piątek, 5 sierpnia 2016

XXII Obfity w spływy rok 1987 - cz.II

   Jędrek przez dłuższy czas odpuścił sobie spływy. Jeśli brał w jakimś udział, to koniecznie z Marylką. Pobrali się i urodził im się starszy z synów Piotrek. Mnie i Jędrkowi wciąż marzyły się dalsze podróże i zdobywanie górskich rzek, z którymi dotychczas wygrywaliśmy nasze indywidualne potyczki. Jakoś dzięki temu, że Marylka była uwiązana małym dzieckiem, wyraziła swoją zgodę na nasz wypad na kolejne górskie rzeki. Planowaliśmy spłynięcie Ropą, potem, gdy ta wpadnie do Wisłoki, Wisłoką do miejscowości Pilzno, potem przenieść się na Wisłok i spłynąć nim do Rzeszowa.
   Kiedy dojechaliśmy do Gorlic i wsiedliśmy do taksówki, prosząc pana taksówkarza, by nas zawiózł nad Ropę w dogodne miejsce do rozłożenia kajaków i ich wodowania, bardzo się zdziwił. Przecież Ropą nie da się nigdzie dopłynąć, orzekł. Byliśmy innego zdania. Wkrótce też ruszyliśmy, wiosłując w naszych dmuchanych rekinach w dół rzeki. Nie mieliśmy kłopotów. Nawet nie trzeba było często wychodzić z kajaków. Wody było pod dostatkiem, by dopłynąć wkrótce do Biecza. Wyszliśmy do miasta, pozostawiając nasz dobytek pod opieką uprzejmego wędkarza. Po powrocie popłynęliśmy tylko kilka kilometrów i na nadbrzeżnej łące zatrzymaliśmy się na nocleg.

Biecz
   Pogoda była cudowna. Na niebie pojawiały się nieliczne chmurki cumulusy. Prognozy na następny dzień też były raczej optymistyczne, jednak po długiej  podróży pociągiem, obaj byliśmy bardzo zmęczeni, stąd nasza decyzja o wcześniejszym niż zwykle zatrzymaniu się na postój. Był grog i niewielkie ognisko. Ta odrobina alkoholu poskutkowała w ten sposób, że po kilku minutach siedzenia przy ogniu tak bardzo zrobiliśmy się senni, że jeszcze za dnia znaleźliśmy się w namiotach i już za chwilę spaliśmy. Warto było. Obudziliśmy się wczesnym rankiem, wyspani i w doskonałych humorach. Szybko złożyliśmy nasze podszyte wiatrem domki i ruszyliśmy w dalszą drogę. Niebawem, w okolicy Jasła wpłynęliśmy na Wisłokę, do której wpadła przed chwilą Ropa. Z oddali dały się  słyszeć pierwsze, jeszcze ledwie słyszalne pomruki burzy. Płynęliśmy dalej, jednak rozglądając się już za dogodnym lądowiskiem.

 Biwak za Bieczem

Burza nadchodziła szybciej, niż sądziliśmy. Głuche pomruki zamieniły się w głośne grzmoty. Za nami sunął po niebie ogromnych rozmiarów kumulonimbus, zwiastując potężną ulewę i burzę z piorunami. Niebo zaczęły znaczyć błyski piorunów a huk przetaczający się przez góry był tak potężny, że drgania czuliśmy nawet na burtach kajaków. Nagle zobaczyliśmy potężny błysk i suchy ogłuszający trzask grzmotu rozległ się nieopodal. Burza była już nad nami. Nie mogliśmy dłużej czekać. Należało natychmiast przybić do pobliskiego, wysokiego brzegu i tam szybko rozłożyć namioty. Jędrek wspiął się na skarpę, ja brodząc w wodzie podawałem mu najpierw liny cum, za które on ciągnął, potem popychałem kajaki za rufy, aż znalazły się na szczycie skarpy. Miała ona wysokość wynoszącą około półtorej długości kajaka, czyli około ośmiu metrów. Postawiliśmy namioty najszybciej jak się dało, napompowaliśmy materace i schowaliśmy bagaże. Lunęło. Dawno nie widziałem tak gwałtownej burzy. Z nieba lała się potokami woda. Grube krople deszczu dudniły o naprężone plandeki, tak że nie mogliśmy nawet się ze sobą porozumiewać, choć Jędrka namiot był oddalony od mojego zaledwie o półtora metra. Położyłem się głową ku wyjściu i leżąc, obserwowałem żywioły. Błyskawice tańczyły po okolicznych wzgórzach, rozświetlając okolicę. Ponieważ błyskało niemal bez przerwy, długo w noc oglądałem te fajerwerki. O spaniu w tym huku nie mogło byś nawet mowy, Hałas był, jak na pierwszej linii frontu, podczas ostrzału artyleryjskiego. Po północy burza ustała, a my wreszcie mogliśmy usnąć. Jakie to szczęście, że około godziny trzeciej nad ranem pilna potrzeba fizjologiczna zmusiła mnie do wyjścia z namiotu. Stoję więc sobie na krawędzi skarpy i sikam w stronę rzeki, ale dziwny jakiś ten odgłos. Jest głośno, jakbym sikał wprost do wody, tuż pod nogami. Jakoś mnie to nie zastanowiło, bo prócz tego, że było ciemno, panowała gęsta jak mleko mgła. Wróciłem do namiotu, ale nie mogłem już usnąć. Poczekałem jakieś pół godziny i znów wstałem, żeby zobaczyć, co tak pluska? Rzeka płynęła jakieś trzydzieści centymetrów poniżej krawędzi skarpy. Tej ośmiometrowej!

Wisłoka. Za chwilę będzie tu woda.

   Obudziłem Jędrka i zaczęliśmy się gorączkowo pakować. Odwróciliśmy kajaki, wpakowaliśmy w nie bagaże, wsiedliśmy do nich i po kilku minutach odpłynęliśmy. Nasze dotychczasowe miejsce biwakowania zalała woda. Rwący nurt pozwolił nam na błyskawiczne wprost przemieszczanie się. Zrazu płynęliśmy we mgle, która z czasem, ogrzana słońcem rzedła i wreszcie całkiem się rozwiała, ukazując nam piękną okolicę. Do Pilzna dotarliśmy około jedenastej godziny przed południem, pozostawiając za sobą trzydzieści pięć kilometrów rzecznego, górskiego szlaku.
   Zaczęliśmy się zastanawiać, co zrobimy dalej, skoro tak szybko udało się nam pokonać tę sporą odległość. Uzgodniliśmy, że jeśli znajdzie się taksówkarz, który zechce nas zabrać wraz z dużą ilością bagaży do miejscowości Frysztak, nad Wisłokiem, to jeszcze dziś zaczniemy płynąć tamtą rzeką. Udało się. Taksówkarz był bardzo zainteresowany naszym kajakarsko turystycznym hobby i nie dość, że chętnie nas tam zawiózł, to jeszcze pojechał (już gratis) do najbliższej miejscowości, by uzupełnić nasz prowiant. Ot po prostu miły gość.
   Ruszyliśmy. Niemal nie dało się płynąć. Wody w Wisłoku prawie nie było. Poruszaliśmy się właściwie ciągnąc kajaki od kałuży do kałuży. Tak ze cztery kilometry. Mieliśmy tego dość i postanowiliśmy odpocząć. W ciszy, która zapadła usłyszeliśmy znajome pomruki odległej burzy. Nie czekając na nic, szybko znaleźliśmy bardzo wysoką skarpę, tym razem chyba piętnastometrową i rozbiliśmy namioty. Kajaki odwróciliśmy i pomyśleliśmy, że trzeba by uzupełnić zapasy wody pitnej. Znów wypadło, że Jędrek poszedł po tę wodę. Jeszcze z daleka krzyczałem za nim, tylko nie wdawaj się w jakieś opijanie pępkowego! Śmiejąc się, zniknął za pagórkiem. Robiłem w tym czasie kolację, kiedy znów lunęło. Jędrek wrócił już w deszczu. Na szczęście miał na sobie sztormiak. Kolację jedliśmy pod upiętą na lince odciągowej namiotu, folią. Potem znów rozgorzała kolejna burza, w swej gwałtowności podobna do wczorajszej. Na szczęście dla nas zakończyła się koło dziewiątej wieczorem, dzięki czemu mogliśmy się spokojnie wyspać. Dobrze wybraliśmy miejsce. Tym razem woda podniosła się jeszcze wyżej, niż na Wisłoce. Była brunatna i z szumem przetaczała się pod nami. W jej nurcie płynęło mnóstwo różnych śmieci, gałęzi a nawet padłych zwierząt. Poczekaliśmy aż minie kulminacyjna fala i wsiedliśmy do kajaków. Tuż po starcie, usłyszeliśmy za sobą jakiś wielki szum. Kiedy się odwróciliśmy, zobaczyliśmy wielkie drzewo, toczone przez nurt rzeki, płynące niby walec w naszym kierunku, tocząc gałęzie po dnie. Drzewo kręcąc się w poprzek rzeki czyniło właśnie taki szum. Pomyśleć tylko, że gdybyśmy podjęli decyzję o odbiciu od brzegu kilka sekund później, trafilibyśmy wprost w ten „młynek”. Mocniej nacisnęliśmy na wiosła i po kilku chwilach groza minęła. Znów szybko i bez jakichkolwiek przeszkód popłynęliśmy w dół rwącej rzeki.
   Nad Wisłokiem jest dużo miejscowości, które nie są połączone mostami, więc ludzie często wykorzystywali niewielkie łodzie, jako promy osobowe. Wyglądało to tak, że nad rzeką wisiała długa lina a na drugiej, długiej linie, na kółku, umocowana była łódka. Wystarczyło tylko odepchnąć ją od jednego brzegu i nurt sam pchał ją do drugiego. Taka właśnie lina omal nie stała się przyczyną naszego drugiego wypadku na Wisłoku. Płynąłem pierwszy i w ostatniej chwili zauważyłem ją. Wisiała nad wodą na wysokości mojej szyi. Błyskawicznie nakryłem się wiosłem Lina prześlizgnęła się po nim i zaczęła drgać nad wodą to w górę, to w dół w rytmie: trata, ta, ta. Wrzasnąłem do Jędrka: UWAŻAJ!!!! i wskazałem przeszkodę. Zobaczył. Wybrał inną taktykę. Wysunąwszy do przodu ręce próbował nimi trafić w rozedrganą linę. Wyglądało to pociesznie, kiedy tak tymi rękoma wywijał: Trata, ta, ta. Szczęśliwie trafił. Uchwycił ją oburącz i chciał przerzucić nad głową, ale nasza prędkość była spora. Nie do końca udało mu się ją utrzymać. Wyrwała mu się z rąk i boleśnie obtarła policzek. Obtarcie policzka to był jedyny efekt tego spotkania trzeciego stopnia z groźną liną. W dalszej drodze już bacznie przyglądaliśmy się brzegom, wypatrując przycumowanych łódek, ale pozostałe liny wisiały już znacznie wyżej.
   Późnym popołudniem osiągnęliśmy Rzeszów. Zatrzymaliśmy się na brzegu dużego zbiornika retencyjnego, wypełnionego mniej więcej w połowie. Było słychać warkot motocykli żużlowych, wnioskowaliśmy z tego, że jest blisko do stadionu żużlowego. Rzeczywiście, kiedy już spakowani udaliśmy się na najbliższy przystanek autobusowy, zobaczyliśmy po lewej stronie ulicy stadion Stali Rzeszów. Po kilkunastu minutach byliśmy już na dworcu PKP. Było ciepłe popołudnie 16 czerwca 1987 roku. Tu, na dworcu w Rzeszowie podjęliśmy kolejną, ważną decyzję, że mimo iż zrealizowaliśmy nasze plany dotyczące spłynięcia rzekami Ropą, Wisłoką i Wisłokiem, wobec zaoszczędzonej sporej ilości czasu, będąc już w tych stronach, spłyniemy jeszcze Sanem, jak się uda, do Przemyśla. Zamiast więc wsiąść do pociągu jadącego do Zielonej Góry, poczekaliśmy na pociąg, który zawiózł nas do Sanoka.

* * * 

Dworzec w Sanoku przypominał nędzną stacyjkę w bardzo prowincjonalnej, zapyziałej miejscowości. Zaniedbana, brudna poczekalnia, jedna, nieczynna kasa biletowa, dwie tablice z rozkładem PKP i PKS. Przed dworcem żadnego autobusu, czy taksówki, a do miasta daleko. Poszedłem poszukać taksówki, Jędrek pilnował bagaży. Kiedy wreszcie ją znalazłem, taksówkarz, ujrzawszy stertę naszych tobołków, powiedział, że powinniśmy raczej poszukać sobie taksówki bagażowej, a on nie ma zamiaru tego wszystkiego wieźć. Dał się przekonać za pomocą odpowiedniej ilości biletów (Narodowego Banku Polskiego, będących prawnym środkiem płatniczym w PRL). Zawiózł nas do Domu Turysty w Sanoku, gdzie ze względu na późną porę dnia oraz na deszczową pogodę postanowiliśmy przenocować. Pokoik był malusi, może z osiem metrów kwadratowych. Umeblowanie stanowiło piętrowe łóżko, przy nim malutki stolik i dwa krzesełka. Z pokoiku wchodziło się do mikroskopijnej łazienki, nie z prysznicem, lecz z wanną a'la „kocioł murzyński”. Nie narzekaliśmy, bo w końcu to i tak był luksus w porównaniu do naszych jednoosobowych namiocików i to bez tropiku, nie mówiąc już o łazience, która po kilku dniach podróży, bardzo nam się przydała. To lokum miało jednak zaletę. Było stosunkowo tanie! Nie zmarnowaliśmy czasu. Pozostawiwszy nasze bagaże w pokoju, udaliśmy się na rekonesans. Zwiedziliśmy Sanok. Najciekawszym miejscem było muzeum mające siedzibę w sanockim zamku. Zadziwiła nas przebogata ekspozycja ikon i innych eksponatów charakterystycznych dla regionu Podkarpacia. Przy okazji znaleźliśmy sobie dogodne miejsce do wodowania. Na szczęście było niedaleko od naszego hotelu. Mogliśmy więc zanieść tam nasze bagaże, nie korzystając z drogich taksówek.

Bilet wstępu do muzeum w Sanoku

   Rano wyruszyliśmy na podbój największej rzeki polskiego Podkarpacia. Mimo całonocnych opadów, tym razem nie doczekaliśmy się wysokiego stanu wód rzeki. Bieszczadzkie zapory, Solińska i w Myczkowcach, skutecznie „zbuforowały” przepływy. Woda w Sanie układała się w górnej strefie stanów średnich, dla nas wręcz idealnie!
   Popłynęliśmy w dół. Najpierw były bardzo charakterystyczne skałki i musieliśmy, niczym na Dunajcu, mocno się napracować wiosłami, by je skutecznie ominąć, potem coraz częściej zdarzały się długie odcinki spokojnej wody, aż wreszcie San się uspokoił i bardzo przypominał nasz poczciwy Bóbr, z tą różnicą, że jednak nurt w nim był bardziej rwący, a sama rzeka szersza i głębsza. Tego dnia udało nam się przepłynąć aż czterdzieści sześć kilometrów. Wykorzystaliśmy wspaniałą pogodę i wiejący od rufy wiatr.

San koło Dynowa. Klasyczny widok

San - widok na góry

   Następny etap z Dynowa, rozpoczęliśmy z lekkim rozdźwiękiem. Jędrek poczuł jakiś nieokreślony niepokój. Złościłem się. Mówiłem: Człowieku, to niepowtarzalna okazja, więcej cię na taki długi wypad  żona nie wypuści samego, a przecież wiesz, że to nasza ostatnia szansa na zrobienie tego Sanu do końca. Jędrek miał wciąż jakieś przeczucia i się upierał, że powinniśmy skrócić spływ i wrócić do domów. Uparłem się, twierdząc, że takich decyzji nie podejmuje się na podstawie jakichś intuicyjnych, irracjonalnych powodów. Popłynęliśmy dalej, ale Jędrek wciąż był niespokojny. W Dubiecku ponownie zostaliśmy zaatakowani przez burzę. Burze na tym terenie charakteryzuje niebywała gwałtowność. Znów, z powodu huku i niemal niegasnących błyskawic nie mogliśmy spać. Rano niepokój Jędrka wzrósł jeszcze bardziej. Popłynęliśmy najszybciej, jak mogliśmy. Spływ zakończyliśmy dwudziestego czerwca, w Przemyślu, skąd pociągiem relacji Przemyśl – Szczecin, udaliśmy się do domu.
   Kiedy wróciliśmy, okazało się, że pierworodny syn Jędrka i Maryli w tym czasie bardzo zachorował i zdesperowana matka, chyba myślami przywoływała męża na pomoc. W dobie, kiedy o telefonach komórkowych nawet nikt nie myślał a i o taki zwykły, stacjonarny było niezwykle trudno, powiadomienie kogoś, kto jest w podróży o kłopotach, było możliwe tylko przez radio. W tamtych czasach często słyszało się nadawane przez nie komunikaty: „Pan taki to a taki, zamieszkały tam i tam, proszony jest o pilne skontaktowanie się z domem w pilnej sprawie rodzinnej”. Taki komunikat najczęściej oznaczał śmierć lub ciężką chorobę w najbliższej rodzinie, więc jeśli powody były bardziej błahe, unikano ich nadawania. Tak więc mieliśmy do czynienia z nieudowodnionym, acz niewątpliwym przypadkiem telepatii. Na szczęście Piotruś wyzdrowiał i wszyscy byli z tego powodu bardzo szczęśliwi.
   Po zweryfikowaniu książeczki, okazało się, że zapracowałem sobie na srebrną odznakę GOK ( Górska Odznaka Kajakowa) i zaliczono mi sześć rzek na odznakę złotą GOK.

* * * 

   Ostatni spływ, jaki zafundowałem sobie w 1987 roku był długi i bardzo, bardzo dla mnie egzotyczny. Postanowiliśmy wyruszyć na wyprawę Bugiem od granicy (wtedy jeszcze z ZSRR) do Warszawy. Nie było łatwo. Organizacją popisała się dotychczas pozostająca w cieniu, pierwsza dama spływów aranżowanych przez Jurka, Jadzia H. Ona też była przodownikiem turystyki kajakowej i potrafiła sprawnie zorganizować wyprawę. Najpierw załatwiła zakładowego żuka do transportu naszych bagaży do Niemirowa, potem troszczyła się o nas przez cały czas trwania imprezy, na koniec zorganizowała sprawne przewiezienie osób i bagaży do domów.
   Nasz sprzęt i większość osobistych rzeczy pojechały właśnie żukiem. My wszyscy, pojechaliśmy czym kto mógł, głównie pociągiem a ostatni etap rozlatującym się autosanem.
   W Niemirowie nie czekaliśmy długo na przyjazd bagaży. Na wszelki wypadek, mieliśmy jednak ze sobą dwa namioty, mogące pomieścić na noc wszystkich ludzi. Nie było nas w końcu aż tak dużo.
   Pierwszego sierpnia stanęliśmy obozem na brzegu Bugu. Złożyliśmy bagaże w jednym miejscu i postanowiliśmy odpocząć po wyczerpującej podróży. Rozpaliliśmy ognisko, na które zaprosiliśmy sołtysa Niemirowa. Wcześniej, ze względu na fakt, że przebywaliśmy w strefie nadgranicznej, musieliśmy się zameldować i uzgodnić z nim miejsce biwakowania. Bardzo się dziwił naszej pasji, ale przy tym okazał się „dusza człowiekiem” zaproponował nam nieodpłatnie spory kosz ziemniaków, a także zsiadłe mleko, jajka i inne wiejskie wiktuały, za które byliśmy mu bardzo wdzięczni. Okazało się, że prywatnie, ów sołtys zajmował się między innymi hodowlą owiec. Zobaczył mojego psa. Średniego pudelka, który jeszcze był w wieku szczenięcym. Nigdy nie strzyżony. Popatrzył na niego i zawyrokował, że ten pies, wygląda całkiem jak owieczka. Jest lato i psu, szczególnie czarnemu jest za gorąco. Sołtys ma specjalne nożyczki do strzyżenia owiec, to go przystrzyże. Przystałem na tę propozycję i pies, w asyście wszystkich dzieciaków, jakie z nami były, poszedł do owczarni na postrzyżyny. Kiedy wrócił, naprawdę sprawiał wrażenie zawstydzonego. Dziwnie się zachowywał, ale widocznie pozostałe dwa psy, Artuś i Omar, zaakceptowały nowy wygląd mojego Tobcia, bo po chwili zachowanie psiny wróciło do normy. Myślę, że potem był mi wdzięczny za tę decyzję w sprawie strzyżenia, bo naprawdę było momentami nieznośnie upalnie.
   Przywiezione kajaki zaczęliśmy montować rano, w dniu, w którym mieliśmy wypłynąć. Pan kierowca, po przenocowaniu w namiocie i po śniadaniu pojechał do domu. Zostaliśmy my i nasze kajaki. Niestety powstał problem. Jak wcześniej pisałem, najpowszechniejszymi w PRL kajakami składanymi były jantary i neptuny. Wprawdzie były z wyglądu bardzo podobne, jednak ich konstrukcje różniły się. Jantary były lżejsze, ale trudniej się je montowało, gdyż dla osiągnięcia sztywności kadłuba, należało bardzo mocno naciągnąć powłokę, co realizowało się za pomocą stelażu. Neptuna montowało się bardzo szybko, gdyż jego stelaż miał specjalne klamry, za pomocą których usztywniało się poszycie. Dodatkowo wzdłuż jego burt zamontowane były dwie komory pneumatyczne, które po napompowaniu, nadawały ostateczny wygląd kajakowi, także go ostatecznie usztywniały. Rzecz w tym, że nie wiadomo z jakiego powodu, jeden z kajaków przywieziono zdekompletowany. Ba! stelaż był od innego typu, a powłoka od innego. Złożyliśmy zatem te kajaki, które były kompletne i zaczęliśmy się wspólnie zastanawiać co zrobić z tym ostatnim. Myśleliśmy długo, i jeszcze dłużej składaliśmy, jednak w efekcie powstał całkiem zgrabny kajak, w którym można było bezpiecznie płynąć. Ponieważ jedna część była od jantara, druga od neptuna, nową konstrukcję ochrzciliśmy: „JAPTUN”, zaś cały spływ zatytułowaliśmy: „Japtunowy Spływ Kajakowy pod trzema psami – BUG'87”

   Pogoda nam sprzyjała. Był piękny, słoneczny dzień i lekki wiaterek zawiewał od rufy. Ostatni raz spojrzeliśmy na charakterystyczne wieżyczki strażnicze z granicy polsko – sowieckiej i odpłynęliśmy. Na brzegu został pomachujący chusteczką, sympatyczny sołtys z gromadką miejscowych dzieciaków. Przed nami było ponad dwieście trzydzieści kilometrów wody i dwa tygodnie urlopu. Czyż to nie piękna perspektywa?
   Nasze pierwsze wrażenia: szeroka, ale bardzo płytka woda. Bug był oznakowany inaczej niż dotychczas uczęszczane przez nas szlaki żeglowne. Były to tyczki powbijane w dno lub usytuowane na brzegu. Prawa tyczka, była zaopatrzona w wiechę skierowaną ku górze, a jej trzon był pomalowany na paski czerwono białe, lewa tyczka była okorowana i bez wiechy. Nazywaliśmy je tak, jak kapitanowie barek: lewy – goły, prawy – wesoły. Najbardziej to bawiło dzieci. Niestety, rzeczywistość szybko zweryfikowała nasze zapędy, aby skracać sobie drogę, ścinając meandry rzeki. Kajaki mają około piętnastu, dwudziestu centymetrów zanurzenia, ale Bug, był jeszcze płytszy! Musieliśmy płynąć zgodnie z wytyczonym szlakiem żeglugowym a i tak trafiały nam się przykosy, które chwytały kajaki, nie mówiąc już o częstych przemiałach.
   Rzeka rozlewała się malowniczo po wielkiej dolinie. Na jej brzegach, w oddali, na wzniesieniach przycupnęły niewielkie miejscowości, bardzo sielsko wyglądające. Niekiedy też pojawiały się plaże, na których licznie gromadzili się plażowicze i chętni zażycia kąpieli w uwaga! Czystej wodzie! My także korzystaliśmy z każdej okazji, by się zamoczyć. Dzieci nie posiadały się z radości.
   Psy, podzieliły między siebie kompetencje i ustaliły hierarchię. Tobcio jako najmłodszy zajmował ostatnie pole, o palmę pierwszeństwa walczyły, już do końca spływu Artuś i Omar. Wydawało nam się, że to Omar został w tej sztucznej sforze szefem. Chyba słusznie, bo był najstarszym psem w tym towarzystwie. Najsilniejszym był Artuś. Tak więc wyraźnie, kiedy odchodziliśmy od kajaków, za ich pilnowanie odpowiedzialność przejmował Art. Pozostałe psy wiernie go naśladowały, do tego stopnia, że kiedy raz poszliśmy po zakupy do nieodległej wsi, pozostawiając dobytek jedynie pod ich opieką, te tak dobrze strzegły naszego dobytku, że nie pozwoliły skorzystać miejscowym ludziom z plaży, na której pozostały nasze kajaki. Nie dopuszczały ich na odległość mniejszą niż sto metrów. Kiedy wróciliśmy, zastaliśmy wściekłych plażowiczów, który mieli do nas pretensje, że zablokowaliśmy im plażę. Przeprosiliśmy ludzi, a psom kazaliśmy schować się w łodziach. Pochwaliliśmy je. Dostały w nagrodę swoje ulubione smakołyki i odtąd, kiedy odchodziliśmy od swojego dobytku, mogliśmy być o niego spokojni. Psy nie dopuszczały nikogo. Co ciekawe. Wszystkie trzy pozostawały na polecenie przy bagażach. Żaden z nich nie wymagał wiązania na smyczy.
   Jadzia zabrała na spływ swoją córkę Sylwię i siostrzenicę Anię. „Geniowatych” było troje: Mama Renia, Tata Genio, syn Boluś i ich ukochany foksterier Omar. Był też Heniek ze swoimi dwiema córkami Agnieszką i Anią, no i oczywiście z nieodłącznym Artkiem. Tak się składało, że jeśli jedna dorosła osoba wzięła do kajaka jedno dziecko, to i tak jedno miejsce w kajaku pozostawało wolne. Wykorzystaliśmy je do wożenia bagaży tych, które były wspólne lub nie mieściły się w kajakach uczestników. Trzeba pamiętać, że psy musiały, choć w nogach załoganta, ale też mieć wygodne miejsce.
   Kajakiem bagażowym, jak go natychmiast ochrzciliśmy zwykle „powoził” Genio, jednak od czasu do czasu dawaliśmy mu odpocząć i zamienialiśmy się z nim miejscami.
   Letni spływ Bugiem to prawdziwa frajda. Woda w rzece jest czysta, a z powodu małego przepływu i wielu płycizn ciepła, toteż kąpieli zażywaliśmy tego roku ile się dało. Ponieważ mieliśmy dużo czasu na przepłynięcie 233 kilometrów, po rozłożeniu ich na etapy, wypadło nam po jakieś dwadzieścia dziennie. Zaplanowaliśmy sobie zrobienie dwóch biwaków wypoczynkowych, to znaczy pozostawaliśmy na tym samym miejscu, także w dniu następnym. Takie biwaki wypoczynkowe potrzebne są do tego, żeby zrobić pranie, urządzić sobie grzybobranie, czy zająć się łowieniem ryb. W trakcie płynięcia próbowaliśmy łowić na spining, ale skutkowało to tylko wieloma zaczepami połączonymi z utratą błystki, przy zerowym rezultacie połowów. Podczas postojów, zdarzało nam się wspólnymi siłami nałowić tyle ryb, że każdy mógł sobie pojeść troszeczkę. Dziewczyny chętniej wtedy niż w zwykły dzień pitrasiły bardziej wyszukane dania niż obsmażana mielonka z puszki z kaszą czy ziemniakami. Renia miała przy tym wręcz nieograniczoną wyobraźnię. Potrafiła w środku lasu na tak zwanym „zadupiu” zagnieść ciasto na pierogi, przygotować doskonały farsz i nagotować tyle smakowitych pierogów, że wszyscy najedli się do syta.

   Raz, kiedy szykowaliśmy z Geniem i Heńkiem wieczorne ognisko, zauważyliśmy ciekawe zjawisko. Najstarszy z psów, Omar uczył najmłodszego Tobcia jak się kopie doły w ziemi. Tobcio nigdy wcześniej tego nie robił. Staliśmy z boku i obserwowaliśmy na czym polega psie nauczanie. Starszy dawał młodszemu przykład jak się to robi. Podszedł do skarpy i zaczął kopać. Zawołał młodszego (jakoś w psim języku) i pokazał mu, że teraz jego kolej. Omar nie był zadowolony z wyników Tobciowego kopania i odgonił go od dziury, żeby znów mu pokazać jak się to robi. Potem nastąpiła zmiana, przy czym za każdym razem Omar bacznie przyglądał się poczynaniom swojego ucznia. Za trzecim razem widać uznał, że lekcja skończona, bo pozwolił adeptowi nowej sztuki doskonalić swoje umiejętności na ćwiczebnej dziurze, a sam zajął się kopaniem obok nowej, swojej. Byliśmy zszokowani tymi obserwacjami. Dowiedzieliśmy się, że psy też mają swoje sposoby nauczania młodzieży. Bardzo żałuję, że zaginęły nam gdzieś zdjęcia dokumentujące to wydarzenie.
   Bug ma wspaniałe koryto. Jest bardzo obszerne. Woda płynie tylko niewielką jego częścią i było widać, że dokonuje częstych zmian swojej trasy. Dzięki bardzo urozmaiconej rzeźbie terenu, nigdy nie nudziliśmy się. Bug dzielił się na dwie lub trzy wstęgi podzielone kępami lub łachami. Niekiedy wybieraliśmy nawet takie wyspy na nocleg. Kiedyś zatrzymaliśmy się na biwak na lewym brzegu rzeki (tak uważaliśmy), gdy podczas obchodu miejsca biwakowania zauważyliśmy, że jest to obszerna, porośnięta drzewami wyspa. Trzeba przyznać, że miejsc biwakowych nad Bugiem było mnóstwo i jeszcze lepsze niż nad Odrą. Tu też nie mieliśmy problemów z chrustem na ogniska, tu też były wyniesione, wyżej położone, suche łąki, na których chętnie rozbijaliśmy nasze namioty.

   Na jednym z etapów przepływaliśmy przez miejscowość Nur. Gdybyśmy wybrali lewą odnogę nurtu, pewnie byśmy tę miejscowość ominęli, ale na szczęście wybraliśmy prawą i zatrzymaliśmy się u podnóża wzgórza, na którym ulokowana była miejscowość. Zostawiliśmy nasze kajaki w jakiejś takiej kamiennej zagrodzie, którą wykonano chyba dla małych dzieci do baraszkowania w wodzie i udaliśmy się w stronę rynku. Po drodze napotkaliśmy malarkę malującą na wzgórzu wijącą się w dole rzekę. Obraz był już wyraźny, lecz malarka twierdziła, że jeszcze nie jest ukończony. Umówiliśmy się więc z nią, że teraz zamówimy ten obraz, a odbierzemy, kiedy da nam telefonicznie znać, że jest gotowy. Zgodziła się nawet wykonać trzy kopie tego obrazu, bowiem Genio, Heniek i ja wyraziliśmy gotowość jego kupienia. Malarką okazała się Pani Bogumiła Ołowska, bardzo wzięta i modna obecnie artystka. Po telefonie od niej pojechałem do Ząbek pod Warszawą, gdzie wówczas ta pani mieszkała i kupiłem dwa obrazy. Dla Genia i dla siebie. Heniek przytłoczony brakiem gotówki, z żalem zrezygnował, ale dla malarki nie było to żadnym problemem, bo ktoś z Kanady zamówił też to płótno, więc nie musiała już robić czwartej kopii. Obraz ten do dziś jest ozdobą mojej sypialni, przypominając mi letnie dni roku 1987.
   Z Nurem mam jeszcze inne wspomnienia. Prosto od sztalugi malarki poszliśmy do baru. Ponieważ było już po godzinie trzynastej, zamówiliśmy sobie coś do jedzenia i po piwie, no może po dwa piwa. Miałem ze sobą chlebak z dokumentami i podręcznymi przyborami. Po zakropionym piwem, bardzo sytym obiedzie, wstałem od stołu i zapomniałem o chlebaku przewieszonym przez
oparcie od krzesła. Przypomniałem sobie o nim dopiero na kolejnym etapie, kiedy dopływaliśmy do Małkini. Oj, miałem kłopot! Prawie całej nocy nie przespałem, myśląc o tym nieszczęsnym chlebaku. Jeszcze miałem w pamięci kłopoty związane z odtwarzaniem dokumentów skradzionych na zimowej Brdzie, a tu kolejny ambaras, myślałem. Pokładałem jednak nadzieję w uczciwość człowieka i się nie zawiodłem. Między Małkinią a Brokiem zatrzymaliśmy się w jakiejś miejscowości, odległej o cztery kilometry od rzeki. Koledzy poczekali na mnie, a ja „motocyklostopem” (zatrzymałem motorower marki jawa, którego
kierowca zgodził się podrzucić mnie do najbliższej miejscowości) udałem się do wsi. Był tam tylko jeden telefon, u sołtysa i to taki na korbkę. Zakręciłem nią i odezwała się telefonistka. Mówię do niej: „Proszę pani, wczoraj płynąłem kajakiem przez miejscowość, której nazwy nie pamiętam. Wiem tylko, że zaczynała się na „U” i miała trzyliterową nazwę”. Chwila milczenia po obu stronach słuchawki i radosny okrzyk z tamtej strony. Wiem, to chyba NUR! Tak, tak, przytaknąłem. Pani telefonistka na to:
- Rzeczywiście na „U”! A o co chodzi?
- Proszę o połączenie mnie z barem w tej miejscowości.
W tej chwili usłyszałem jakieś trzaski i męski głos zapytał:
–Halo, kto mówi?
Przedstawiłem się z imienia i nazwiska, a pan, nie czekając aż skończę, powiedział, że znalazł zgubę i że mogę ją odebrać kiedy chcę, a nazwisko zna z dokumentów.
   Umówiłem się na następny dzień. Wróciłem do grupy i popłynęliśmy do miejscowości Brok, gdzie z powodu moich dokumentów, Jadzia zarządziła dzień przerwy, bym mógł je odzyskać. To nie koniec historyjki. Nazajutrz rano, tak z głupia frant spytałem, czy ktoś zechciałby mi towarzyszyć w podróży do Nura. Zgłosił się Heniek. Poszliśmy na dworzec autobusowy i po chwili jechaliśmy Pekaesem do Małkini, gdzie musieliśmy się przesiąść na inny autobus, jadący do Nura. Już o 11.00 zameldowaliśmy się w barze. Pan barman był bardzo zaskoczony naszym widokiem, ale znając moje dane osobowe, niczego nie musiał się obawiać. Zwrócił mi chlebak z dokumentami, my zaś zaproponowaliśmy mu w dowód wdzięczności sławną socjalistyczną walutę, „połówkę”.

Obraz p.t. „Nur” – B. Ołowska

Pan przystał, ale pod warunkiem, że będziemy mu towarzyszyli. Nie usłyszał odmowy. Potem było jeszcze piwo (na nasze nieszczęście) i musieliśmy uciekać, bo trzeba było zdążyć na powrotny autobus. Pędem wpadliśmy na przystanek, kiedy właśnie nadjechał nasz środek transportu. Wsiedliśmy. Były jeszcze dwa wolne miejsca na tylnej osi jelcza. Zajęliśmy je. Po godzinie piwo zaczęło działać mocno moczopędnie. Do Małkini było jeszcze około czterdziestu minut jazdy wyboistą drogą. Co może się dziać z ludzkim, przepełnionym pęcherzem na wyboistej drodze Nur – Małkinia? Oj działo się, działo! Nie wytrzymałem i przepchnąwszy się przez ciżbę do kierowcy, wyjawiłem mój problem. Zatrzymał się przy jakimś rachitycznym krzaczku dzikiej róży, który udawał las. Ja udawałem, że mnie nie widać, a cały autobus komentując to ze śmiechem udawał, że mnie nie widzi. Heniek skulił się na siedzeniu ściskając nogi i nie wyszedł, bo się wstydził. Potem była Małkinia ze swoimi licznymi przejazdami kolejowymi. Mimo że sobie mocno ulżyłem za tym rachitycznym krzaczkiem róży, napadła mnie druga tura parcia na pęcherz, a Heniek wciąż walczył z pierwszą! Wreszcie autobus zatrzymał się na dworcu. Poczekaliśmy aż wszyscy wysiądą i ciągnąc się z bólu, poczłapaliśmy do dworcowego szaletu, by tam stanąć pod wysmołowaną ścianą dla mężczyzn. Staliśmy tam chyba z dziesięć minut. Do następnego autobusu mieliśmy mało czasu. Nie wiedzieliśmy czy zdążymy na przesiadkę, ale stało się to nam obojętne. Staliśmy pod tą wysmołowaną ścianą dla mężczyzn i czekaliśmy aż skończymy. Zdążyliśmy na przesiadkę. W Broku byliśmy około szesnastej, więc było jeszcze sporo czasu by nacieszyć się wolną chwilą.
   Potem był kolejny etap i kolejna przygoda. Wszędzie tu było daleko, bo jak już pisałem, łożysko rzeki było rozległe, a woda płynęła wąskim korytem, przypadkowo wyżłobionym podczas wiosennego przyboru wody. Skończyły się nam zapasy żywności. Do końca spływu pozostało jeszcze kilka dni, więc uchwaliliśmy, że przy najbliższej okazji musimy koniecznie uzupełnić nasze zaopatrzenie. Z mapy odczytaliśmy, że na tym właśnie etapie będzie najlepiej zatrzymać się w niewielkiej odległości od sporej wsi, a stamtąd autobusem udać się do najbliższego miasteczka i tam zrobić jakieś zakupy, to znaczy kupić do jedzenia, co się da. Podzieliliśmy się na dwie grupy. Jadzia, ja, Heniek i jakieś dzieci, pojechaliśmy do miasteczka, reszta pozostała na miejscu. Ich zadaniem było z pozostałych resztek ugotować obiad dla całej grupy. Biedacy! Z tego co zostało, nawet najlepsza gospodyni (czytaj Renia) nie umiałaby zrobić niczego sensownego do jedzenia, ale od czego inwencja? Zarządzono zrobienie rekonesansu w najbliższej okolicy, czy aby we wsi nie uda się czegoś kupić. Udało się! Jajka, mleko i bochen wiejskiego chleba. Powrotna droga skusiła zagonem ziemniaków, które bezczelnie komuś podebrano, potem było pole z kapustą, z której też „zwędzono” główkę, albo dwie. Kiedy wróciliśmy, zastaliśmy gotowy obiad i chłopa, stojącego przy przeprawie, zawiadamiającego nas, że wie, że skradziono mu kapustę, ale jeżeli to było z głodu, to niech nam pójdzie na zdrowie! Zrobiło nam się głupio. Przeprosiliśmy i czym prędzej oddaliliśmy się z tego miejsca. Obiad, już prawie zimny, zjedliśmy kilka kilometrów dalej.
   Wyszków stanowił granicę dzielącą wschodnią Polskę od tej warszawskiej. Od tej miejscowości rzeka była już uregulowana i oznakowana bojami, najgorsze, że ludzie stali się jacyś inni, po prostu nieufni i niekiedy nawet wredni. Nasz ostatni nocleg wypadł na wyspie na granicy Zalewu u zbiegu Narwi i Bugu. Potem był trudny etap przez Zalew Zegrzyński do Nowego Nieporętu.

Nowy Nieporęt. Zakończenie spływu Bugiem.

   Ostatnia noc, z rodzaju tych rodem z horrorów, była przespana „zającem” Zmęczeni po nieprzespanej nocy, w obawie przed chuliganami, pospiesznie zwijaliśmy namioty i kajaki. Na szczęście pan kierowca z zakładu Jadzi dotrzymał słowa i przybył o umówionej godzinie. Poszedł spać do jedynego namiotu, który specjalnie dla niego zostawiliśmy, a my w tym czasie załadowaliśmy żuka. Zrobiliśmy to tak, żeby w środku było miejsce dla kilku osób. „Geniowate” pojechali pociągiem, reszta tym żukiem. Było ciasno, niewygodnie, ale wesoło. Wieczorem byliśmy już w Zielonej Górze. Jako pamiątka z tego przepięknego spływu pozostało nam jedno, jedyne zdjęcie i to w bardzo złej kondycji. Po drodze uważaliśmy tylko, żeby nie rozmawiać, kiedy samochód się zatrzymywał, a kontakt z Jadzią, jadącą w kabinie mieliśmy jedynie za pomocą karteczek, na których pisaliśmy krótkie komunikaty, np. SIKU! Albo, KOŚCI BOLĄ!, wówczas żuk się zatrzymywał, a my wyłaziliśmy jak robaki z jego wnętrza, by zaczerpnąć trochę świeżego powietrza i odrobiny ruchu. Pewnie tym sposobem połamaliśmy wszelkie drogowe przepisy. Jednak nie powiem, kto był kierowcą tego auta. Sami widzicie, że równy był z niego gość!



0 komentarze:

Prześlij komentarz