Trzynastego czerwca znaleźliśmy się w dziesięcioosobowej grupie, nad brzegiem prawdziwie górskiej już rzeki (nie jak dotychczas, o charakterze górskim). Dobrze powiedzieć „znaleźliśmy się”. Przedtem trzeba było wysłać koleją kajaki, a potem samemu jakoś dotrzeć do Kłodzka. Na skutek zwykłego niedomówienia, we Wrocławiu, gdzie mieliśmy przesiadkę, niechcący podzieliliśmy się na dwie grupy, jedna cztero, druga sześcioosobowa. Wsiedliśmy do dwóch, różnych pociągów, stojących na różnych torach tego samego peronu, zdążających do tego samego celu, lecz zupełnie innymi drogami. Nasz pociąg jechał „przez wszystko”, czyli jakąś bardzo okrężną drogą. W końcu i tak spotkaliśmy się w komplecie, na dworcu w Kłodzku. Namioty i ubrania mieliśmy ze sobą, toteż natychmiast zorganizowaliśmy niedaleko dworca, na małej nadrzecznej łączce, biwak. Odtąd musieliśmy już tylko cierpliwie czekać aż nadejdą, wysłane wcześniej, kajaki.
Następny dzień wypełniony był po brzegi zwiedzaniem miasta i twierdzy. Trzeba przyznać, że miasto, choć niewielkie, ma sporo zabytków i innych atrakcji turystycznych do zaoferowania.
Kłodzko - Twierdza
Kłodzko - Most Gotycki
Wsiedliśmy więc w kajaki i ruszyliśmy. Było nam pilno, bo mieliśmy, na jeziorze Nyskim, dołączyć do spływu organizowanego przez jeden z tamtejszych PGR-ów. Płynęliśmy ostro. Jędrek, właśnie odbywał drugi w życiu spływ (od razu wrzucony na głęboką wodę), w dodatku miał całkowicie „zieloną” załogantkę. To właśnie dzięki „staraniom” tej załogantki zaliczyli wywrotkę, zaraz na początku etapu. Zmoczyli cały swój dobytek i naszą wspólną „spiżarnię” Chlebem nakarmiliśmy ryby. Ze wszystkich puszek, które zapobiegliwie zgromadziliśmy, poodpadały wszystkie papierowe (bo tylko takie wtedy były) etykietki. Na skutek tego, już do końca spływu jedliśmy bardzo dziwnie: Otwierało się pierwszą puszkę losowo i były to na przykład gołąbki w sosie pomidorowym. Szukaliśmy drugiej o podobnych numerach, kształtach i kolorach blachy i okazywało się, że był to dorsz w oleju, ale o tym dowiadywaliśmy się dopiero po otwarciu puszki. Tak więc jedliśmy, co popadnie, bez ładu i składu.
Płynięcie górską rzeką jest dość trudne. Zmieniający się nurt, przykosy, odsypiska, łachy i kępy, oraz bystrza, są tu zjawiskiem normalnym i częstym, do tego jeszcze zwykle płytka woda i wystające z dna, nie zawsze w porę dające się zauważyć głazy, sprawiają, że płynięcie taką rzeka wymaga nie lada umiejętności, rozwagi i niekiedy nawet odwagi. Niejednokrotnie też trzeba użyć znacznej siły, żeby pokonać niosący na przeszkodę nurt. Jeśli spojrzeć na coś takiego od strony szkoleniowej, jest to właśnie to, co pozwala w krótkim czasie, choć nieraz z przykrymi konsekwencjami (jak choćby wywrotka Jędrka) posiąść tajniki kajakarstwa. Myślę, że każdy, kto przepłynie choć jedną rzekę górską, wkładając w to wiele serca, nauczy się czytać wodę, prawidłowo wiosłować i radzi sobie potem doskonale w każdej sytuacji.
Krajobrazowo, górska rzeka jest czymś niepowtarzalnym. Przełom Bardzki na Nysie Kłodzkiej, przeżyłem jako coś osobliwego, coś bardzo groźnego i pięknego zarazem. Wynurzające się z wody skały, pnące się pionowo ku górze, przytłaczały nas swym ogromem, jakby szydząc z naszej małości. Kiedy znalazłem się u podnóża takiej góry, zrozumiałem, alpinistów, którzy pewnie odczuwając tak samo, jak ja, chcą pokonać tego groźnego szydercę i udowodnić mu, a także sobie samym, że są jednak silniejsi, że potrafią pokonać każdą górę, nawet tę najbardziej niedostępną. Pogoda była cudowna, woda w rzece nawet ciepła i dość czysta, więc chętnie przystawaliśmy, co kilka kilometrów by podziwiać otaczające nas piękno i zażyć kąpieli. Pisałem już tu o uczuciu, które budzi się raz po raz w duszy człowieka, kiedy rozpiera go poczucie piękna tak wielkie, że niemożliwe do opisania. Tak było i tym razem. Takich doznań mieliśmy tu bez liku i tylko nasze zachwycone miny świadczyły o tym, co czujemy. Po zmaganiach z wieloma niespodziankami niesionymi przez rzekę, dotarliśmy do Paczkowa. Tu już skończył się górski odcinek. Odtąd będziemy płynąć już rzeką nizinną, mijając po drodze dwa jeziora zaporowe (zalewy) Otmuchowskie i Nyskie.
Paczków, to miasto stanowiące łakomy krajoznawczo kąsek. Zatrzymaliśmy się i zaczęliśmy je zwiedzać, a było co! Zachwyciły nas i zadziwiły świetnie zachowane średniowieczne mury obronne, gotycki, czternastowieczny kościół, przepiękny, schludny rynek z szesnastowieczną wieżą i znacznie późniejszym ratuszem. Dowiedzieliśmy się, że Paczków jest bardzo starym miastem, bo powstał w połowie trzynastego wieku. Niestety nie doczekał naszych czasów zamek warowny, postawiony tu przez wrocławskich biskupów w celu obrony ich biskupiego księstwa. Zamek zniszczyli nękający w piętnastym wieku nasz kraj, Husyci. Tak więc nakarmieni przeszłością, zaopatrzeni w niezbędne wiktuały na dzień dzisiejszy, ruszyliśmy dalej w naszą przyszłość. Biwak rozbiliśmy zaraz za Paczkowem.
Rano, a była to już środa, wyruszamy w kolejny etap. Jak od początku spływu, jest piękna pogoda. Na bezchmurnym niebie świeci słońce, wieje lekki wietrzyk, w sam raz dla nas, bo od rufy. Będzie nam pomagał. Pozwalamy się więc nieść nurtowi i popychani wiatrem z rzadka wiosłujemy. Jest czas na wystawienie ciała do słoneczka i opalanie się. Wpływamy na Jezioro Otmuchowskie. Wszyscy lepiej dopinają fartuchy, bo jezioro jest wzburzone. Tu lekki wietrzyk zmienia się w silny, groźny wiatr. Ustawiamy się w przepisowy szyk, zmieniając co jakiś czas tego, który bierze na siebie te największe fale. To już ostatnia lekcja dla początkujących. Gigantyczna zapora, gigantyczna przenoska i płyniemy dalej, starając się wszelkimi sposobami udobruchać mocno zdenerwowanych z powodu naszej obecności na wodzie, wędkarzy. Cichuteńko wiosłując dopływamy do jeziora Nyskiego, a właściwie do tego, co po nim zostało, po wypuszczeniu zeń wody. Jest to podobnie jak jezioro Otmuchowskie, sztuczny zbiornik wody i spełnia zadanie zbiornika retencyjnego. Zapewne przewidywano spore opady deszczu, skoro nieomal całkowicie opróżniono zalew. Z trudem przepłynęliśmy, omijając sterczące kikuty drzew, rozległe kamieniste łachy i przykre mielizny. Spływ PGR-owski, na który mieliśmy zdążyć, zgodnie z planem miał rozpocząć się nazajutrz, niestety z jakichś powodów został odwołany, wiec popłynęliśmy dalej, do Nysy, gdzie po prostu w parku miejskim, nad rzeką rozbiliśmy nasze namioty. Z Nysy wypłynęliśmy w święto Bożego Ciała. Od rana, jak zwykle była piękna pogoda, lecz my nie daliśmy się zwieść pozorom. Wiedzieliśmy, z doświadczenia, że w tym dniu, zwykle po południu jest burza. Wypłynęliśmy więc rano, żeby jak najwcześniej dopłynąć do Tłustorębów. Tam wyznaczyliśmy sobie kolejny postój. Przewidywania nasze okazały się słuszne. Ostatni kilometr przepłynęliśmy w ulewnym deszczu w towarzystwie jeszcze odległych, ale zbliżających się szybko grzmotów.
Nysa Kłodzka - zaczyna padać
Kto nie zdążył ubrać się w strój przeciwdeszczowy, zmókł do suchej nitki. Namiot rozbija się w określonej kolejności. Najpierw układa się na ziemi podłogę i przybija do ziemi szpilkami, potem wkłada się maszty i ustawia sypialnię, na to nakłada się tropik i przybija do ziemi śledziami. Tu zmieniliśmy kolejność. Postawiliśmy najpierw tropik, potem podwieszaliśmy, stosując nieprawdopodobne sztuczki, sypialnię. Trzeba wiedzieć, że było to bardzo skomplikowane, bo każde mocniejsze dotknięcie tropiku, groziło późniejszym zalaniem namiotu, który przecież miał stanowić schronienie przed deszczem. W końcu udało nam się zbudować naszą chatkę i ugotować na resztkach gazu coś, co przypominało zupę. Zmarznięci i zmęczeni wleźliśmy do śpiworów i śpiewając sobie z cicha pozostaliśmy tak, aż zmorzył nas sen.
Następny dzień przywitał nas niesłabnącą od wczoraj ulewą. Powstał dylemat: Płynąć, czy poczekać? Mieliśmy wprawdzie jeszcze jeden dzień w zapasie, a do Lewina Brzeskiego pozostało niewiele ponad osiemnaście kilometrów. Po rozmowie z Jędrkiem doszliśmy do wniosku, że nie popłyniemy, gdyż i on i jego załogantka nie mają już na zmianę ani jednego suchego ciucha. To, co ocalało lub zdążyło wyschnąć po wspomnianej wcześniej wywrotce, teraz znów jest mokre, a oni oboje chodzą w pożyczonych ubraniach. Mamy nadzieję, że może jutro przestanie padać. Inni się spieszą. Jedni chcą zdążyć na niedzielny mecz żużlowy, inni mają sesję egzaminacyjną za pasem, więc znów dzielimy się na dwie grupy: tych, co odpływają i tych, którzy zostają.
Jak się już rzekło, gaz w butli skończył nam się poprzedniego dnia, więc chowamy kuchenkę i butlę. Pod przydźwiganą skądś solidną kłodą, rozpalamy mały ogień. Na zebranej w worki foliowe deszczówce, ( bo woda z rzeki nie nadawała się do spożycia), gotujemy sobie obiad. Jest wspaniale! Nawet deszcz, widać zrażony naszą wolą poradzenia sobie z przeciwnościami losu, zrazu na krótkie chwile, a potem już na stałe przestaje padać. Nasz upór opłacił się nam. Zdążyliśmy przy ogniu wysuszyć naszą odzież, a potem poziom wody w rzece podniósł się o jakieś pół metra, przykrywając wszystkie przeszkody w dnie. Na drugi dzień, już bez przeszkód, w trzy godziny, dopływamy do Lewina Brzeskiego. Jakież było nasze zdziwienie, gdy wysiadając z pociągu w Zielonej Górze, spotkaliśmy całą naszą ferajnę, w komplecie. Okazało się, że dla pokonania tej samej drogi ( osiemnastu kilometrów), ci którzy wypłynęli dzień wcześniej, potrzebowali aż ośmiu godzin, czyli ponad dwukrotnie więcej czasu, niż my. Zmoknięci i zziębnięci, zdecydowali się na nocleg w Lewinie. Do Wrocławia, gdzie mieli przesiadkę, dojechali wcześniej, lecz tam, tak dużo ludzi szturmowało pociąg, że obarczeni bagażem w postaci kajaków, namiotów i osobistych bagaży, zrezygnowali ze szturmu i spokojnie wsiedli do późniejszego pociągu, którym myśmy podróżowali.
Ta opowieść, różni się nieco od pozostałych. Wiele tu przeciwności losu. Okazuje się, że i z tym musi się liczyć turysta, uprawiający turystykę kwalifikowaną. Pisanie tylko o dobrych stronach spływów, byłoby nieuczciwe. Czytelnik mógłby pomyśleć sobie:, „Jakie to dziwne. Kiedy kajakarze wypływają, zawsze świeci słońce i zawsze jest wesoło”. Jak się okazuje, czasami leje jak z cebra, zdarzają się też wypadki. Czasem zginie kajak podczas przesyłki. Bywa, że rozłączy się grupa... W finale, jednak prawie zawsze jest happy end.
Kajakarze mają jeszcze jedną właściwość. Przykre rzeczy puszczają w niepamięć i najchętniej pamiętają dobre zdarzenia. Dzięki temu, już w drodze powrotnej do domu, zaczynają planować kolejną eskapadę. Ta właściwość powoduje też powstanie ( lekko fałszywego) obrazu spływu idealnego. To trochę tak jak z wędkarzami. Zawsze łowią taaaaaaakie ryby! W rzeczywistości są to niewielkie płoteczki. Ciekawostką jest także to, że ze spływu na spływ przybywało ciągle nowych, początkujących kajakarzy, którzy z zapałem zaczynali uprawiać tę dziedzinę turystyki.
Jędrek, pomimo, że spotkało go najwięcej przykrych niespodzianek na Nysie, „wpadł, jak śliwka w kompot” i od tamtego czasu ciągle rozwijał swoje zainteresowanie kajakarstwem. Skończył kurs przodownicki we Wrocławiu i pływał zawzięcie przez wiele lat.
Następny dzień przywitał nas niesłabnącą od wczoraj ulewą. Powstał dylemat: Płynąć, czy poczekać? Mieliśmy wprawdzie jeszcze jeden dzień w zapasie, a do Lewina Brzeskiego pozostało niewiele ponad osiemnaście kilometrów. Po rozmowie z Jędrkiem doszliśmy do wniosku, że nie popłyniemy, gdyż i on i jego załogantka nie mają już na zmianę ani jednego suchego ciucha. To, co ocalało lub zdążyło wyschnąć po wspomnianej wcześniej wywrotce, teraz znów jest mokre, a oni oboje chodzą w pożyczonych ubraniach. Mamy nadzieję, że może jutro przestanie padać. Inni się spieszą. Jedni chcą zdążyć na niedzielny mecz żużlowy, inni mają sesję egzaminacyjną za pasem, więc znów dzielimy się na dwie grupy: tych, co odpływają i tych, którzy zostają.
Jak się już rzekło, gaz w butli skończył nam się poprzedniego dnia, więc chowamy kuchenkę i butlę. Pod przydźwiganą skądś solidną kłodą, rozpalamy mały ogień. Na zebranej w worki foliowe deszczówce, ( bo woda z rzeki nie nadawała się do spożycia), gotujemy sobie obiad. Jest wspaniale! Nawet deszcz, widać zrażony naszą wolą poradzenia sobie z przeciwnościami losu, zrazu na krótkie chwile, a potem już na stałe przestaje padać. Nasz upór opłacił się nam. Zdążyliśmy przy ogniu wysuszyć naszą odzież, a potem poziom wody w rzece podniósł się o jakieś pół metra, przykrywając wszystkie przeszkody w dnie. Na drugi dzień, już bez przeszkód, w trzy godziny, dopływamy do Lewina Brzeskiego. Jakież było nasze zdziwienie, gdy wysiadając z pociągu w Zielonej Górze, spotkaliśmy całą naszą ferajnę, w komplecie. Okazało się, że dla pokonania tej samej drogi ( osiemnastu kilometrów), ci którzy wypłynęli dzień wcześniej, potrzebowali aż ośmiu godzin, czyli ponad dwukrotnie więcej czasu, niż my. Zmoknięci i zziębnięci, zdecydowali się na nocleg w Lewinie. Do Wrocławia, gdzie mieli przesiadkę, dojechali wcześniej, lecz tam, tak dużo ludzi szturmowało pociąg, że obarczeni bagażem w postaci kajaków, namiotów i osobistych bagaży, zrezygnowali ze szturmu i spokojnie wsiedli do późniejszego pociągu, którym myśmy podróżowali.
Ta opowieść, różni się nieco od pozostałych. Wiele tu przeciwności losu. Okazuje się, że i z tym musi się liczyć turysta, uprawiający turystykę kwalifikowaną. Pisanie tylko o dobrych stronach spływów, byłoby nieuczciwe. Czytelnik mógłby pomyśleć sobie:, „Jakie to dziwne. Kiedy kajakarze wypływają, zawsze świeci słońce i zawsze jest wesoło”. Jak się okazuje, czasami leje jak z cebra, zdarzają się też wypadki. Czasem zginie kajak podczas przesyłki. Bywa, że rozłączy się grupa... W finale, jednak prawie zawsze jest happy end.
Kajakarze mają jeszcze jedną właściwość. Przykre rzeczy puszczają w niepamięć i najchętniej pamiętają dobre zdarzenia. Dzięki temu, już w drodze powrotnej do domu, zaczynają planować kolejną eskapadę. Ta właściwość powoduje też powstanie ( lekko fałszywego) obrazu spływu idealnego. To trochę tak jak z wędkarzami. Zawsze łowią taaaaaaakie ryby! W rzeczywistości są to niewielkie płoteczki. Ciekawostką jest także to, że ze spływu na spływ przybywało ciągle nowych, początkujących kajakarzy, którzy z zapałem zaczynali uprawiać tę dziedzinę turystyki.
Jędrek, pomimo, że spotkało go najwięcej przykrych niespodzianek na Nysie, „wpadł, jak śliwka w kompot” i od tamtego czasu ciągle rozwijał swoje zainteresowanie kajakarstwem. Skończył kurs przodownicki we Wrocławiu i pływał zawzięcie przez wiele lat.
0 komentarze:
Prześlij komentarz