piątek, 21 kwietnia 2017

Wygodnym baksztagiem~09 Powrót z Soliny

Pogłoska o tym, że na Solinie nie ma  komarów jest prawdziwa. Przez cały nasz tam pobyt widzieliśmy tylko dwa, mimo, że nie chroniliśmy się przed nimi w żaden sposób.

Pobyt na Solinie miał się ku końcowi. Wnętrzem łodzi zajęli się Ula i Marek. Marta przygotowywała śniadanie, ja szybko uwinąłem się z pracami pokładowymi. Mogłem więc w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, oddać się planowaniu drogi powrotnej.

Ostatni ranek na Solinie.

Pomyślałem, że dobrze by było wykorzystać nasze obecne położenie, żeby zobaczyć rezydencje znamienitych, polskich, magnackich rodów  Krasickich - Krasiczyn i Lubomirskich i Potockich - Łańcut.
Przy powszechnej aprobacie załogi, natychmiast po zdaniu jachtu, wyruszyliśmy w drogę. Skierowaliśmy się w kierunku Ustrzyk Dolnych, by przez Krościenko (przejście graniczne z Ukrainą) dojechać do drogi Sanok - Przemyśl. Pojechaliśmy na wschód, by na kilkanaście kilometrów przed Przemyślem osiągnąć nasz pierwszy cel - zamek w Krasiczynie. Niestety, z powodu remontu, wnętrze tej wspaniałej renesansowej rezydencji Krasickich, nie było dostępne. Zadowoliliśmy się więc z konieczności zwiedzaniem rozległego parku i oglądaniem samego zamku z zewnątrz. Obok przepływał San.

Krasiczyn.

Pięknie położona w okalającym parku rezydencja.

Obraz przedstawiający zamek w Krasiczynie.

Kiedy tak sobie zwiedzaliśmy park, dotarliśmy do miejsca, gdzie miał rozstawione sztalugi, pewien malarz. Malował okolicę. Wiele jego prac wywieszonych było na okalających to miejsce krzewach. Jeden z obrazów przypadł Uli i mnie do gustu. Zagadnęliśmy malarza o możliwość zakupu jego dzieła. Okazało się, że artysta pochodzi zza wschodniej granicy i upodobał sobie Krasiczyn, jako miejsce pracy, a wszystkie wystawione obrazy można kupić. Pan nazywał się E. Cebrynskij - wynika z podpisu na obrazie.(zdjęcie - poniżej)

Dokonaliśmy zakupu. Zapoczątkował on naszą nową tradycję nabywania (najchętniej, tak jak tu, od malarzy) na każdym naszym wyjeździe - obrazu. Ponieważ oboje jesteśmy wodniakami, uznaliśmy, że motywem przewijającym się na kupowanych obrazach powinna być woda. Pomysł ten przekuliśmy w czyn i odtąd, kiedy tylko to możliwe, kupujemy prace artystów, w miejscach, które odwiedzamy. Wprawdzie nie przedstawiają one jakiejś wielkiej wartości materialnej, ale dla nas są bardzo drogimi pamiątkami, które zdobiąc ściany naszego salonu, jednocześnie przypominają nam szczęśliwe chwile spędzone na  peregrynacjach.

Zadowoleni (nie do końca, bo przecież nie widzieliśmy wnętrza zamku), wsiedliśmy do auta i przez Przemyśl, gdzie na chwilę też wyszliśmy do miasta, pojechaliśmy do Łańcuta. Oszałamiająca budowla, położona w równie oszałamiającym parku. Pałac zrobił na nas kolosalne wrażenie. Zaraz też dowiedzieliśmy się jak można go zwiedzić. Okazało się, że najlepiej z przewodnikiem, a można go zamówić indywidualnie, lub grupowo. Dołączyło się do nas przypadkowo spotkane małżeństwo, z dwójką nastoletnich dzieci i w tak w osiem osób udaliśmy się na zwiedzanie.

 Łańcut. Zamek od frontu.

Czegóż tam nie było! Ochom i achom nie było końca. Bogato wyposażone wnętrza pałacu wzbudzały nasz niekłamany podziw. Pięknie utrzymane, drogocenne meble, piece kaflowe, rzeźby, obrazy, ba! całe galerie! nawet teatr pałacowy, zachowany tak, że mogliby wejść doń aktorzy i grać swoje role. Piękna sala balowa, przekształcona w salę koncertową. To stąd, dzięki nieodżałowanemu Bogusławowi Kaczyńskiemu, znanemu krytykowi muzycznemu, wielbicielowi muzyki operowej i poważnej, mogliśmy oglądać telewizyjne transmisje niejednego koncertu. Potem była oranżeria i bogato wyposażona wozownia. Także park wywarł na nas duże wrażenie.

Skrzydło z łącznikiem do oranżerii

park
fontanna przed oranżerią.


Spędziliśmy na zwiedzaniu resztę dnia. Należało postarać się o nocleg.
Marta bardzo chciała spać w zamku. Były tam pokoje hotelowe, ale niestety, wszystkie miejsca były już zajęte. Musieliśmy się zatem zadowolić jakimś pensjonatem w mieście. Marta była niepocieszona. Chciała choć przez chwilę poczuć się jak wielka dama, śpiąca w wielkim pałacu, a tu taki zawód...

Nazajutrz, po śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Trzeba pamiętać, że wprawdzie ruch samochodowy był wówczas nieco mniejszy niż obecnie, ale też i drogi były w dużo gorszym stanie. Nie było autostrady A4, którą z całą pewnością wybralibyśmy, jako najszybszą drogę do domu, ale skoro jej nie było, pojechaliśmy przez Kielce. Bardzo nam się podobała organizacja ruchu w tym mieście. Dzięki świetnemu oznakowaniu, jechaliśmy jak po sznurku. Koło Kielc jest jeszcze jedna wspaniała atrakcja: Zamek w Chęcinach. Nie omieszkaliśmy i tej rezydencji królewskiej, przecież, odwiedzić.

Chęciny. Ruiny zamku królewskiego.

Z baszty rozciągają się piękne widoki.
na szczycie baszty.
Dziedziniec.


Bogatsi o nowe wrażenia, kontynuowaliśmy podróż. Pogoda się zepsuła. Zaczął padać deszcz. Wytłoczone przez tiry koleiny, stały się potokami spływającymi wodą. Ciężka była jazda. Ula widać dodatkowo się zestresowała, bo odezwała się u niej przypadłość w postaci migreny. Zrazu ból był niewielki, ale gdzieś w okolicy Sulejowa stał się nie do zniesienia. Rozumiejąc powagę sytuacji, zaczęliśmy gorączkowo poszukiwać jakiegoś miejsca na nocleg. Przy drodze zauważyliśmy tablicę z napisem hotel (i tu jakaś nazwa włoskiej miejscowości). Skręciliśmy. Znów, jak po sznurku, zostaliśmy doprowadzeni do dużego wprawdzie, ale domku, no może willi. Na fasadzie wywieszono duży szyld z napisem Hotel (i tu znów ta nazwa włoskiej miejscowości). Warunki i ceny były do zaakceptowania, więc skorzystaliśmy. Ula dostała zastrzyk przeciwbólowy i natychmiast poszła spać, my wyszliśmy do pobliskiego klubu, gdzie zamówiliśmy jakąś pizzę i bezalkoholowe piwo. Wymienialiśmy się wrażeniami minionego dnia do zmroku. Kiedy wróciliśmy, wślizgnąłem się po cichu, żeby nie zbudzić Uli do łóżka i ekspresowo zasnąłem. Na szczęście rano, Ula obudziła się zdrowa. Mogliśmy więc po śniadaniu jechać dalej. Ten dzień poświęciliśmy stricte na podróż. Nie było już żadnego zwiedzania. Musieliśmy przecież nazajutrz stawić się w pracy.

Podsumowując: Wyjazd na Solinę należy uznać za bardzo udany. Niestety, jak się potem okazało, był to nasz ostatni wspólny czarter. Wprawdzie z Ulą jeszcze raz wynajęliśmy łódź na Drawsku, ale o tym opowiem już innym razem.

0 komentarze:

Prześlij komentarz