piątek, 27 maja 2016

XIV Obalanka

   Piątego września 1981r zakończyliśmy nasz spływowy sezon. Koło PTTK przy Zakładzie Energetycznym w Zielonej Górze nie zasypywało jednak gruszek w popiele. Organizowane były wycieczki krajoznawcze, w tym w Kotlinę Kłodzką. Piękna to była wycieczka! Zwiedziliśmy Kłodzko, Wambierzyce, Duszniki, Polanicę, Wchodziliśmy na Szczeliniec i Błędne Skałki.

Na Szczelińcu

   Niezapomniane to były wrażenia a i sposób na integrację znacznie lepszy niż przy dzisiejszym Paintballu, czy innych podobnych grach zespołowych, raczej bardziej ekstremalnych niż towarzyskich. Na wycieczkach, które były wówczas organizowane, ludzie z różnych wydziałów, rzadko ze sobą współpracujących, mieli okazję, by się spotkać, poznać i normalnie, po ludzku porozmawiać.

Skała "Kołyska"

Nikt nie wzbudzał wtedy w ludziach niezdrowego ducha rywalizacji, raczej o pobudzenie do współpracy tu chodziło. Solidarność, największy związek w Polsce, dawała ludziom nadzieję na lepsze jutro. Wszyscy rozumieli to tak: skoro udało się w sposób ewolucyjny przejść z absolutnego totalitaryzmu, do socjalizmu z ludzką twarzą, to może uda się coś więcej? Nie myliliśmy się. Tłumnie, z ufnością wstępowaliśmy w szeregi nowego związku. W najlepszym jego okresie, związek Solidarność liczył sobie ponad dziesięć milionów członków, to prawie połowa czynnych zawodowo obywateli. Potężna siła, z którą nie tylko Państwo, ale też Europa i Świat musiały zacząć się liczyć.

Wambierzyce

Związek o tym wiedział. Na swoim pierwszym krajowym zjeździe uchwalił „Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej” - taki manifest na wzór powszechnie znanego „Proletariusze wszystkich krajów Łączcie się!”, lecz o innej wymowie. Solidarność łączyła idee wszystkich ludzi, począwszy od robotników, a skończywszy na intelektualistach. Wszyscy żyli rozbudzonymi przez ten związek nadziejami.
   W Kraju działo się, oj działo! Pod koniec października 1981r, za publikację dotyczącą Jacka Kuronia, działacza KOR (Komitetu Obrony Robotników), PZPR usunęła ze swoich szeregów redaktora naczelnego pisma „Sztandar Młodych”, prezesa Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, Stefana Bratkowskiego, a osiemnastego października, Wojciech Jaruzelski został Pierwszym Sekretarzem KC PZPR. Miało to bezpośrednie implikacje już w grudniu tego roku. Od tego bowiem momentu, władze rozpoczęły bezprzykładną wojnę z narodem.    
    Solidarność spróbowała stworzyć instytucję społecznej kontroli polityki gospodarczej rządu, władze nie tylko się temu sprzeciwiły, lecz w odpowiedzi powołały wojskowe, terenowe grupy operacyjne, które miały kontrolować sprawność administracji w terenie. Związki widząc opór we władzach, nasiliły akcje strajkowe. Objęły one teraz nie tylko zakłady pracy, lecz wyższe uczelnie, także szkoły średnie. Polska stanęła przed widmem głodu. W sklepach brakowało wszystkiego. Sklepowe półki zastawiano butelkami z octem, poprzeplatanymi torebkami z liśćmi laurowymi. Prawie wszystkie artykuły żywnościowe były reglamentowane. Kuriozalne stały się przydziały nawet na wino marki „wino”.
   Tu wtrącę, że nigdy wcześniej nie zdarzało mi się pijać takiego trunku, lecz skoro mi przydzielono aż jedną butelkę na miesiąc, to czemu nie wykorzystać? Zbieraliśmy się więc w grupach kilkuosobowych na osobliwych prywatkach, gdzie pijało się grzańca sporządzonego na bazie właśnie takiego wina i zdzierało się gardła na politycznych dyskusjach, przybierających nierzadko postać kłótni, trwających do samego rana.
   Wrócę do polityki, a raczej już do historii. Dwudziestego listopada Przewodniczący Związku Zawodowego Solidarność, Lech Wałęsa wystąpił z dramatycznym apelem do ludzi pracy Europy Zachodniej o pomoc żywnościową dla Polski. Dwa dni później podniesiono o prawie 80% ceny paliw płynnych, kilka dni później, w ślad za paliwami, podniesiono ceny alkoholi. Dwunastego grudnia Rada Państwa (na utajnionym posiedzeniu) podjęła uchwałę o wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce, trzynastego grudnia Wojciech Jaruzelski, stając na czele Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, ogłosił, że od tego dnia obowiązuje stan wojenny na terenie całego kraju. Był 13 grudnia 1981 roku.
   Dwunastego grudnia zostałem zaproszony do znajomych, na podobną do przedstawionej wcześniej, prywatkę. Trwała do jakiejś pierwszej w nocy dnia następnego, toteż do domu wypadało mi wracać w dosłownie chwilę, po ogłoszeniu stanu wojennego.
   Mieszkałem wówczas w centrum Zielonej Góry. Z okien mojego mieszkania widać było komitet wojewódzki PZPR, redakcję Gazety Zielonogórskiej, a w odległości kilkuset metrów od domu mieściła się siedziba wojewódzkiej struktury Związku Solidarność.
    Do domu wracałem obok Urzędu Wojewódzkiego. Było zimno. Ziemię ściął dość tęgi mróz. Prawie do końca nic nie mąciło mojego spokoju. Miasto było pogrążone we śnie. Dopiero koło samego domu zobaczyłem milicyjną nyskę ustawioną w poprzek sąsiedniej ulicy. Zdziwiłem się nieco. Nie zauważyłem przy tym żadnej akcji milicjantów. Od po prostu nyska stała, jak stała. Poszedłem do domu i położyłem się spać. Rano włączyłem telewizor, a tam biały ekran. Po chwili pokazał się Wojciech Jaruzelski wypowiadając znane wszystkim Polakom słowa o wprowadzeniu stanu wojennego. Chciałem podzielić się tą wiadomością z kimś z rodziny, sięgnąłem po słuchawkę telefonu i zamiast sygnału, „usłyszałem ciszę”. Ulicami zaczęły jeździć nyski milicyjne, stary i skoty. Uzbrojeni żołnierze i milicjanci patrolowali ulice. Powiało grozą. Przyznam, że nigdy wcześniej, ani też potem, nie bałem się bardziej. Oto nasz własny rząd wystąpił przeciwko nam, swojemu narodowi! Nie wiedziałem co zrobię jutro, co się dalej będzie działo. Miałem tyko dostęp do informacji oficjalnych, mocno ocenzurowanych przez WRON. O spływach i działalności turystycznej nie mogło być nawet mowy.
   W krótkim czasie po wybuchu stanu wojennego zmarł ojciec mojego bliskiego kolegi. Nie pozwolono mi pojechać na jego pogrzeb. Zakład Energetyczny zmilitaryzowano, a na odbiory linii czy stacji energetycznych jeździliśmy w obstawie wojskowej. Dowód osobisty książeczkowy (jakie jeszcze do niedawna mieliśmy) zniszczono mi przy częstym wertowaniu, na licznie poustawianych posterunkach z koksownikami. Powyrywały się kartki. Za zniszczony dowód otrzymałem od milicjanta (może tego samego, który wcześniej doprowadził do zniszczenia tego dowodu) mandat. Kiedy udałem się z protestem na komendę, do oficera dyżurnego, tylko cudem uniknąłem pałowania. W tym samym czasie przywieziono bowiem mocno awanturującego się, dobrze podchmielonego gościa. Myślę, że zebrał też cięgi za moją butę.
   Strajki i protesty, które tu i ówdzie wybuchały, tłumiono z całą stanowczością. Najsławniejszą była akcja w kopalni Wujek, gdzie od kul zomowców zginęło dziewięciu górników. Nie były to jedyne ofiary śmiertelne tego stanu, jednak powoli, podporządkowano sobie cały naród. Tylko najbardziej wytrwali przeszli do podziemia, stawiając opór narzuconemu porządkowi.
   Restrykcje stanu wojennego ograniczyły naszą wolność osobistą do granic wytrzymałości. Wewnętrzny protest, ba nawet bunt wzmagał się w ludziach. Byli tacy, którzy emigrowali wewnętrznie, w ten sposób starając się przeżyć haniebne poniżenie. Byli też tacy, którzy walczyli i tacy, którzy sprzyjali władzy.
   Krążyła na początku stanu wojennego anegdota, kto wie, może nawet oparta na faktach, o tym, jak w pewnym dużym zakładzie pracy, na początku stanu wojennego zebrał się aktyw partyjny PZPR, na masówce popierającej dyrektywy stanu wojennego. Pewien sprytny związkowiec z Solidarności wykorzystał fakt, że wówczas zakazane były zgromadzenia i doniósł na milicję, że w świetlicy tego zakładu zebrały się związki zawodowe i planują strajk. Natychmiast przyjechały oddziały ZOMO i zaczęły pacyfikować zebranie, nim ktokolwiek zdążył się wytłumaczyć. Wielu działaczy partyjnych oberwało, wielu zakuto w kajdanki i odwieziono, gdzie odwoziło się wówczas aresztantów, a działacz Solidarności miał satysfakcję, że swoi pobili swoich.
   Sam byłem świadkiem bezmyślnego postępowania zdezorientowanego, ogłupionego doszczętnie permanentną indoktrynacją żołnierza, który szukał w samochodzie pogotowia energetycznego, którym podróżowaliśmy na odbiór techniczny linii energetycznej, granatów, które to podobno nagminnie przewożone były w bagażnikach prywatnych i służbowych samochodów. Proszę sobie wyobrazić, że on w to naprawdę wierzył!
   Pamiętam, kiedy o określonych godzinach paliliśmy w oknach świeczki i kiedy w trakcie nadawania Dziennika Telewizyjnego, wystawialiśmy w nich telewizory, ekranami na zewnątrz, tak, by ONI mogli sobie te głupoty sami oglądać.
   Stan wojenny miał dla mnie jedną jedyną dobrą stronę. Byłem namiętnym palaczem papierosów. Dwie paczki dziennie czasami, choć rzadko, mi wystarczały. W stanie wojennym nie można było zupełnie dostać papierosów. Do zakładu przywożono jakieś półprodukty „z metra” oraz tytoń, jakby wymieciony spod maszyny. Do tego w kiosku Ruchu kupowało się specjalną maszynkę do rolowania papierosów i takie świństwo się paliło. Czułem straszne poniżenie faktem, że nałóg rządzi moją osobą i że mu pozwalam tak sobą pomiatać, że palę resztki, niemal zebrane pety. Poczułem obrzydzenie do swojej słabości i postanowiłem rzucić palenie. Udało mi się po wielu próbach. Dziś uważam to za jedno z większych swoich dokonań życiowych.

* * *
   Przyszło lato 1982 roku. Stan wojenny spowszedniał. Wprawdzie restrykcje trwały nadal, lecz wiele z nich złagodzono. Pracując w Zakładzie Energetycznym miałem połączenie telefoniczne wcześniej niż inni, bo energetyka ma swoją własną sieć telefoniczną. Tę odblokowano wcześniej, byśmy mogli sprawnie pracować. W ten sposób miałem kontakt z kołem PTTK „Szron” przy zakładzie Polar w Żaganiu. Ryszard D, o którym już tu wspomniałem, organizował spływ letni Biebrzą. Wiele słyszeliśmy o tej dzikiej rzece, o jej pięknej i wspaniałej przyrodzie.
   Postanowiliśmy zatem wybrać się wspólnie na tę wyprawę. „Szron” dysponował gazikiem z przyczepą, toteż zabrał nasze kajaki i bagaże do miejsca startu, który odbył się trzeciego lipca 1982r. w Lipsku nad Biebrzą. Wszyscy uczestnicy dojechali na miejsce pociągiem. Pewne zdarzenie, jakie wówczas nastąpiło, spowodowało, że spływ nazwaliśmy spontanicznie „Obalanka”, a było to tak:
   Przybyliśmy do Lipska w przeddzień startu. Każdy ciekawie rozglądał się po okolicy. Dla nas, ludzi z zachodniej Polski, to była pewna egzotyka. Ludzie bardzo przyjaźnie i życzliwie ustosunkowani do przyjezdnych, mówiący nieco śpiewnym językiem, stosujący nieco odmienną składnię, ale używający też innego żargonu. Oto jedna z uczestniczek, jakoś nieszczęśliwie stąpnęła, tak że wykręciła nogę. Była niedziela. Życzliwy, miejscowy doktor, poszedł z nami do ośrodka, obejrzał nogę, stwierdził, że to skręcona kostka, opatrzył i odesłał na biwak. Poradził przy tym: a dajcie jej trochę obalanki (tam tak nazywają wódkę), będzie mniej bolało. Tak więc dzięki panu doktorowi z Lipska nad Biebrzą, nasz spływ otrzymał nazwę „Obalanka”.
   Pogoda była wtedy wymarzona. Słońce na wschodzie Polski wstaje niemal o godzinę wcześniej niż na zachodzie, toteż musieliśmy przyzwyczaić się do wcześniejszego wstawania, bo i zachód odbywał się tu wcześniej. Już pierwszy etap pokazał nam rzeczywiście dziką rzekę. Miała charakter nizinny. Płynęła leniwie, mocno meandrując. Wokół rozciągały się moczary i podmokłe łąki. Biebrza stanowiła jedyną arterię pośród niedostępnych na kilometry od jej biegu mokradeł.
   Zdarzyła się tu niecodzienna przygoda, która pewnie niektórych rozśmieszy, ale jednemu uczestnikowi spływu sprawiła nie lada kłopot. 
   Zauważyłem jakieś dziwne zachowanie załogi płynącego przede mną kajaka. Podpływali oni to do lewego, to do prawego brzegu, przy czym, ruchy jego dowódcy (kajakarz siedzący z tyłu) stawały się coraz bardziej nerwowe. Okazało się, że przyczyną była coraz bardziej pilna potrzeba udania się na stronę. Sęk w tym, że nie było możliwości wyjścia z kajaka. Żadnej łachy, żadnego skrawka suchego lądu, na przestrzeni kilometrów. Dno muliste, a nad nim zaledwie 50 cm wody. Nawet do rzeki wyjść nie można było. Poradziłem mu, żeby zerwał kilka liści grążela, który rósł tam obficie i ... dyskretnie popłynąłem do przodu, by nie oglądać tych „wyczynów”. Podobno się udało, a załogant (ten pierwszy od dziobu w kajaku) milczy dotąd jak grób.
   Byłem ciekawy biebrzańskiej przyrody. Starałem się wypatrzyć bataliony, tak barwnie opisywane w przewodnikach. Nie zobaczyłem żadnego. Słyszałem tylko wołania bąka. Widywałem też popularne w naszych stronach gatunki dzikich kaczek i łabędzi. Nic nadzwyczajnego. Nad brzegami, kiedy przepływaliśmy obok jakiejś miejscowości widywało się stadka koni i bydła. Rzeka była piękna, ale monotonna. Po pierwszym etapie zdecydowaliśmy się na podzielenie  uczestników spływu na dwie grupy, gdyż jedni woleli w gorszych warunkach biwakować (w pobliżu mostów, dróg i miejscowości), w zamian za wożenie im bagaży, inni zaś, do których należałem i ja, woleli biwakować na bagnach, w mniej cywilizowanej okolicy, mogąc obserwować przyrodę w bardziej dzikim stanie, w zamian za niewygodę więzienia w kajakach bagaży. Bywało, że nasza grupa rozwlekała się tak bardzo, że pierwsi przypływali na metę etapu (którą ustalaliśmy sobie sami) w kilka godzin przed ostatnim kajakiem. Ci pierwsi, mieli wówczas czas na łowienie ryb i obserwacje przyrodnicze. W takiej scenerii dopłynęliśmy do Dolistowa. Na lewym brzegu Biebrzy zorganizowano tu camping, także biwakowisko dla spływów. Skorzystaliśmy, lecz szybko okazało się, że miejscowe żuliki zaczęły dawać się nam we znaki. Obok biwakowiska stała chata, wyglądająca na bardzo zaniedbaną. Weszliśmy z zapytaniem, czy możemy się rozbić na tej ogrodzonej posesji. Starsza pani, jak potem ją nazywaliśmy, Babcia Kamińska, pozwoliła nam postawić nasze namioty. Staliśmy w Dolistowie dwa dni. W tym czasie wykonaliśmy znacznej wartości czyn społeczny, na rzecz starszej Pani rąbiąc i układając w pryzmę stosy drewna opałowego na zimę.
   Babcia Kamińska była leciwą osobą, schorowaną, wymagającą opieki. Nie miała rodziny, a opiekę nad nią sprawowała przyjeżdżająca co jakiś czas siostra środowiskowa PCK. Pomagaliśmy w różny sposób, a Babcia, mocno ożywiona naszą obecnością, wyszła nawet z domu i „zapozowała” do zdjęcia.

Babcia Kamińska

   Popłynęliśmy dalej. Kiedy udawało nam się znaleźć kawałek łąki, po której chodziło się jak po batucie a w dodatku szczęśliwie była ona wykoszona, mieliśmy miejsce na biwak. Nie mogliśmy jednak rozpalić ogniska, bo torfiaste bagna zaczęły by płonąć, a taki pożar jest prawie niemożliwy do ugaszenia. My, odpowiedzialni turyści, nie pozwolilibyśmy nigdy na coś takiego.

 Biwak na bagnach

   Upał lał się z nieba. Nawet lekki wietrzyk nie bardzo orzeźwiał szukaliśmy różnych sposobów ochłody. Jedni moczyli w rzece ręczniki i kładli je sobie na głowy, lub na karki, inni kładli na głowy patelnię, żeby odbijała światło. I jedni i drudzy nie do końca czuli się komfortowo.

 Upał na Biebrzy

   Któregoś dnia trochę powiało od rufy. Płynęliśmy leniwie, nagle ktoś wpadł na pomysł, żeby wykorzystać kurtki przeciwdeszczowe, jako żagle. Skorzystaliśmy z tego pomysłu i wkrótce, nad naszymi kajakami zaczęły powiewać kolorowe kurtko-żagle. Nie powiem, nawet były skuteczne. Płynęliśmy tak sobie leniwie, gdy w oddali ukazała się jakaś dziwna nadbudówka. Pomyśleliśmy, że to jakaś maszyna rolnicza. Na tak specyficznym terenie muszą mieć specyficzny sprzęt do uprawy łąk. Nagle zza zakrętu wyłonił się statek białej floty, płynący w górę rzeki! To jego sterówkę wzięliśmy za nadbudówkę maszyny rolniczej.   
   Zaskoczenie było wielkie, tym bardziej, że dyscyplina spływowa, już dawno poszła sobie spać. Chwyciliśmy za wiosła, które akurat nie służyły jako maszty do zaimprowizowanych żagli i w popłochu rozpierzchliśmy się po przybrzeżnych trzcinach, dając drogę statkowi.
   Innym razem, mocno zmęczeni całodziennym płynięciem w upale, dotarliśmy wreszcie nad jakiś skrawek suchego lądu i już prawie w ciemnościach rozbijaliśmy namioty. Okazało się, że miejsce to upodobały sobie mewy śmieszki. Bladym świtem zaczęły swoje krakania i mewie rechoty. Nie dały nam spać niemal od drugiej nad ranem. Mocno zmęczeni, czym prędzej opuściliśmy to miejsce, zwijając przy tym mocno zanieczyszczone guanem namioty.
   Naszymi pilotami początkowymi, już po podzieleniu grupy, mianowaliśmy Rysia K. i Bogdana Z. Mieli podwójne zadanie: wyznaczyć dogodne miejsce na biwak i zrobić zaopatrzenie w którejś z mijanych wiosek. Zaopatrywaliśmy się głównie w chleb, bo puszki mieliśmy własne, zgromadzone w ciągu roku. Na chleb trzeba było czekać w wiejskim sklepiku niekiedy nawet dwie, trzy godziny, bo nikt nie wiedział kiedy go przywiozą. Sprzyjało to spożyciu piwa, a tego jakoś w tych sklepach nie brakowało. Było podłej jakości, jakieś takie bezmarkowe, ale „na bezrybiu i rak ryba”... Bogdan i Rysio stanowili specyficzny, koleżeński duet. Obaj byli niezwykle dowcipni, potrafiący sypać rozmaitymi śmiesznymi maksymami i dykteryjkami. Bardzo lubili łowić ryby, a Biebrza jest rybną rzeką, toteż czasem o świcie wypływali, by po przepłynięciu ustalonej liczby kilometrów i zaopatrzeniu nas w chleb, znaleźć miejsce na postój, przy tym nałowić trochę rybek do pojedzenia.

Rysio i Boguś

   Któregoś dnia, już niedaleko Wizny, miejscowości, gdzie Biebrza uchodzi do Narwi, trafiliśmy na suchszą kępę. Była tak niewielka, że zmieściły się na niej jedynie nasze namioty. Kajaki pozostały na rzece, na cumach, uwiązane do wbitego w ziemię kołka. Na tym skraweczku Jacek rozpalił małe ognisko. Nareszcie jako podłoże mieliśmy zwykły piach, a nie torf. Pech chciał, że ognisko, z racji skąpego miejsca, rozpalił w odległości dwóch metrów od wejścia do Rysiowego namiotu. Rysio odsypiał w nim właśnie nieprzespaną z powodu wrzasku mew noc, gdy obudził go dym. Wyskoczył więc, zanosząc się kaszlem z legowiska i z impetem natarł na Jacka, ten salwował się ucieczką do rzeki. Upiekło mu się. Następnego dnia rano, wybieraliśmy się z Rysiem K i Bogdanem Z, na sąsiadujące z naszym obozowiskiem, obszerne rozlewisko, na ryby.
Połów

   Był wczesny poranek. Wyłuskaliśmy nasze kajaki z wiązki pozostałych i zaczęliśmy ształować sprzęt wędkarski, gdy usłyszeliśmy jakieś dziwne człapanie po bagnie. Pomyśleliśmy, że to wędkarz, bo ślady po wędkarzach, na tej kępie były, tymczasem człapanie stało się jakieś donośniejsze, jakby dwóch wędkarzy ku nam się zbliżało. Nagle z trzcin wychynął paskudny, odrażający wręcz łeb. Łoś! Popatrzył na namioty, na nas, wybałuszył ślepia, jakby dziwiąc się, że takie istoty tu się kręcą, po czym wydał jakiś dziwny dźwięk podobny do parsknięcia i  zniknął w trzcinach. Osłupiali staliśmy jeszcze przez chwilę patrząc w stronę oddalającego się odgłosu człapania. Wreszcie wypłynęliśmy na te rozlewiska. Rozpłynęliśmy się, żeby nie przeszkadzać sobie w łowieniu. Znalazłem wolne od wodorostów miejsce i ustawiłem kajak. Łowiłem wzdręgi, takie po dwadzieścia centymetrów, na podtopioną muchę. Brały dobrze. Po godzinie miałem dość ryb. Wystarczyło dla kilku osób na śniadanie. Już zamierzałem wracać do obozowiska, gdy zauważyłem nad sobą jakiś cień. Nadlatywał ogromny ptak, niosący w dziobie węża. Usiadł na pobliskim kikucie drzewa. Miał na nim gniazdo. Było tak schowane, że łowiąc w odległości może pięćdziesięciu metrów od niego, nie zauważyłem, że tam jest. Był to orzeł przedni. Niósł w dziobie pokarm dla młodych. To był mój jedyny, tak bliski kontakt z tym wspaniałym ptakiem, żyjącym tam na wolności. Pełen wrażeń wróciłem do obozowiska.

Kuchnia - bardzo polowa

   Potem popłynęliśmy Narwią dalej, aż do Łomży. Już na ostatnim etapie, tuż przed Łomżą przytrafiła nam się jeszcze jedna przygoda. Po bardzo upalnych dwóch tygodniach, na jakieś trzy kilometry przed metą, kończącą cały spływ dopadła nas burza. Burze na wschodzie kraju przebiegają nieco inaczej niż u nas, na zachodzie. Są takie... bardziej książkowe. Poprzedzają je zmiany, których uczyliśmy się na kursach. Widząc więc nadciągającego kumulonimbusa, nacisnęliśmy mocniej na wiosła, żeby zdążyć dopłynąć do mety przed nastaniem burzy, lecz meandrująca rzeka nieco nas oszukała i nagle znaleźliśmy się tuż pod nadciągającą chmurą. Zerwał się silny wiatr. Na szczęście brzeg był dostępny i suchy, porośnięty jakimiś krzakami. Przybiliśmy do brzegu i już w deszczu rozbiliśmy tropik wspomnianej już wcześniej „świetlicy”Schroniliśmy się pod tym tropikiem, a burza rozgorzała na dobre. Pioruny waliły z wielką gwałtownością i częstotliwością. Czuło się ozon w powietrzu a ziemia drżała cała od huku. Burza minęła po jakichś 20 minutach i zaświeciło słońce. Nastał upał nie do opisania. Parująca woda wytworzyła rodzaj sauny. Atmosfera stała się lepka. Z trudem dopłynęliśmy do mety, chwytając ustami gęste, gorące powietrze. Następny dzień był równie upalny. W tym potwornym żarze musieliśmy składać sprzęt i pakować go na gazika. Klimaty w Polsce mocno się jednak różnią.


Wklejka do książeczki TOK

   Kiedy wróciliśmy do domów był 16 lipca 1982 roku. Stan wojenny, ze wszystkimi jego uciążliwościami, trwał nadal.

piątek, 20 maja 2016

XIII Jak zostałem komodorem

   Sierpień 1981 roku miał się ku końcowi. Umacniające się związki zawodowe, chcąc wykazać swoją historyczną mądrość, w dbałości o interesy pracownicze, łożyły spore środki na sprawy socjalne. Utrzymujące się w zakładach pracy koła PTTK, TKKF oraz liczne związki sportowe, jak też zakładowe działy socjalne, nagle stały się ich beneficjentami. Zakład Energetyczny w Zielonej Górze, gdzie w owym czasie pracowałem, zakupił dla naszego koła PTTK sprzęt turystyczny o znacznej wartości. Były to między innymi aż cztery kajaki składane typu Jantar i Neptun. Jako szef sekcji kajakowej naszego koła PTTK, z niepomiernej radości, postanowiłem uczcić to wydarzenie, organizując spływ kajakowy.
   Największym kłopotem dla organizatora spływu było znalezienie odpowiedniego środka transportu sprzętu na miejsce startu, a także do przewożenia bagaży uczestników pomiędzy miejscami etapowymi. Poszedłem po rozum do głowy i zorientowawszy się, że w II Oddziale PKS w Zielonej Górze, Klub Sportowy „Trasa” ma też spore dotacje i dwa kajaki do dyspozycji, postanowiłem spróbować połączenia sił. Udało się! Tak rozpoczęła się moja przygoda z komodorowaniem.
   Wspólnie z PKS-em zorganizowaliśmy spływ regionalny rzeką Obrzycą, w którym wzięło udział kilkudziesięciu uczestników. Najważniejszą funkcję, jako pomysłodawcy i szefowi największej grupy, przyznano mnie. Tak zostałem komodorem spływu kajakowego.

* * * 

   W Kraju nieco się uspokoiło. Solidarność idąc za ciosem wciąż zajmowała kolejne pozycje zarezerwowane dotąd wyłącznie dla PZPR. Trwały rozmowy z rządem przynoszące kolejne ustępstwa władzy wobec związków. Związki chciały mieć dostęp do środków przekazu, toteż 19 sierpnia ogłoszono protest pod nazwą: „Solidarność – dwa dni bez prasy” Akcja ta została uwieńczona połowicznym sukcesem. 5 września, w gdańskiej Hali Olivia rozpoczął się Krajowy Zjazd Solidarności. Okrzepnięci w bojach o demokrację, realizowaliśmy własny program dochodzenia do normalności.

* * * 

Znaczek spływu

   Nie będę rozwodził się tu nad szczegółami organizacji spływu. Skwituję to jedynie stwierdzeniem, że komodor musi zajmować się wszystkim, nawet siekierą, którą niekiedy należy przerąbać kilka gałęzi drzewa leżącego na szlaku spływu. Koszmarna robota! Cała odpowiedzialność za mienie i zdrowie uczestników, także za ich bezpieczeństwo, organizacja wszystkich imprez, cała otoczka kulturalna i krajoznawcza, także sportowa, cała logistyka, wreszcie sprawy finansowe, spoczywały w rękach, a raczej na głowie komodora.                Owszem, porozdzielałem obowiązki i funkcje, ale i tak byłem jedynym koordynatorem robót i o wszystkim musiałem myśleć, wszystkiego dopilnować. Ktoś by powiedział: jaki prestiż, jaka godność! Eee tam! Gdybym dostał za to chociaż kilka złotych, a tak całą tę robotę zrobiłem społecznie i nawet nie wiem jak wypadłem w ocenie uczestników tej imprezy.
   Spływ zaczęliśmy w Lubiatowie 27 sierpnia. Było piękne, słoneczne popołudnie. Rozbiliśmy namioty na łące przy brzegu Obrzycy, zaraz po jej wypłynięciu z jeziora Sławskiego. Szybko uporaliśmy się z rozłożeniem sprzętu pływającego i bez zbędnych ceregieli, udaliśmy się na pierwszy etap, polegający na opłynięciu jeziora Sławskiego. Jezioro było spokojne i pełne kolorowych blasków. Wieczorne niebo przywitało nas na biwaku. Jak zwykle były piosenki i radosne opowieści. Ognisko, tym razem nie odbyło się, bo łąka była prywatna, a właściciel nie życzył sobie ognisk. Uszanowaliśmy jego wolę.
   Następnego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę. Tak się składa, że większość etapów rozpoczynających się na j. Sławskim, kończyła się na j. Rudzieńskim, lub Wilczym. Tym razem była to plaża harcerska w Uściu nad j. Rudzieńskim, znana nam z poprzednich spływów. Bardzo ładne miejsce z dogodnymi warunkami do plażowania, organizacji konkursów wodniackich i ze świetnym miejscem na ognisko, przygotowanym przez okupujących tę plażę harcerzy. Ten wieczór przeciągnął się aż do rana...
   Rano, niektórzy robiąc poprawki w swoich namiotach aż za głowę się chwytali ile to człowiek może znieść, bo to i gardło trzeba ćwiczyć przy śpiewaniu a przepona męczy się pracując nadmiernie obciążona śmiechem pobudzanym przez dowcipy i tak do rana...


Darek i Ignacy, jak widać na zdjęciu, z troską poprawiają swoje wiatrem podszyte domki. Widać, że nocne śmiechy nadwyrężyły je nieco.
   Pożegnawszy Uście, udaliśmy się w dalszą drogę. Etap kończyliśmy w Wojnowie, na jeziorze o tej samej nazwie. Tam odbyły się główne uroczystości spływowe.

Uczestnicy spływu

   Czasu za dnia nie zabrakło na organizację licznych imprez sportowych. Były biegi, trójskok, siatkówka, skok z miejsca. Główny zawodnik PKS-u Rysio N. Brał udział w każdej konkurencji. Był bardzo wysportowany, toteż zagrzewały go do boju liczne głosy pekaesiaków. Po trójskoku Rysio padł! Uległ groźnej kontuzji kolana. Uszkodził łękotkę. To był koniec jego startów. Ela, jego koleżanka z wydziału, bardzo przejęta tym zdarzeniem podbiegła do grupy reprezentującej tę drużynę i gromkim głosem obwieściła:
Rysio wypada! Jest kontuzjowany! Ma uszkodzoną łechtaczkę! 
RYK ŚMIECHU!!!!!!!! Nawet Rysio, który cierpiał ból kolana zanosił się śmiechem. Ela przeszła ze swoim lapsusem do historii imprez wodniackich.    Potem było podsumowanie spływu, wspólne zdjęcie pod masztem PTTK, ognisko, przy którym zasiedli zaproszeni „oficjele” no i rozdanie nagród. Ognisko trwało znów do rana. Zastanawiam się dziś, skąd ludzie brali tyle sił, by spędzać całe noce pod gołym niebem, śpiewając i rechocząc z byle powodu.
   Poranne słońce było bardzo jaskrawe. Nie najlepiej to wróżyło. Zacząłem namawiać uczestników do szybkiego składania namiotów, jeśli chcą złożyć suchy sprzęt. Większość mnie posłuchała. Nieliczni, już przed dziewiątą, składali namioty w strugach deszczu. W taką pogodę dopłynęliśmy do Cigacic, gdzie spływ się rozwiązał. Było popołudnie 30 sierpnia 1981roku.
   Tak więc doświadczyłem wątpliwego zaszczytu bycia komodorem spływu kajakowego. Wyobraźnia ludzi uczestniczących w spływach nie sięga tak daleko, by zdawać sobie sprawę z ogromu pracy i odpowiedzialności spoczywającej na organizatorach takich imprez i często z pozycji roszczeniowej, domagają się tego i owego, no bo przecież zapłacili... Były to, porównując do dzisiejszych relacji cenowych naprawdę symboliczne kwoty, wystarczające zwykle na pokrycie kosztów znaczków, wklejek i plakietek. Czasem starczało jeszcze na jakieś nagrody w konkursach. Kadra, łącznie z komodorem zwykle pełniła funkcje za darmo, czyli społecznie.

   Grupie reprezentującej Zakład Energetyczny w Zielonej Górze było za mało spływu Obrzycą, toteż już w następnym tygodniu zorganizowaliśmy wycieczkę do Łagowa Lubuskiego. Zakład nasz posiadał tam spory budynek, w którym na dole mieścił się Posterunek Energetyczny, na górze zaś były pokoje gościnne. Skorzystaliśmy z tego. Czwartego września przyjechaliśmy do Łagowa, a piątego wyruszyliśmy na całodzienną wycieczkę kajakową wokół jezior Łagowskiego i Trześniowskiego (zwanego też j. Ciecz). Pogoda nam dopisała. Wycieczka może by się udała, jak żadna gdyby nie ostrzał artyleryjski...
   Tego dnia na sąsiadującym z j. Ciecz poligonie odbywało się ostre strzelanie artylerii. Proszę sobie wyobrazić, jak naciskaliśmy na wiosła, kiedy w pewnym momencie, obok jednego z kajaków posypały się odłamki kamyków, uniesione wybuchem pocisku. Wprawdzie wybuchy te odbywały się w bezpiecznej odległości od jeziora, jednak to przypadkowe zdarzenie nakłoniło nas do pospiesznego powrotu do bezpiecznego ośrodka „Promyk”, gdzie pożyczyliśmy kajaki.

Tratwa na j. Ciecz

   Wesołą gromadą wróciliśmy do naszej kwatery, a wieczorem do domów. Była to jedna z licznych wycieczek, których organizację zawdzięczaliśmy naszej koleżance Teresie D. pracowniczce działu socjalnego Zakładu Energetycznego, jednocześnie kadrowiczce naszego Koła PTTK.

 Grupa po wycieczce

   Teraz podobno już takich wyjazdów jak wtedy, nikt w tym zakładzie nie organizuje.

piątek, 13 maja 2016

XII Ogólnopolski Spływ Hutników Obra’81

   To już moja trzecia dłuższa wędrówka, której przewodzi Jurek. Tym razem jest to lubuska rzeka Obra.


Proporczyk spływu

   Historia wciąż nas nie oszczędzała. Życie biegło naprawdę w ciekawych, choć niespokojnych czasach. Wśród zwykłych ludzi wciąż powstawały kolejne inicjatywy. Nowo powstałe związki zawodowe organizowały niekończące się wiece, jednocześnie przeznaczając znaczne środki pieniężne na cele związkowe. W tym też czasie, koło PTTK przy Zakładzie Energetycznym w Zielonej Górze wzbogaciło się o kolejne cztery kajaki składane. Przybyło tez kilku nowych członków. Kiedy z grupą energetyków wybraliśmy się na spływ Obrą był osiemnasty lipca 1981 roku. W czasie naszej wędrówki nastąpiły zmiany we władzach PRL, mające wpływ na późniejszy bieg wypadków. 31 lipca powołano czterech generałów do składu rządu, a sejm przyjął ustawę o cenzurze, która odtąd miała działać jawnie i w oparciu o jasne kryteria. Pierwszego sierpnia, w dniu zakończenia naszego spływu otrzymaliśmy „prezent” w postaci obniżonych o 15-20 procent norm kartkowych na mięso i jego przetwory. Rozszerzono jednocześnie reglamentację, poprzez wprowadzenie kolejnych kartek, tym razem na środki piorące. Oj! Ciężko nam się wtedy żyło, choć trzeba przyznać, że czasem wesoło!

* * * 

   Nasza spływowa przygoda rozpoczęła się w ośrodku wypoczynkowym hutników miedzi w Lubiatowie nad jeziorem Sławskim. Ponieważ samo jezioro, jak i większą część Obry znałem już dość dobrze z racji moich wcześniejszych tam pobytów, Jurek przydzielił mi do pełnienia funkcję. Odtąd miałem być bezstronnym arbitrem w rywalizacji spływowej. Bardzo mi to odpowiadało, bowiem wraz z funkcją, otrzymałem także prawo płynięcia libero. Nie musiałem więc trzymać się określonej grupy, miałem za to pogląd na zachowanie się poszczególnych uczestników i grup na spływie. Skład osobowy był tym razem liczny. Płynęło około dwustu osób w kilku grupach. Najmłodszy uczestnik liczył sobie trzy latka i pochodził z Zielonej Góry, najstarszy, pan Antoni Gorzula, zwany Harnasiem – dziewięćdziesięciopięciolatek, przyjechał z Tarnowa.

Harnaś ( w środku)

   Taki sposób płynięcia, korzystnie wpłynął na moje obserwacje przyrodnicze. Tym razem głównym obiektem mojego zainteresowania stały się perkozy. Te zmyślne ptaki nigdy nie pozwalały mi odgadnąć, gdzie wypłyną po zanurkowaniu. A bardzo lubiłem zgadywać...
   Spływ rozpoczęliśmy na plaży w Lubiatowie. Pogoda była fatalna. Siąpił kapuśniaczek i zapowiadała się trzydniówka. Mimo to, Jurek (komandor), Rysio (pilot końcowy), Zenek (kwatermistrz) i ja (sędzia główny) stanęliśmy do apelu.

Kadra
   
Przed nami w niepełnym czworoboku stanęli uczestnicy. Padły sakramentalne słowa „Ogólnopolski spływ kajakowy Hutników Obra’81 uważam za rozpoczęty”. Potem kajaki poszły na wodę i rozpoczął się tak zwany zerowy etap do Sławy i z powrotem do Lubiatowa.


Płynięcie w takich warunkach pogodowych, to bardziej sport niż turystyka. Wszyscy uczestnicy starali się jak najszybciej odbyć tę wycieczkę, by jak najkrócej przebywać w siąpiącym deszczu. Następny etap, to już rzeka. Najpierw Obrzyca. Po starcie do pierwszego, rzecznego etapu, słońce uznało, że dosyć tych fochów i dąsów i postanowiło nam zaświecić. Początkowo jakby z pewną nieśmiałością, potem już odważniej przeświecało przez chmury. W drugiej połowie dnia, już w pełni wyeksponowało swoją złocistą twarz. Niestety, w ciągu kolejnych etapów nasza dzienna gwiazda zachowywała się nader tchórzliwie i często chowała się za grube, deszczowe chmurzyska, te zaś obficie raczyły nas deszczem. Dopiero w Skwierzynie, gdzie kończyliśmy spływ, słoneczko, jakby z przeprosinami, wyjrzało zza chmur, by wysuszyć nam sprzęt.
   Na Obrę wybraliśmy się rodzinnie. Naliczyłem aż dziewięcioro członków naszej rodziny. To już cały klan! Niestety przydzielono nas do dwóch różnych grup, na dodatek Rysio i ja pełniliśmy funkcje w kadrze spływu. Jako sędzia główny miałem także obowiązek organizowania różnych konkurencji od quizów sprawdzających wiedzę kajakową (a także upowszechniających te wiedzę) przez organizację na przykład chrztu wodniackiego dla nowicjuszy, po imprezy czysto kajakowe, takie jak wyścigi na czas czy regaty. Były też śmieszne konkurencje, takie jak choćby strzelanie z procy do patelni. Nabojami były szyszki. Wygrywał ten, komu najwięcej razy zadzwoniła patelnia. Było też przeciąganie liny, turniej siatkówki i bieganie w workach. Codziennie padający deszcz znacznie utrudniał mi pracę, bo jak tu zorganizować mecz kometki, gdy z nieba leje się potokami woda. W końcu, aby oszukać mojego najbardziej zawziętego wroga, aurę, ogłaszałem donośnym głosem, że o godzinie tej a tej rozpocznie się konkurencja (np. przeciąganie liny), a gdy nadchodziła ta godzina, już ciszej przekładałem początek zawodów na godzinę późniejszą. Deszcz czasem dawał się oszukać i padał właśnie wtedy, gdy zgodnie z planem mieliśmy odbywać zawody, potem przestawał, a my , już bez przeszkód mogliśmy rozegrać zaplanowaną konkurencję. Z czasem drań i w tych moich sztuczkach się połapał, więc ja go z innej strony. Zapowiadałem, że zaczniemy dajmy na to o 16.00, a zaczynaliśmy o 14.00. Jeśli impreza przeciągnęła się do 16,00, to jej koniec oglądaliśmy już zmoknięci. Stosując więc takie oszukańcze sztuczki, udało mi się zrealizować program imprez, a zadowolonemu komandorowi udało się rozdać większość nagród. Można by rzec, że i wilk pozostał syty, a owcy udało się zachować swoją skórę.
   Życie spływowe biegło sobie swoim torem i nie przeszkadzała nikomu paskudna aura w zawieraniu nowych znajomości i przyjaźni. Zewsząd też wypływały najrozmaitsze inicjatywy. Któregoś dnia, nad jeziorem Wilcze byliśmy świadkami spontanicznego oddolnego protestu przeciwko, od dwu dni siąpiącemu, deszczowi. Wielu uczestników spływu zebrawszy się w „świetlicy”, czyli postawionym tropiku od namiotu czteroosobowego, bębniąc na czym się da, podzwaniając sztućcami o szklanki i nieludzko wyjąc przez niemal godzinę, tym sposobem przepędzało chmury. Kiedy już, już wydawało się, że z pozytywnym efektem, nadciągnęła nowa grupa chmur i zalała biwak kolejną porcją deszczu. Wyobraźcie sobie, że w tej scenerii, mnie i Jackowi, mojemu kuzynowi przytrafiła się „rzadka” dolegliwość. Można by rzec, podwójny kłopot, bo jak tu biegać co rusz za potrzebą, kiedy na głowę strumieniami leje się woda... Nasz kłopot zażegnany został przez pomocną Koleżankę Tereskę. Niestety, to właśnie jej pierwszej z naszego grona, los dał przepustkę do Hilo. Pozostało tylko zdjęcie ze spływowego ogniska i mnóstwo ciepłych wspomnień. Długo nie mogłem się otrząsnąć po jej, jakże przedwczesnej i niepotrzebnej śmierci i to właśnie wtedy, kiedy po wybudowaniu domu, mogła cieszyć się życiem, jakże młodym jeszcze...

Tereska

Kolejny dzień przyniósł poprawę pogody i mogliśmy się przemieścić z jeziora Wilcze na jezioro Chobienickie. W tym celu należało znaleźć kanał łączący rzekę Obrzycę z Obrą. Łatwo można ominąć to miejsce, bo wejście na kanał przesłania jaz, jakich w okolicy jest wiele, ale organizatorzy zadbali o to, byśmy się nie pogubili i postawili w tym miejscu transparent. Kanał wąski i zaledwie 2 kilometrowy przebyliśmy dość szybko, jednak dotkliwie pokąsani przez wszechobecne i niesłychanie natarczywe gzy. Dwudniowy biwak na jeziorze Chobienickim wynagrodził nam dotychczasowe kłopoty. Woda i las, w dodatku znośna pogoda sprawiły, że wszystkim wróciły humory. Potem były jeziora Lutol, po nim j. Chłop, nad którym też popasaliśmy dwa dni. Jezioro to różni się swoim charakterem od jezior na szlaku obrzańskim. Jest położone nieco z boku tego szlaku. Jest głębokie, wąskie o czystej, przejrzystej wodzie. Nad jego brzegami usytuowane są liczne ośrodki, a jego toń wykorzystują wioślarze do swoich treningów. My też je wykorzystaliśmy do przeprowadzenia konkurencji  sprawnościowych na wodzie i lądzie. Z żalem opuszczaliśmy to piękne miejsce na Ziemi. Harmonogram jednak był nieubłagany. Kolejny etap kończył się w leśniczówce Rańsko, na Obrze. Tu uciechę mieli wędkarze, bowiem rzeka obfitowała w liczne rozlewiska, na których można było oddać się wędkarstwu. Wieczorem zewsząd dobiegał zapach smażonych ryb. Potem jeszcze chwila i znaleźliśmy się nad przepięknym zalewem Bledzewskim. Ten położony w lesie, o dwa kilometry oddalony od Bledzewa sztuczny zbiornik wodny, utworzony przez przegradzającą nurt rzeki zaporę, a na niej elektrownię, całkowicie otoczony jest lasami. Nie ma nad nim ośrodków wypoczynkowych, z wyjątkiem jednego, usytuowanego przy samej elektrowni, toteż wszędzie panuje niczym nie zmącona cisza i spokój. Po spokojnej toni poruszają się liczne gatunki ptactwa wodnego, a pod powierzchnią...
„Tam szczupak bandyta, poluje na lina
I okoń się czai na żabę!”...
( fragment piosenki kabaretu ELITA)
   Mogliśmy to sprawdzić osobiście, a było to tak: Biwak stanął na prawym brzegu zalewu, zaraz przy ujściu doń Obry. Przestronna polana zachęcała do rozgoszczenia się tu na dłużej, i choć harmonogram przewidywał inaczej, stanęliśmy tu na dwa dni. Wieczorem rozpalono ognisko i tym razem postanowiłem, że będziemy śpiewali „smęciochy”. Nie myślałem, że to tak chwyci! Najpierw były tradycyjne, harcerskie piosenki ogniskowe, które zna każdy, kto kiedykolwiek był na pikniku, potem, kiedy ciemność spowiła świat, zacząłem smętnie zawodzić a to o zdradzonej miłości, a to o utracie ukochanej, a to o żalu, co duszę ściska i tak aż do bladego świtu. Była „herbatka”, a na zakąskę „kelnerzy” Mirek i Małgosia podawali smażonego węgorza, własnoręcznie złowionego na wędkę w trakcie trwania ogniska.

"Smęciochowe" ognisko

   Dziwnym trafem, kolejny dzień wydał mi się znacznie krótszy od pozostałych. Kiedy  około godziny jedenastej "wyklułem się z namiotu", pierwszym widokiem, jaki zobaczyłem, był Jurek S. Moczący palec wskazujący w kubeczku. Pytam, co robisz? A on: Moczę palec w altacecie, bo zrobił mi się zastrzał. Kubeczek był nieodłącznym jego atrybutem do końca spływu. W południe wpakowaliśmy się w jelcza obsługującego spływ i stojąc, ciasno stłoczeni na pace, pojechaliśmy do pobliskiego Bledzewa na obiad. Całą drogę śpiewaliśmy. Co najchętniej śpiewają Polacy? Biesiadne albo wojskowe piosneczki i te ostatnie bardzo dobrze wychodziły naszemu ad hoc stworzonemu chórowi. Powłóczyliśmy się trochę po miasteczku i zaopatrzeni w świeże piwo, najedzeni, już piechotą wróciliśmy do obozowiska. Po południu był turniej siatkówki plażowej, było strzelanie do patelni, był quiz tematyczny. Wieczorem, już tylko nieliczni chcieli posiedzieć przy ognisku. Większość znużona legła na spoczynek.
   Prawdziwa rzeka zaczyna się za elektrownią. Kłopot w tym, że jeśli nie załatwi się zrzutu wody, nie ma jej w korycie poniżej tamy. Wodę zrzucono i mogliśmy popłynąć dalej. Rzeka staje się dzika. W nurcie leżą licznie zwalone drzewa, przeszkadzające w swobodnym płynięciu. Koryto dzieli się na dwa i więcej i tylko doświadczeni kajakarze potrafili wybrać właściwą drogę. Grupy karnie trzymały się pilotów. Nurt przyspieszył. Szlak stał się trudniejszy. Zdarzyły się wywrotki i związane z nimi straty. Ktoś utopił radio tranzystorowe, ktoś aparat fotograficzny. Wszyscy jednak cało i zdrowo dopłynęliśmy do Skwierzyny, gdzie zakończyliśmy nasz spływ. 
   Rywalizację wygrała drużyna koła PTTK „CHAPACZ” stworzona przy jednym z biur projektowych w Zielonej Górze. Potem wielokrotnie słychać było o tym niezwykle prężnym kole. Trwa ono do dzisiaj w zmienionej formie, jako Towarzystwo Turystyczne „CHAPACZ” i jest jednostką samodzielną. Nic dziwnego. Kadra tego towarzystwa rekrutuje się bowiem z najlepszych turystów owych czasów, które tu wspominam. Sam przez jakiś czas miałem honor być członkiem tego koła.

piątek, 6 maja 2016

XI Starorzecze Bobru

   Czasy wciąż były niespokojne, jednak naród zyskiwał coraz więcej swobód. Po śmierci Stefana Wyszyńskiego pozostał vacat na stanowisku Prymasa Polski. 7 lipca, a więc na trzy dni przed naszym wyjazdem na rzekę, Papież Jan Paweł II, mianował prymasem Polski biskupa Józefa Glempa, a wcześniej, 28 czerwca, w Poznaniu odsłonięto pomnik ku czci ofiar Czerwca’56.

* * * 

   Pracowałem wówczas w Zakładzie Energetycznym w Zielonej Górze. Działało tam prężne koło PTTK i sekcja kajakowa. Pomyślałem więc, że chętnie zorganizuję spływ rzeką, którą dotąd organizatorzy spływów skrzętnie omijali w obawie przed uciążliwościami tego szlaku. Istotnie, znając starorzecze Bobru na znacznym odcinku, wiedziałem o wielu przeszkodach, które mogą czekać na turystów. Były tam liczne progi, które należało pokonywać na piechotę, przenosząc jednocześnie sprzęt. Wiedząc o tych trudnościach, przygotowałem uczestników, którzy zgłosili się do udziału w tym przedsięwzięciu, do znacznego stopnia uciążliwości spływu. Zaplanowaliśmy go na dwa i pół dnia. Plan oparłem nie tylko na konsekwentnej logice, lecz również na potrzebie własnego serca. Pisałem wcześniej, że z Bobrem łączy mnie szczególna więź. Starorzecze znałem i kochałem jak bliską mi osobę. Chciałem, by ten obiekt mojego oddania poznali i polubili inni.
   Kajaki pojechały do Nowogrodu Bobrzańskiego już w środę. Tam czekały na nas w znajdującym się bardzo blisko Bobru, Posterunku Energetycznym.
   W piątek po południu, całą grupą wyjechaliśmy pociągiem, by, po rozłożeniu przy moście kolejowym kajaków, ruszyć na podbój kolejnej rzeki. Początkowo było to szerokie rozlewisko, którym płynęło się niczym po jeziorze. Napotkaliśmy na nim stadko pływających gęsi. Ktoś rzucił hasło: „Łapać je będzie rosół!” Ten okrzyk obudził w nas jakąś atawistyczną potrzebę polowania, no i stała się rzecz, której dotąd się wstydzę. Goniliśmy w trzy kajaki tak zajadle te ptaki, że opadły z sił. Niczym stado zgłodniałych wilków odłączyliśmy jedną sztukę od grupy i dopadliśmy ją. Ktoś wsadził ją w dziób kajaka i tak dopłynęliśmy do zapory w Krzywańcu. Przy okazji przenoski, zabiliśmy i oprawiliśmy gęś. Po pokonaniu tamy musieliśmy burłaczyć sprzęt na odcinku około półtorakilometrowym, bowiem woda płynęła tu tylko niewielkimi strumyczkami, dopiero, gdy wpadł do Bobru porządny strumień, pogłębiło się nieco. Biwak rozłożyliśmy w doskonale znanym mi miejscu w okolicy miejscowości Podgórzyce, nad źródełkiem. Rozpaliwszy ogień zaczęliśmy budować coś na kształt rożna. Upiekliśmy na nim swą zdobycz i późno już w nocy zjedliśmy. Dopiero, kiedy ptak zaczął skwierczeć nad ogniem zdaliśmy sobie sprawę z tego, że najprawdopodobniej uczyniliśmy komuś wielką szkodę, po prostu kradnąc mu jego własność. Do dziś dręczą mnie z tego powodu wyrzuty sumienia. 
   Starorzecze, na całej swej trasie, około czterdziestu pięciu kilometrów, zbiera wody mniejszych i większych dopływów, stąd też, w miarę jak zbliżaliśmy się do Raduszca, rosła szybkość nurtu i powiększał się poziom wody. Rzeka, mimo że tak uciążliwa ze względu na ogromna ilość progów (łatwych przy tym stanie wody do przenoszenia), dostarczyła nam i tym razem wielu niecodziennych wrażeń. Płynąc, lub momentami przeciągając po płyciznach kajaki, oglądaliśmy wiele gatunków ptaków, których nawet nie potrafiliśmy nazwać, specjalną atrakcją, był dla nas widok autentycznego, żyjącego na absolutnej wolności czarnego bociana. Był tak blisko, że aż zdziwiliśmy się, że nie odleciał. Widać nie odczuwał zagrożenia z naszej strony. Kiedy tak, przepływałem obok dobrze znanych sobie miejsc, wracałem myślami do mojego dzieciństwa. Zauważyłem wiele zmian, które w ciągu minionych lat tu zaszły. Dobudowano nowe progi,  zwalniając w ten sposób nurt rzeki i regulując jej koryto. Pozostawiono jednak w otulinie rzeki stare bory, będące ostoją ptactwa i zwierzyny. Przyszła mi do głowy myśl, że teren pomiędzy starorzeczem a kanałem Dychowskim mógłby posłużyć do budowy wspaniałego rezerwatu nadbobrzańskiej przyrody. 
Progi na starorzeczu Bobru

   Obfitość progów wymagała od nas ciągłego wychodzenia do wody lub na brzeg w celu forsowania tych przeszkód. Ponieważ progi nie były zbyt wysokie, a nurt zbyt rwący, podpływaliśmy burtą do przeszkody, po czym dwie osoby zeskakiwały z progu i odbierały podawane przez kolejno dopływające osady, kajaki. Tak, w krótkim czasie pokonywaliśmy te jazy.
   Pogoda była piękna, woda niezbyt zimna, lecz na skutek ciągłego wychodzenia do niej i obowiązkowej kąpieli, nabrałem jakiegoś dziwnego wstrętu do wody... Odległość dwudziestu pięciu kilometrów z Podgórzyc do Bobrowic, dzięki ustawicznym kąpielom, pokonaliśmy w czasie „tylko” jedenastu godzin. W Bobrowicach, na rzecznym łęgu rozbiliśmy namioty. Tym razem postanowiliśmy ugotować na ognisku wspaniałą grochówkę. Ta przygoda kulinarna z zupą trwała przy akompaniamencie naszych śpiewów, niemal do rana.

W kajaku z Mirkiem

   Przespaliśmy wszyscy może trzy, może cztery godziny i szczęśliwi, choć niewyspani ruszyliśmy w drogę do Raduszca. Tam, w elektrowni mogliśmy pozostawić nasze kajaki, do czasu aż przyjedzie po nie samochód. Historia z poprzedniego etapu powtórzyła się. Wykąpani do granic wodowstrętu dopływamy do dużego jazu w Dychowie, po przekroczeniu którego, mamy już prostą drogę do Raduszca. 

 Ostatni próg - w Dychowie

   Przy elektrowni, rozbieramy kajaki i rozkładamy je do suszenia. W powietrzu wisi cisza. Gęsta i ciężka jak smoła. Cisza przed burzą. Niebawem zagrzmiało, zerwał się silny wiatr i spadły pierwsze, grube krople deszczu. Szybko wnieśliśmy sprzęt na udostępnioną nam halę i tu, już bez przeszkód spakowaliśmy się.
    Na dworzec kolejowy w Krośnie Odrzańskim pędziliśmy obładowani niczym wielbłądy. Każdy miał na sobie plecak i namiot, także ciężki dmuchany materac. Biegliśmy od strony rzeki. Pociąg dogoniliśmy tylko dzięki życzliwości kolejarzy, którzy widząc nas nadbiegających, celowo opóźnili odjazd pociągu, umożliwiając nam dotarcie doń. Oddechy wyrównały nam się dopiero po kilku minutach. Byliśmy mimo wszystko wypoczęci, opaleni i odprężeni.
   Moja rzeka i tym razem nie zawiodła! Znów dała mi odrobinę szczęścia, którym tak hojnie obdarzała mnie w dzieciństwie. Wszyscy, którzy byli na tym spływie, do dziś wspominają z rozrzewnieniem te cudowne chwile, spędzone na starorzeczu Bobru.