczem nie było problemu, natomiast węgorz, to całkiem inna
bajka! Jest to bardzo żywotna ryba. Nie znam skutecznego sposobu
pozbawienia jej życia. Wymyśliłem, że Przyłożymy łeb do
suchego drzewa i jednym uderzeniem przebijemy go gwoździem, w
miejscu, gdzie ryba ma mózg.
Tak
zrobiliśmy, ale węgorz nadal się wił, choć, w mojej ocenie, nie
mógł już żyć. Uli brat, jako wytrawny wędkarz uspokoił mnie w
specyficzny sposób: „On już nie żyje, ale i tak spotkało go coś
lepszego, niż on sam robił swoim ofiarom, połykając je żywcem”.
W duchu przyznałem mu rację. Zrobiło mi się trochę lżej na
duszy. Tu też przypomniałem sobie słynną zupę rakową. Cóż.
Człowiek czasem musi podejmować trudne decyzje.
Powrót
do Iławy zajął nam dwa dni. Wiał sprzyjający wiatr i wyraźnie
psuła się pogoda. Stanęliśmy na nocleg w miejscu, skąd już
jednym susem mogliśmy dopłynąć do mariny „Pod Omegą”. Tu jak
zwykle spakowaliśmy się wstępnie i wyczyściliśmy łódź, aby
oddać ją w stanie nie gorszym, niż otrzymaliśmy. Dziewczyny
odpoczywały sobie oddając się lekturze kolorowych czasopism.
Pracowite kucharki
Obiad,
przyszło im gotować już w deszczu. Padało, ale wciąż było
jeszcze ciepło. Gotowy posiłek zjedliśmy już w kabinie. W nocy
trwała prawdziwa ulewa. Rano przejaśniło się i łatwo
dopłynęliśmy do celu. Sympatyczny bosman powitał nas promiennym
uśmiechem i bez zastrzeżeń podpisał protokół odbioru jachtu.
Jego podpis był konieczny do odzyskania wcześniej złożonej
kaucji.
Podczas
załatwiania formalności zdawania łodzi, zwróciliśmy uwagę na
dźwig, przenoszący z ciężarówki na wodę dwa jachty typu Venus.
Zagadnęliśmy dysponenta. Odpowiedział, że reprezentuje firmę
czarterową, gdzieś z głębi lądu, skąd wozi tu i do Rynu po dwie
łodzie, które są do wynajęcia. Dostaliśmy wizytówkę i w ten
sposób dowiedzieliśmy się, gdzie spędzimy przyszłoroczny urlop.
Na Mazurach.
Bardzo fajnie napisany artykuł. Jestem pod wrażeniem.
OdpowiedzUsuń