Proporczyk spływu
Historia wciąż nas nie oszczędzała. Życie biegło naprawdę w ciekawych, choć niespokojnych czasach. Wśród zwykłych ludzi wciąż powstawały kolejne inicjatywy. Nowo powstałe związki zawodowe organizowały niekończące się wiece, jednocześnie przeznaczając znaczne środki pieniężne na cele związkowe. W tym też czasie, koło PTTK przy Zakładzie Energetycznym w Zielonej Górze wzbogaciło się o kolejne cztery kajaki składane. Przybyło tez kilku nowych członków. Kiedy z grupą energetyków wybraliśmy się na spływ Obrą był osiemnasty lipca 1981 roku. W czasie naszej wędrówki nastąpiły zmiany we władzach PRL, mające wpływ na późniejszy bieg wypadków. 31 lipca powołano czterech generałów do składu rządu, a sejm przyjął ustawę o cenzurze, która odtąd miała działać jawnie i w oparciu o jasne kryteria. Pierwszego sierpnia, w dniu zakończenia naszego spływu otrzymaliśmy „prezent” w postaci obniżonych o 15-20 procent norm kartkowych na mięso i jego przetwory. Rozszerzono jednocześnie reglamentację, poprzez wprowadzenie kolejnych kartek, tym razem na środki piorące. Oj! Ciężko nam się wtedy żyło, choć trzeba przyznać, że czasem wesoło!
* * *
Nasza spływowa przygoda rozpoczęła się w ośrodku wypoczynkowym hutników miedzi w Lubiatowie nad jeziorem Sławskim. Ponieważ samo jezioro, jak i większą część Obry znałem już dość dobrze z racji moich wcześniejszych tam pobytów, Jurek przydzielił mi do pełnienia funkcję. Odtąd miałem być bezstronnym arbitrem w rywalizacji spływowej. Bardzo mi to odpowiadało, bowiem wraz z funkcją, otrzymałem także prawo płynięcia libero. Nie musiałem więc trzymać się określonej grupy, miałem za to pogląd na zachowanie się poszczególnych uczestników i grup na spływie. Skład osobowy był tym razem liczny. Płynęło około dwustu osób w kilku grupach. Najmłodszy uczestnik liczył sobie trzy latka i pochodził z Zielonej Góry, najstarszy, pan Antoni Gorzula, zwany Harnasiem – dziewięćdziesięciopięciolatek, przyjechał z Tarnowa.
Harnaś ( w środku)
Taki sposób płynięcia, korzystnie wpłynął na moje obserwacje przyrodnicze. Tym razem głównym obiektem mojego zainteresowania stały się perkozy. Te zmyślne ptaki nigdy nie pozwalały mi odgadnąć, gdzie wypłyną po zanurkowaniu. A bardzo lubiłem zgadywać...
Spływ rozpoczęliśmy na plaży w Lubiatowie. Pogoda była fatalna. Siąpił kapuśniaczek i zapowiadała się trzydniówka. Mimo to, Jurek (komandor), Rysio (pilot końcowy), Zenek (kwatermistrz) i ja (sędzia główny) stanęliśmy do apelu.
Spływ rozpoczęliśmy na plaży w Lubiatowie. Pogoda była fatalna. Siąpił kapuśniaczek i zapowiadała się trzydniówka. Mimo to, Jurek (komandor), Rysio (pilot końcowy), Zenek (kwatermistrz) i ja (sędzia główny) stanęliśmy do apelu.
Kadra
Przed nami w niepełnym czworoboku stanęli uczestnicy. Padły sakramentalne słowa „Ogólnopolski spływ kajakowy Hutników Obra’81 uważam za rozpoczęty”. Potem kajaki poszły na wodę i rozpoczął się tak zwany zerowy etap do Sławy i z powrotem do Lubiatowa.
Płynięcie w takich warunkach pogodowych, to bardziej sport niż turystyka. Wszyscy uczestnicy starali się jak najszybciej odbyć tę wycieczkę, by jak najkrócej przebywać w siąpiącym deszczu. Następny etap, to już rzeka. Najpierw Obrzyca. Po starcie do pierwszego, rzecznego etapu, słońce uznało, że dosyć tych fochów i dąsów i postanowiło nam zaświecić. Początkowo jakby z pewną nieśmiałością, potem już odważniej przeświecało przez chmury. W drugiej połowie dnia, już w pełni wyeksponowało swoją złocistą twarz. Niestety, w ciągu kolejnych etapów nasza dzienna gwiazda zachowywała się nader tchórzliwie i często chowała się za grube, deszczowe chmurzyska, te zaś obficie raczyły nas deszczem. Dopiero w Skwierzynie, gdzie kończyliśmy spływ, słoneczko, jakby z przeprosinami, wyjrzało zza chmur, by wysuszyć nam sprzęt.
Na Obrę wybraliśmy się rodzinnie. Naliczyłem aż dziewięcioro członków naszej rodziny. To już cały klan! Niestety przydzielono nas do dwóch różnych grup, na dodatek Rysio i ja pełniliśmy funkcje w kadrze spływu. Jako sędzia główny miałem także obowiązek organizowania różnych konkurencji od quizów sprawdzających wiedzę kajakową (a także upowszechniających te wiedzę) przez organizację na przykład chrztu wodniackiego dla nowicjuszy, po imprezy czysto kajakowe, takie jak wyścigi na czas czy regaty. Były też śmieszne konkurencje, takie jak choćby strzelanie z procy do patelni. Nabojami były szyszki. Wygrywał ten, komu najwięcej razy zadzwoniła patelnia. Było też przeciąganie liny, turniej siatkówki i bieganie w workach. Codziennie padający deszcz znacznie utrudniał mi pracę, bo jak tu zorganizować mecz kometki, gdy z nieba leje się potokami woda. W końcu, aby oszukać mojego najbardziej zawziętego wroga, aurę, ogłaszałem donośnym głosem, że o godzinie tej a tej rozpocznie się konkurencja (np. przeciąganie liny), a gdy nadchodziła ta godzina, już ciszej przekładałem początek zawodów na godzinę późniejszą. Deszcz czasem dawał się oszukać i padał właśnie wtedy, gdy zgodnie z planem mieliśmy odbywać zawody, potem przestawał, a my , już bez przeszkód mogliśmy rozegrać zaplanowaną konkurencję. Z czasem drań i w tych moich sztuczkach się połapał, więc ja go z innej strony. Zapowiadałem, że zaczniemy dajmy na to o 16.00, a zaczynaliśmy o 14.00. Jeśli impreza przeciągnęła się do 16,00, to jej koniec oglądaliśmy już zmoknięci. Stosując więc takie oszukańcze sztuczki, udało mi się zrealizować program imprez, a zadowolonemu komandorowi udało się rozdać większość nagród. Można by rzec, że i wilk pozostał syty, a owcy udało się zachować swoją skórę.
Życie spływowe biegło sobie swoim torem i nie przeszkadzała nikomu paskudna aura w zawieraniu nowych znajomości i przyjaźni. Zewsząd też wypływały najrozmaitsze inicjatywy. Któregoś dnia, nad jeziorem Wilcze byliśmy świadkami spontanicznego oddolnego protestu przeciwko, od dwu dni siąpiącemu, deszczowi. Wielu uczestników spływu zebrawszy się w „świetlicy”, czyli postawionym tropiku od namiotu czteroosobowego, bębniąc na czym się da, podzwaniając sztućcami o szklanki i nieludzko wyjąc przez niemal godzinę, tym sposobem przepędzało chmury. Kiedy już, już wydawało się, że z pozytywnym efektem, nadciągnęła nowa grupa chmur i zalała biwak kolejną porcją deszczu. Wyobraźcie sobie, że w tej scenerii, mnie i Jackowi, mojemu kuzynowi przytrafiła się „rzadka” dolegliwość. Można by rzec, podwójny kłopot, bo jak tu biegać co rusz za potrzebą, kiedy na głowę strumieniami leje się woda... Nasz kłopot zażegnany został przez pomocną Koleżankę Tereskę. Niestety, to właśnie jej pierwszej z naszego grona, los dał przepustkę do Hilo. Pozostało tylko zdjęcie ze spływowego ogniska i mnóstwo ciepłych wspomnień. Długo nie mogłem się otrząsnąć po jej, jakże przedwczesnej i niepotrzebnej śmierci i to właśnie wtedy, kiedy po wybudowaniu domu, mogła cieszyć się życiem, jakże młodym jeszcze...
Tereska
Kolejny dzień przyniósł poprawę pogody i mogliśmy się przemieścić z jeziora Wilcze na jezioro Chobienickie. W tym celu należało znaleźć kanał łączący rzekę Obrzycę z Obrą. Łatwo można ominąć to miejsce, bo wejście na kanał przesłania jaz, jakich w okolicy jest wiele, ale organizatorzy zadbali o to, byśmy się nie pogubili i postawili w tym miejscu transparent. Kanał wąski i zaledwie 2 kilometrowy przebyliśmy dość szybko, jednak dotkliwie pokąsani przez wszechobecne i niesłychanie natarczywe gzy. Dwudniowy biwak na jeziorze Chobienickim wynagrodził nam dotychczasowe kłopoty. Woda i las, w dodatku znośna pogoda sprawiły, że wszystkim wróciły humory. Potem były jeziora Lutol, po nim j. Chłop, nad którym też popasaliśmy dwa dni. Jezioro to różni się swoim charakterem od jezior na szlaku obrzańskim. Jest położone nieco z boku tego szlaku. Jest głębokie, wąskie o czystej, przejrzystej wodzie. Nad jego brzegami usytuowane są liczne ośrodki, a jego toń wykorzystują wioślarze do swoich treningów. My też je wykorzystaliśmy do przeprowadzenia konkurencji sprawnościowych na wodzie i lądzie. Z żalem opuszczaliśmy to piękne miejsce na Ziemi. Harmonogram jednak był nieubłagany. Kolejny etap kończył się w leśniczówce Rańsko, na Obrze. Tu uciechę mieli wędkarze, bowiem rzeka obfitowała w liczne rozlewiska, na których można było oddać się wędkarstwu. Wieczorem zewsząd dobiegał zapach smażonych ryb. Potem jeszcze chwila i znaleźliśmy się nad przepięknym zalewem Bledzewskim. Ten położony w lesie, o dwa kilometry oddalony od Bledzewa sztuczny zbiornik wodny, utworzony przez przegradzającą nurt rzeki zaporę, a na niej elektrownię, całkowicie otoczony jest lasami. Nie ma nad nim ośrodków wypoczynkowych, z wyjątkiem jednego, usytuowanego przy samej elektrowni, toteż wszędzie panuje niczym nie zmącona cisza i spokój. Po spokojnej toni poruszają się liczne gatunki ptactwa wodnego, a pod powierzchnią...
( fragment piosenki kabaretu ELITA)„Tam szczupak bandyta, poluje na lina
I okoń się czai na żabę!”...
Mogliśmy to sprawdzić osobiście, a było to tak: Biwak stanął na prawym brzegu zalewu, zaraz przy ujściu doń Obry. Przestronna polana zachęcała do rozgoszczenia się tu na dłużej, i choć harmonogram przewidywał inaczej, stanęliśmy tu na dwa dni. Wieczorem rozpalono ognisko i tym razem postanowiłem, że będziemy śpiewali „smęciochy”. Nie myślałem, że to tak chwyci! Najpierw były tradycyjne, harcerskie piosenki ogniskowe, które zna każdy, kto kiedykolwiek był na pikniku, potem, kiedy ciemność spowiła świat, zacząłem smętnie zawodzić a to o zdradzonej miłości, a to o utracie ukochanej, a to o żalu, co duszę ściska i tak aż do bladego świtu. Była „herbatka”, a na zakąskę „kelnerzy” Mirek i Małgosia podawali smażonego węgorza, własnoręcznie złowionego na wędkę w trakcie trwania ogniska.
"Smęciochowe" ognisko
Dziwnym trafem, kolejny dzień wydał mi się znacznie krótszy od pozostałych. Kiedy około godziny jedenastej "wyklułem się z namiotu", pierwszym widokiem, jaki zobaczyłem, był Jurek S. Moczący palec wskazujący w kubeczku. Pytam, co robisz? A on: Moczę palec w altacecie, bo zrobił mi się zastrzał. Kubeczek był nieodłącznym jego atrybutem do końca spływu. W południe wpakowaliśmy się w jelcza obsługującego spływ i stojąc, ciasno stłoczeni na pace, pojechaliśmy do pobliskiego Bledzewa na obiad. Całą drogę śpiewaliśmy. Co najchętniej śpiewają Polacy? Biesiadne albo wojskowe piosneczki i te ostatnie bardzo dobrze wychodziły naszemu ad hoc stworzonemu chórowi. Powłóczyliśmy się trochę po miasteczku i zaopatrzeni w świeże piwo, najedzeni, już piechotą wróciliśmy do obozowiska. Po południu był turniej siatkówki plażowej, było strzelanie do patelni, był quiz tematyczny. Wieczorem, już tylko nieliczni chcieli posiedzieć przy ognisku. Większość znużona legła na spoczynek.
Prawdziwa rzeka zaczyna się za elektrownią. Kłopot w tym, że jeśli nie załatwi się zrzutu wody, nie ma jej w korycie poniżej tamy. Wodę zrzucono i mogliśmy popłynąć dalej. Rzeka staje się dzika. W nurcie leżą licznie zwalone drzewa, przeszkadzające w swobodnym płynięciu. Koryto dzieli się na dwa i więcej i tylko doświadczeni kajakarze potrafili wybrać właściwą drogę. Grupy karnie trzymały się pilotów. Nurt przyspieszył. Szlak stał się trudniejszy. Zdarzyły się wywrotki i związane z nimi straty. Ktoś utopił radio tranzystorowe, ktoś aparat fotograficzny. Wszyscy jednak cało i zdrowo dopłynęliśmy do Skwierzyny, gdzie zakończyliśmy nasz spływ.
Rywalizację wygrała drużyna koła PTTK „CHAPACZ” stworzona przy jednym z biur projektowych w Zielonej Górze. Potem wielokrotnie słychać było o tym niezwykle prężnym kole. Trwa ono do dzisiaj w zmienionej formie, jako Towarzystwo Turystyczne „CHAPACZ” i jest jednostką samodzielną. Nic dziwnego. Kadra tego towarzystwa rekrutuje się bowiem z najlepszych turystów owych czasów, które tu wspominam. Sam przez jakiś czas miałem honor być członkiem tego koła.
0 komentarze:
Prześlij komentarz