środa, 5 kwietnia 2017

Wygodnym baksztagiem~07 Znów Jeziorak cz.II

W Matytach, jak zawsze po zakończeniu etapu, przeglądałem materiały, planując kolejny. Z mapy wynikało, że wyspa Czaplak, oblana jest od strony północnej dość szerokim pasem wody o głębokości około 2,5 metra. Pomyślałem więc, że skoro wieje wygodny, baksztagowy wiatr, wykorzystam go na  niestandardowe opłyniecie wyspy od strony północnej. Wpłynęliśmy więc w zatokę i skierowaliśmy się na przesmyk. Spoglądamy tu i tam, ale nigdzie nie widać wody. wszędzie zarośnięte trzcinami. Wreszcie, kiedy podeszliśmy blisko, ukazała się naszym oczom wąska przerwa w zwartym szpalerze zarośli. Weszliśmy w nią i popychani korzystnym wiatrem doszliśmy mniej więcej do połowy przesmyku, kiedy ten się spłycił tak, że stanęliśmy na mieczu. trzciny objęły z obu stron kadłub łodzi i chwiejąc się drwiły z nas. Wybrałem miecz do 1/4. wiatr naciskał na żagle, jacht ruszył z wolna, by za chwilę nabrać rozpędu. Czuliśmy się trochę, jak na amerykańskiej, płaskodennej łodzi napędzanej śmigłem u ujścia Misisipi. Nagle pas trzcin się skończył i naszym oczom ukazała się szeroka przestrzeń jeziora i "nasza" wysepka, która dostarczyła nam w poprzednim rejsie tylu wrażeń. Przybiliśmy w innym niż wówczas miejscu, ale szwagier naciskał, żeby stanąć tam, gdzie staliśmy poprzednio. Zaraz też zarzucił wędkę, licząc, że i tym razem weźmie na nią węgorz. Nie wziął, ale brały inne ryby. On łowił, ja zrobiłem sobie maraton pływacki wokół wyspy. Po kilkunastu okrążeniach , znudzony, wyszedłem na brzeg. W nieodległej wsi Rudnia odbywała się chyba jakaś zabawa ludowa. Słychać było muzykę i popiskiwania dziewczyn. Wieczór był ciepły i bardzo malowniczy. W sam raz na ognisko. Nazajutrz popłynęliśmy do Siemian, gdzie po zrobieniu aprowizacji, udaliśmy się w dalszą podróż. Naszym zamiarem było zatrzymanie się u wlotu  do Kanału Iławskiego, a celem była pochylnia Buczyniec na Kanale Elbląskim.

Płyniemy sobie i widzimy już mostek nad drogą między jeziorem Jeziorak i Dauby. To już początek kanału. Znajdujemy ładnie wyglądające miejsce po prawej stronie, tak żeby do wejścia w kanał było blisko. Podchodzimy do brzegu. Fok zrzucony, grot zrzucony. Idę na inercji. Marek przygotowuje się do zejścia na ląd i do cumowania. W tym celu zawinął nogawki do kolan (na Jezioraku, woda na brzegu jest daleko płytka), wziął w zęby koniec cumy i jakieś trzy metry od brzegu wyskoczył do wody. Nie widzę Marka! Nagle wynurzył się calusieńki mokry i mówi: Tu było trochę głębiej niż zwykle! Dopłynął do brzegu i wypuścił mnie na cumie, bym mógł rzucić kotwicę. Zacumowaliśmy dziobem do trawiastej, niskiej skarpy (o wysokości, może pół metra nad lustrem wody). Zdjęliśmy achtersztag, by swobodnie operować na rufie wędkami. Zaraz zdjąłem też z pantografu silnik, by kolejny już raz wyczyścić zatkaną dyszę w gaźniku. Wszyscy byli wówczas w kabinie. Niosę więc rzeczony silnik i przekładam przez kosz dziobowy, opierając o trawę przy dziobie spodziną. Nagle dziób się unosi. Wszyscy postanowili wyjść do kokpitu. Nie opuściłem silnika. Chwyciłem go za korek wlewu dwoma palcami i wisząc na pachwinach na koszu dziobowym drę się: Ratunku, pomóżcie! Zaraz upuszczę silnik! Musiałem wyglądać tak z wypiętą pupą bardzo pociesznie, bo wybuchła salwa śmiechu, a pomocy wciąż nie otrzymywałem. Wreszcie ktoś litościwie mi pomógł. Zabrał ode mnie silnik i mogłem opaść swobodnie na ręce, potem przekoziołkować i stanąć na nogi. Ta sytuacja, gdyby była sfilmowana, mogła śmiało brać udział w programie Drozdy, " Śmiechu Warte",  gdzie prezentowano różne śmieszne filmiki.



Silnik przejrzałem, dysze przedmuchane. Powiesiłem go ponownie na pantografie i zarządziłem generalne porządki na łodzi. Marek miał akurat dyżur, więc zabrał się do roboty. Ula w tym czasie otworzyła na całą szerokość forluk i czytała sobie książkę w kabinie dziobowej. Marek nabrał calusieńkie wiadro wody i chlusnął na dek, sądząc, że forluk jest zamknięty. Nagle dał się słyszeć okropny wrzask. To zmoczona wodą Ula wrzeszczała w niebogłosy. Nasze śpiwory, poduszki, wszystko zostało zmoczone. Mimo wszystko ryczałem ze śmiechu, bo żaden scenarzysta nie wymyśliłby takiej kumulacji zdarzeń. Na szczęście pogoda była dobra, więc po generalnym sprzątaniu, było generalne suszenie.



Wyszliśmy z Ulą na spacer, zostawiając Marka z żoną samych. Poszliśmy do wsi Urowo, Droga wiodła przez porębę bukowego lasu. Natknęliśmy się na wysyp bukowych prawdziwków. Rosły wszędzie i w dużych ilościach. Nazbieraliśmy ich ze trzy duże siatki. Nie chcieliśmy ich dźwigać do Urowa. Wróciliśmy na łódź. Marek z Martą oczyścili grzybki i przygotowali do smażenia. Kolacja była bardzo, bardzo smaczna.



Po kolacji postanowiliśmy nałowić trochę rybek. Usadowiliśmy się ze szwagrem na rufie. On po prawej, ja po lewej stronie. Założyłem przynętę - czerwonego robaka i rzuciłem wędkę w pobliże liści grążeli. Za chwilę miałem pierwsze branie. Średni okoń. Ula bardzo się ucieszyła, bo to jej ulubione ryby. Marek też złowił, na białego robaczka, dorodną płoć. Przez pół godziny łowiliśmy: ja okonie, Marek płocie. Znudziło mnie to i mówię: żeby tak i mnie wzięła choć jedna płotka! Marek poradził, żebym zmienił przynętę. Zmieniłem na białego i nadal brały mi okonie. Marek na czerwonego, nadal łowił płocie. Pomyśleliśmy, że może chodzi tu o wędkę. Zamieniliśmy się. Nadal łowiłem okonie, szwagier płocie. Została nam tylko zamiana miejsc. Po tej zmianie, Marek nadal łowił (na dawnym moim miejscu) płocie, a ja na miejscu Marka, nadal łowiłem okonie. Okazuje się, że ryba przyporządkowana została wędkarzowi i żadne zmiany nie mogły temu zapobiec. Wieczorem nawiedziła nas jeszcze bardzo sympatyczna rodzina łabędzi, życząc nam dobrych snów.


Rodzina łabędzi.

Rankiem, złożyliśmy maszt i wyruszyliśmy w podróż kanałem, najpierw Iławskim, do Miłomłyna, gdzie na chwilę zatrzymaliśmy się na górnym awanporcie śluzy. Pan śluzowy udostępnił nam kran, gdzie uzupełniliśmy zapasy wody pitnej. Mieliśmy też szczęście, bo właśnie nadpłynął statek białej floty, który przystąpił do śluzowania. Obserwowaliśmy przez chwilę ten manewr, choć dla nas nie był on nowinką. Mieliśmy przecież za sobą spływ Kanałem Augustowskim, gdzie przeprawialiśmy się przez wiele śluz.

"Birkut" na śluzie w Miłomłynie

Z Miłomłyna droga wiodła już Kanałem Elbląskim. Odpaliłem naszego hałaśliwego i smrodliwego Saluta i popłynęliśmy. Dotarliśmy do jeziora Ruda Woda. Długie, pięknie położone jezioro, przez które biegnie szlak żeglugowy.
Znaleźliśmy miejsce noclegowe na jakiejś prywatnej działce, jeszcze nie obsadzonej na lato. Była tu wiata i, co najważniejsze "sławojka", było też czynne ujęcie wody. Rano, Marek pochwalił się sporym połowem. Większość nocy spędził na łowieniu ryb z pomostu.

Nad jeziorem "Ruda Woda"

Na śniadanie były ryby z grilla. Postawiliśmy maszt i na żaglach, spokojnie przemierzaliśmy toń jeziora. Bardzo nam się podobało. Znaleźliśmy też wejście kanału na jezioro Bartążek, ale uzgodniliśmy, że popłyniemy tam w drodze powrotnej.

Od końca Rudej Wody, dalszą drogę przemierzaliśmy już na silniku.

Kanał Elbląski

Dziewczyny, jak to one: z buzią w ciup, poszły opalać się na dziób.

Opalanie

Do pochylni Buczyniec dotarliśmy pod wieczór. Niestety, pochylnia działa tylko w określonych godzinach. Nie zdążyliśmy na czas. Stanęliśmy przy wygodnym nabrzeżu górnego awanportu pochylni, gdzie zainstalowaliśmy się na noc. Poszliśmy zwiedzać maszynownię. Robiłem nawet zdjęcia, niestety, nie wyszły, a szkoda, bowiem urządzenia napędzające liny ciągnące wózki ze statkami, są wyjątkowo skromne, biorąc pod uwagę ciężar, który spoczywa na tych (dwóch, przeciwnie podążających) wózkach. Nasze zdziwienie wzbudziła też mała ilość wody potrzebna do poruszenia ogromnego koła z licznymi łopatkami, które obracając się, napędzało przekładnię bębna zwijającego liny. Zachęcam każdego, kto zechce zwiedzić ten ewenement hydrotechniczny (w skali europejskiej, a nawet światowej), by zobaczył też maszynownię którejkolwiek pochylni. 

Dogadaliśmy się z kapitanem statku, stojącego obok nas, że rano, w pierwszej turze, przewiezie nas po pochylni w dół, zawróci przed kolejną, nieodległą pochylnią i ponownie wjedzie na na górę. Decyzję podjęliśmy ze względu na brak doświadczenia w korzystaniu z tego rodzaju urządzeń, a widzieliśmy ślady po wyrwanej na naszej łodzi knadze dziobowej, zapewne na skutek przycumowania "na sztywno" do wózka. Nie chcieliśmy ryzykować, a ponieważ i tak nie zamierzaliśmy kontynuować podróży w kierunku Elbląga, odbycie przeprawy pochylni na statku, bardzo nam odpowiadało.

Zjazd statku na wózku. Pochylnia Buczyniec

Mijające się wózki. Ten pusty wjeżdża na górę.

Zadowoleni z wycieczki, zaraz po śniadaniu, wyruszyliśmy w drogę powrotną na Jeziorak. Tego dnia dotarliśmy do miejscowości Małdyty, gdzie stanęliśmy przy pomoście. Zaraz też przybił doń jacht motorowy o nazwie Titicaca. Zostaliśmy zaproszeni na kawę, na pokład tej łodzi. Poznaliśmy tam bardzo miłych ludzi. Rano każdy popłynął w swoją stronę. My dotarliśmy do jeziora Bartążek, gdzie wypadł nam kolejny nocleg.

Powrót na j. Jeziorak

Nie stawialiśmy nawet masztu i żagli. Zrobiliśmy tylko małą rundkę po jeziorze i wróciliśmy na szlak. Cały dzień trwała nasza podróż, do miejsca, z którego wyruszyliśmy trzy dni wcześniej. Potem była podróż powrotna, wzdłuż wschodniego brzegu Jezioraka. Spaliśmy przy rozwalających się pomostach, a właściwie to po pozostałościach po nich.

"pomosty"

Po południu dotarliśmy prawie do "naszego" cypla z powaloną topolą. Nagle zauważyliśmy pomost z transparentem zachęcającym do odwiedzenia pubu. W tej głuszy pub? Spojrzeliśmy z Markiem po sobie, i to spojrzenie było zarówno pytaniem, jak i potwierdzeniem. Za chwilę staliśmy przy pomoście. Dziewczyny zgodnie zawołały: "I PIWO!" Rozumieliśmy się bez słów. Do rzeczonego przybytku, wiódł zwykły dukt. Może z pięćset metrów. Kiedy tam dotarliśmy, nasze zdziwienie było wielkie! Trwał właśnie plener rzeźbiarski, a ściśle rzecz ujmując, miał się właśnie ku końcowi. Usiedliśmy ze szwagrem przy kufelkach piwa, na werandzie pubu i obserwowaliśmy jednego z uczestników pleneru, zmagającego się z materią kamienia, w celu nadania jej pożądanego przez siebie kształtu. Rzeźba nie przedstawiała niczego konkretnego. To była abstrakcja, piękna abstrakcja. Zapytałem rzeźbiarza, jak by ją wycenił, gdybym chciał kupić? Podał cenę, na którą mógłbym przystać, ale pojawił się problem transportu. Dzieło miało spore rozmiary, a było z kamienia, więc i waga była spora. Nie miałem możliwości zabrania go. Z żalem więc zrezygnowałem. Do dziś "widzę" tę rzeźbę w swoim ogrodzie. Przepadło.

Po powrocie zastaliśmy dziewczyny zaczytane w jakichś kolorowych magazynach. Na pytanie, czy jest coś do jedzenia, odparły ze spokojem: To wracacie z pubu i nie dali wam tam jeść? No nie dali, bo była to uczta dla ducha, nie dla ciała!

Ostatni wieczór spędziliśmy przy wyspie Ostrów, największej wyspie jeziornej w Polsce. Stąd było widać już port Pod Omegą. Jak zwykle, przeznaczyliśmy ten czas na sprzątanie i mycie łodzi. Rano odpaliliśmy "katarynkę" i... zdołaliśmy tylko odbić od brzegu. Skończyło się paliwo. Do portu, z powodu całkowitej flauty, dopłynęliśmy na pagajach. W główkach stał roześmiany bosman i przywitał nas słowami: "A nie mówiłem, że tym śmieciem wypełnione są iławskie śmietniki?". Spuściliśmy tylko głowy, ale nie zastosowaliśmy się do rad bosmana. Silnik wrócił z nami do Zielonej Góry, gdzie służył jeszcze przez jakiś czas Ignacemu, na jego nowowybudowanym jachcie.

Zagadnienie "O wyższości Jezioraka nad Drawskim" nie zostało rozwiązane. Oba jeziora są bardzo piękne, oba dysponują świetnymi walorami: Drawske oferuje ciszę, spokój i czystą wodę, przy skromnej infrastrukturze, zaś Jeziorak, ma coraz bardziej rozwiniętą bazę turystyczną, no i kusi ofertą podróży kanałem Elbląskim. Nie potrafię do dziś wskazać, które z tych jezior jest piękniejsze. Niech więc cieszą się remisem.

Kolejny post, to będzie Solina. Zapraszam.

0 komentarze:

Prześlij komentarz