piątek, 29 lipca 2016

XXII Obfity w spływy rok 1987 - cz.I

   Wielkanoc tego roku była bardzo późno. Pierwszy dzień tych świąt wypadał 19 kwietnia. Kto chce, może wpaść na oryginalny sposób spędzenia takich świąt w terenie, nie tradycyjnie przy stole. Na taki pomysł wpadł Genio „Geniowaty”.

Wklejka do książeczki TOK

   Od jakiegoś czasu nasze kontakty zaczęły się zacieśniać. Bardzo popierałem jego sposób wychowywania młodzieży przez turystykę. Jako były harcerz, w stopniu podharcmistrza, wdziałem celowość takiego przedsięwzięcia. „Geniowate” mieli trójkę dzieci. Wprawdzie Ania była już w wieku licealnym, ale pozostała dwójka Małgosia i Bolek, jeszcze w podstawówce. Wszystkie dzieci były dobrze ułożone a i sami rodzice Wydawali się całkiem, całkiem. On, typowy intelektualista, wesoły, inteligentny, lubiący pisać i mówić językiem stylizowanym na staropolski, ona o bardzo ciepłej i ujmującej aparycji, raczej wyprofilowana artystycznie. Dzieci. Powszechnie lubiane, zainteresowane wszystkim, co może im się przydać w przyszłości. Ania, raczej myślicielka, lubiąca czytać, zawsze uśmiechnięta, niekiedy rozmarzona. Ociec śmiał się z niej, że zamierza studiować „Zbyszkologię” (no, niby zainteresowana tak chłopakiem o imieniu Zbyszek), reszta dzieciaków stanowiła wielką niewiadomą, bo były jeszcze zbyt małe, by można było cokolwiek mówić o ich przyszłości. Cała rodzina przedstawiała się nader interesująco. Ciekawostką było to, że można było z nimi przedyskutować całą noc, nie mając poczucia upływającego czasu.
   Tak więc propozycja Genia została przyjęta. Na początku nie wiadomo było, jak przyjmą to nasze rodziny, bo w końcu to święta... Dziwne, ale jakoś nikt nie protestował. Miałem wówczas duży, jak na tamte czasy samochód. Był to Fiat 125p combi. Mogłem w nim, po złożeniu tylnych siedzeń pomieścić cztery składane kajaki i trochę własnych bagaży.
   W sobotę osiemnastego kwietnia, wyjechałem z domu, kiedy było jeszcze ciemno. Reszta towarzystwa pojechała pociągiem ekspresowym relacji Zielona Góra – Warszawa, który jechał przez Konin.
   Nie pamiętam już która to była godzina, ale wczesnym rankiem stanęliśmy w Koninie, nad kanałem łączącym Wartę z Notecią, tuż przy pierwszej śluzie od strony Warty. Szybko złożyliśmy nasze wodne wehikuły, wpakowaliśmy do nich bagaże, schowaliśmy auto u pobliskiego gospodarza i ruszyliśmy w stronę Ślesina, gdzie zaplanowaliśmy postój.
   Pierwszy odcinek jawił nam się mało atrakcyjny. Długi, prosty jak strzała kanał, wydawał się monotonny i, co za tym idzie, nudny. Genio wpadł na pomysł, byśmy zaczęli szukać gniazd remizów. Remizy to małe ptaszki, które budują zmyślne gniazda, podobne do gruszek, z tunelem wejściowym, często skierowanym ku dołowi. Takie gniazda wiszą na łozinach w miejscach niedostępnych, dając ptakom poczucie bezpieczeństwa. Kiedy krzewy pokryte są liśćmi, gniazd tych zupełnie nie widać, teraz, przy pokrywających je świeżych pąkach, bez trudu można je było dostrzec. Istotnie, po chwili odezwał się jako pierwszy Boluś. Wypatrzył w gęstwinie ładne gniazdo i zabrał się do jego wyłamywania z gałązek. Ładny eksponat na ścianę w domu „Geniowatych”. Takich eksponatów wisiało tam wiele. Każdy z prawdziwą historią do opowiedzenia. Oponowałem: po co niszczyć ptakom ich siedliska? Zostałem jednak szybko wyprowadzony z błędu. Remizy ponoć nigdy powtórnie nie zajmują tego samego gniazda. Budują za każdym razem nowe. Ponieważ sam ptaszek nie jest wielki, jego siedziba dostosowana jest do jego wielkości. To podobno samczyk buduje wytrwale gniazdo, a samiczka wybiera to, które jej się najbardziej podoba. Sprytne samczyki budują więc nie jedno, lecz kilka gniazd, zwiększając tym samym swoje szanse na zdobycie partnerki.

Rysunek gniazda remiza

    Tak się złożyło, że w każdym kajaku płynęła jedna osoba dorosła i jedno dziecko. Dodatkowymi pasażerami w dwóch kajakach były psy. Artuś i Omar. Zwierzęta bardzo szybko zrozumiały, jaka jest ich rola i ułożyły się bezpiecznie w dziobach łódek, udając się na spoczynek. My rychło pokonaliśmy prosty kanał i dotarliśmy do śluzy. Wprawdzie nasze kajaki można było przenieść brzegiem, ale sam akt śluzowania był dla nas atrakcją, a dla dzieciaków, jeszcze większą...
Różnica poziomów nieznaczna, zaledwie  dwudziestocentymetrowa, ale czas trwania takiego śluzowania, razem z czasem poszukiwania śluzowego wyniósł prawie godzinę. Wykorzystaliśmy go na obserwacje przyrodnicze. Ktoś wypatrzył wygrzewającego się w słońcu zaskrońca i zaczęliśmy bacznie mu się przyglądać. Zaznajomiliśmy dzieci z jego zwyczajami i wytłumaczyliśmy, że wąż ten w zasadzie jest stworzeniem bezbronnym i nie należy się go bać, jednak, na wszelki wypadek zakazaliśmy zbliżania się do wszelkich węży, a to dlatego, by nie doszło do pomyłki. Żmije zygzakowate bywają jednak groźne, a zaskoczone, potrafią zaatakować. Węże te różnią się od siebie a charakterystyczną cechą zaskrońców są żółte plamy usytuowane tuż za głową.

Zaskroniec

    Samo śluzowanie przebiegło sprawnie. Pan śluzowy nie mógł się nam nadziwić, że w taki właśnie sposób zapragnęliśmy spędzić święta. Dodał, że choć jeszcze nie było otwarcia sezonu żeglugowego, chętnie nas obsłuży, bo lubi ludzi z fantazją. W podobny sposób wyrażali się pozostali śluzowi, których prosiliśmy o przepuszczenie nas przez te urządzenia wodne. Potem było jezioro Pątnowskie. Ciekawe jezioro, bo mające bardzo ciepłą wodę. Generatory pobliskiej elektrowni, są chłodzone wodą pobieraną z jeziora. Po ich schłodzeniu, woda wraca do jeziora, ale już cieplejsza, tak więc podobno nawet w najbardziej mroźne zimy, woda tu nie zamarza. Słyszałem, że organizowane są tu zimowe regaty żeglarskie. Na nadbrzeżnym nasypie urządziliśmy sobie krótki postój. W tym czasie obserwowaliśmy wahadłowo przemieszczające się w tę i z powrotem zestawy węglarek, którymi wożono węgiel brunatny z pobliskiej kopalni, do elektrowni. Zdziwiliśmy się, jak dużo tych węglarek musi być spalonych, byśmy mieli w domu energię elektryczną. Potem było jezioro Mikorzyńskie. Długie, kręte i niezwykle malownicze. Zatrzymaliśmy się po jego prawej stronie, tuż przy moście, pośród starych, nadjeziornych wierzb. Tu postanowiliśmy przenocować i zrobić sobie nazajutrz świąteczne śniadanie. Miejsce było wygodne. Niedaleko było stąd do Ślesina. Idąc tam mijaliśmy łuk tryumfalny, zwany Napoleońskim, wybudowany właśnie na cześć pobytu w tym mieście Napoleona Bonaparte w jego wędrówce na wojnę z Rosją. Potem obserwowaliśmy treningi kajakarzy. Dowiedzieliśmy się, że działają tu kluby sportowe, mające ambicje występowania na prestiżowych imprezach kajakowych w Polsce i na świecie, toteż treningi są częste i intensywne. Nawet w sobotę poprzedzającą wielkanocne święta, kajakarze nie próżnowali. Znaleźli jednak chwilę czasu, by z nami porozmawiać. Rozstaliśmy się, życząc sobie wzajemnie wesołych świąt. Rano było świąteczne śniadanie. Wykorzystaliśmy zbudowany tu stół na wolnym powietrzu. Dziewczyny ułożyły obrus, przyozdobiły go bukszpanem. Na stole pojawiły się typowe wielkanocne potrawy. Podzieliliśmy się jajkiem, złożyliśmy sobie życzenia, jak to w polskim zwyczaju i zasiedliśmy do bardzo obfitego i wykwintnego wręcz śniadania. Piliśmy nawet wino, elegancko, a jakże, w przywiezionych przez „Geniowatych” kieliszkach. Potem popłynęliśmy dalej, przez jezioro Ślesińskie. Za nim była kolejna śluza, kanał i wejście na jezioro Gopło, zwane przez niektórych Wielkopolskim Morzem. Rzeczywiście, wystarczyło popatrzeć na nie od wylotu kanału. Sprawiało wrażenie... Nie popłynęliśmy daleko. Po kilku kilometrach zatrzymaliśmy się w okolicy miejscowości Połajewo na kolejny nocleg. 

Nad j. Pątnowskim

   Dotychczas pogoda była przepiękna. Było tak ciepło, że zachęciło to nas do wystawienia naszych nieopalonych torsów ku słońcu. Rzeczywiście, trochę się opaliliśmy. Jednak różowa wieczorna zorza nie wróżyła najlepiej na następny dzień. Kiedy rano wstaliśmy, świeciło jaskrawe słońce, zapowiadając pogorszenie pogody.
   Renia usmażyła jajecznicę na śniadanie z uwaga! CZTERDZIESTU JAJ! Do tego była oczywiście szyneczka, boczek wędzony i wiejski, okrągły chleb, jaki kiedyś pieczono w każdej wiejskiej chałupie. Skąd go miała, pozostaje do dziś tajemnicą. Nie pamiętam, kiedy byłem bardziej objedzony. Do dziś wspominam to podłe uczucie ciężkości w żołądku. Na każdego wypadła bardzo duża porcja tej jajecznicy, a Renia dopilnowała, żeby wszystko zostało zjedzone.
   Całe szczęście, że do Kruszwicy mieliśmy dwadzieścia jeden kilometrów wiosłowania po stojącej wodzie Wielkopolskiego Morza, co pozwoliło spalić pochłonięte  przez nas kalorie. Kiedy dopłynęliśmy do najszerszego miejsca jeziora, gdzie zbiegają się trzy jego główne zatoki, z nieba lunęło i dmuchnął silny wiatr. Tak silny, że zepchnęło nas w trzciny i nie mogliśmy z nich wypłynąć. Ubraliśmy się w kapoki i czekaliśmy aż wiatr nieco zelżeje, po czym wypłynęliśmy z tych trzcin i dokończyliśmy etap. Stanęliśmy niemal w samej Kruszwicy, po prawej stronie szlaku, mając przed sobą słynną Mysią Wieżę. Tu zwinęliśmy kajaki. Ktoś udał się po samochód, ktoś ponosił bagaże do drogi. Dzieciaki pilnowały tych bagaży. Ktoś poszedł na dworzec autobusowy, żeby dowiedzieć się o godzinę odjazdu autobusu do Konina, skąd, już pociągiem, większość udała się do domów. Tylko ja pojechałem samochodem, wioząc nasze kajaki.
   To był naprawdę niezapomniany, bardzo udany świąteczny spływ.

* * *

  Rok 1987 był kolejnym rokiem normalizacji naszego życia w ustroju zwanym socjalizmem. Po amnestii z 86 roku, liczba osób, tak zwanych dysydentów, pozostająca pod „opieką” zakładów penitencjarnych, znacznie zmalała, choć więźniowie polityczni byli faktem do końca trwania tego ustroju.
   Wojciech Jaruzelski, współtwórca stanu wojennego, wciąż dzierżący stery władzy w PRL, wyjechał na początku roku do Włoch i do Watykanu, gdzie został przyjęty przez papieża Jana Pawła II. Jaruzelski zaprosił go do złożenia kolejnej wizyty w naszym kraju. Zaproszenie zostało przyjęte i już w czerwcu Karol Wojtyła, po raz trzeci odwiedził swą ojczyznę. Jak zawsze został przyjęty entuzjastycznie przez wiernych i wszystkich tych, którzy potrafili docenić Jego wkład w zmiany, jakie zachodziły w naszym kraju. W lipcu ustanowiono urząd rzecznika praw obywatelskich. Wówczas stanowił on swoisty wentyl bezpieczeństwa i rodzaj zasłony dymnej przed nagminnym łamaniem praw człowieka. Pierwszym rzecznikiem praw obywatelskich została prof. Ewa Łętowska. W roku tym rozszalała się także inflacja. Pieniądze traciły na wartości z godziny na godzinę. Pozbywano się ich natychmiast po wypłacie. Każdy przedmiot był dobrą lokatą. W Polsce powstał  znakomicie działający rynek wtórnego obiegu. Handlowano wszelkimi dobrami, często był to handel wymienny. Polegało to na tym, że ktoś, miał okazję zakupić lodówkę, inny odkurzacz. Dawano ogłoszenie do prasy i wymieniano się dobrami. Średnia płaca pod koniec tego roku wynosiła około trzydziestu tysięcy złotych.

* * * 

   Po ostatnim spływie na Prośnie, zdobyłem wśród „Pelikanów” z Ostrowa Wielkopolskiego wielu przyjaciół, toteż chętnie wziąłem udział w organizowanym przez nich kolejnym, kilkudniowym spływie Prosną. Tym razem była to jakby kontynuacja poprzedniego spływu.
   Początek miał miejsce poniżej Kalisza, w Kościelnej Wsi. Znów spotkałem się z Artkiem, Rysiem, Franiem, Tadziem i oczywiście Krystianem. Nasza grupka była już liczniejsza a pojechał też ze mną Heniek, który wiózł mnie na Brdę. Zabrał ze sobą swoje dwie córki i psa. Znów były konkursy, znów organizatorzy zadbali, żeby organizacja poszybowała gdzieś w górne rejony naszych ocen.
   Dzięki świetnej pogodzie i nadzwyczajnej organizacji, imprezę należy uznać za bardzo udaną. Spływ zakończyliśmy na Warcie w miejscowości Czeszewo, skąd autobusami przewieziono nas do Kalisza. Był 24 maja 1987 roku.

piątek, 15 lipca 2016

XXI Wokół Jurka i Rysia

   Nastał rok 1986. W polityce, można by powiedzieć, rok stabilny. Wprawdzie odbyły się spektakularne procesy, na których dla przykładu skazano działaczy KPN na więzienia, ale też Polska zyskiwała na ponownym przyjęciu do Międzynarodowego Funduszu Walutowego. W tym roku przywrócono też legalność Związkowi Solidarność. Ogłoszono też trzecią już od stanu wojennego amnestię, w wyniku której, kolejna liczna grupa opozycjonistów odzyskała wolność. W tymże roku Jerzy Urban, jako rzecznik rządu PRL, ogłosił, że przekazuje w prezencie dla bezdomnych w USA, śpiwory. Dowcipni rodacy zareagowali natychmiast. W prasie zaczęły się ukazywać prześmiewcze ogłoszenia: „ Zamienię luksusowe M-3 w centrum Warszawy na śpiwór w Nowym Jorku”. Naród ryczał ze śmiechu a władze nie komentowały tych ogłoszeń.

* * * 

   Jurek H, aktywista, który nie potrafił zbyt długo wysiedzieć bez organizowania jakiejś imprezy, od jakiegoś czasu aktywnie włączył się w działalność Polskiego Związku Żeglarskiego. Dzięki tej jego działalności w okresie od 13 do 15 czerwca 1986 roku mogliśmy uczestniczyć w spływie organizowanym pod auspicjami Oddziału PTTK przy Hucie Miedzi w Głogowie. Zgromadziliśmy się licznie 13 czerwca pod budynkiem kapitanatu na przystani KGHM w Lubiatowie. Było tuż po zakończeniu regat żeglarskich. Odbyła się pompatyczna impreza żeglarsko – kajakarska. Oni kończyli, my zaczynaliśmy. Pogoda była przepiękna. Okalający ośrodek, ponad stuletni, sosnowy las, pachniał żywicą. W takiej niecodziennej atmosferze wyruszyliśmy na nasz regionalny w randze spływ kajakowy. Pierwszy etap był krótki. Zakończył się po pięciu kilometrach w Konotopie. 

Kapela spływowa

Następnego dnia przepłynęliśmy już nieco dłuższy odcinek, którego zakończenie zaplanowano w Kopanicy. Znów należało odnaleźć wejście do Kanału Dźwińskiego, łączącego Obrzycę z Obrą. Mimo wyraźnego oznakowania dość liczna grupa nieodpowiedzialnych osób zbagatelizowała te znaki i popłynęła dalej Obrzycą, do miejscowości Kargowa. Z tego powodu Jurek miał nieprzyjemności. Musiał organizować przewóz niesubordynowanych spływowiczów z Kargowej na biwak w Kopanicy. Przewóz ten niemal całkowicie zdezorganizował spływ, do tego stopnia, że szeregowi uczestnicy domagali się aby wykluczyć z dalszego płynięcia tych, którzy dopuścili się tej niesubordynacji, tym bardziej, że stwierdzono iż byli pod tzw. „wpływem”...
Nie pamiętam już jak się zakończyła ta awantura. Pamiętam tylko, że Jurek był bardzo wzburzony tym zajściem, ale jak to on, potrafił zachować zimną krew i nie uzewnętrzniał swoich uczuć. Rano popłynęliśmy dalej. Słońce już niemal od świtu prażyło mocno, toteż upominaliśmy wszystkich, którzy chcieli skorzystać z dobrodziejstwa opalania się w kajaku, że to bardzo niebezpieczne, i że powinni zabrać ze sobą przynajmniej długie spodnie i koszule z długim rękawem. Wiele osób, szczególnie młode dziewczyny, nie usłuchało tych rad i na końcu etapu mieliśmy kilkanaście osób z poparzeniami słonecznymi. Znów przydały się moje doświadczenia z robieniem okładów ze zsiadłego mleka. Spływ nasz zakończyliśmy na plaży w Zbąszyniu. Było zwiedzanie miasta, był czas dla kadry na piwo w nadjeziornej restauracji. Spływ, mimo kłopotów, okazał się kolejnym sukcesem organizacyjnym Jurka H.

   Dwudziestego lipca 1986 roku rozpoczął się kolejny już spływ Obrą. Tym razem były to dwie połączone imprezy. Jurek zorganizował X Ogólnopolski Spływ Kajakowy Hutników Miedzi, a Zarząd Wojewódzki PTTK w Zielonej Górze III Ogólnopolski Spływ Kajakowy „ Lubuski Szlak Wodny' 86” Komandorem tych połączonych spływów mianowano mojego kuzyna, Rysia, zaś v-ce komandorem został Jurek H.
   Wyruszyliśmy, jak to w takich okolicznościach bywało z plaży ośrodka KGHM w Lubiatowie. Powód wyboru takiego miejsca startu był prosty. Na plaży tej była wypożyczalnia kajaków. Zawsze korzystaliśmy z jej pomocy, więc przynajmniej na start nie trzeba było ich transportować. Celem etapu był półwysep oddzielający jezioro Rudzieńskie od Orchowego. Tam też urządzono dwudniowy biwak. Następnego dnia była wycieczka na pobliskie jezioro Wilcze. Ja miałem ze sobą żagiel do kajaka i zacząłem uprawiać na Orchowym i Rudzieńskim, żeglarstwo. Chętnie popłynął ze mną tym razem Boluś „Geniowaty”. Spędziliśmy na tym pływaniu pod żaglami większą część dnia. Wieczorem musiałem jak zwykle wrócić, by poprowadzić zajęcia, gdyż już tradycyjnie, zostałem sędzią na spływie. 

Na cyplu. J. Orchowe

Jak zwykle, na każdej tego typu imprezie turystycznej o randze ogólnopolskiej, brali udział liczni uczestnicy z różnych stron kraju. Byli warszawiacy na czele z Remkiem S, Byli ludzie z Czechowic - Dziedzic na czele z Andrzejem D, Była liczna grupa z Boryni, i innych kopalń Górnego Śląska. Byli ludzie z Łodzi, Wrocławia, Głogowa, Lubina, Słupska, no i najliczniejsza, zielonogórska grupa, której już nikt nie dzielił na kawałki. Wszystkim zawiadywali „Chapacze” na czele z Waldkiem P. Pojawili się też Tadzio L. ze swoim synem Tomkiem i córką (jeśli się nie mylę) Grażynką, była też grupka z Gorzowa. Tym razem moja kuzynka Basia płynęła właśnie z załogantką z tego miasta.

Biwak na j. Orchowe

Basia z gorzowską załogą

Tu chyba powinienem przytoczyć historyjkę, która przydarzyła się temu zespołowi, podobną jaką miał Jędrek na Dunajcu. Płynęły sobie dziewczyny przede mną, gdy nagle zatrzymały się. Minąłem je, sądząc, że po prostu mają dość wiosłowania, ale zatrzymałem się zaalarmowany ich prośbą o pomoc. Okazało się, że wpłynęły na jedyny na rzece kołek, który był zagłębiony tylko tyle, by „złapać” kajak. Dookoła była głębia nie pozwalająca na odepchnięcie się wiosłami od dna. Na szczęście nurt na Obrze jest leniwy, toteż mogłem podpłynąć i udzielić im pomocy. Zepchnąłem dziewczyny na wolną wodę i popłynęły dalej. Kolejny etap do Kopanicy, a właściwie do Nowej Wsi koło Kopanicy wiódł jak zwykle przez osławiony Kanał Dźwiński. Tym razem był kłopot, bo w kanale było mało wody i większą część jego długości należało burłaczyć. Stanęliśmy na biwak przy jego ujściu do Obry. To tu śpiewałem z Jolą pieśń będącą parafrazą znanego przeboju Drupiego. Prawie każda fraza kończyła się sentencją „spadaj mała tam są drzwi” Świetnie nam ten kawałek wychodził. Potem był etap do Perzyn. Bardzo dobre miejsce biwakowe nad jeziorem Zbąszyńskim. Wielka polana z przepiękną plażą. Dostatek wody pitnej zapewniały aż dwa źródła artezyjskie. Tu, po południu odbyły się imprezy sportowe, którymi zajęła się Jola, ja tymczasem w towarzystwie dorosłego już prawie syna mojego mentora Henia, Artura B. udałem się na ryby w pobliskie trzcinowisko. Brały nam wzdręgi. Trochę ich nałapaliśmy. Wieczorem, przy ognisku Jurek rozdawał nagrody, a Rysio omawiał plan następnego etapu. Ciekawy to był etap. Najgorsze, że trzeba było się przeprawić przez jezioro Zbąszyńskie, które charakteryzuje się tym, że przy nawet małym wietrze tworzą się na nim dość duże fale. Jezioro jest płytkie a my musieliśmy przepłynąć przez znaczną jego część i to właśnie w miejscu, gdzie to zafalowanie było największe. Była ogólna mobilizacja ratowników i wszystkich umiejących dobrze pływać. Zmoczeni bryzgami wody z fal, jednak bez wypadku pokonaliśmy to niebezpieczne jezioro. Potem była przenoska.

Przenoska

Jaz piętrzący wody jeziora Zbąszyńskiego nie nadawał się do przepłynięcia. Po nim następował długi odcinek wolnej od przeszkód, bardzo malowniczej rzeki.

Zbąszyń - Obra

Drzewa, owszem, były powalone, ale nie tamowały całkowicie przepływu. Można je było swobodnie omijać, zresztą „Harnaś”, człowiek dochodzący setki, wciąż aktywny i zażywny staruszek płynął jak zwykle w szpicy i czyścił szlak z gałęzi tak, by pozostali uczestnicy mogli swobodnie przepływać. Robił to z własnej, nie przymuszonej woli, mimo naszych zapewnień, że i bez tej pomocy damy sobie radę. „Harnaś” chciał być pomocny i był!
   Tak się jakoś złożyło, że i tym razem miałem w kokpicie dzieciaka, dwunastolatka, syna pary koleżeńskiej Rysia i Danusi. Wzięli oni ze sobą swoich synów, Rafała i Krzysia. Ponieważ Rafał był starszy (miał dwanaście lat) a Krzysio młodszy, więc podzielono dzieci tak, że młodszy płynął z ojcem, zaś dwunastolatek, ze mną. W tym wieku u chłopców przebiega dramatyczny konflikt z otoczeniem do tego stopnia, że nie można chwilami z takim dwunastolatkiem wytrzymać. Wydaje mu się, że zjadł wszystkie rozumy. Jest zadziorny i ogólnie rzecz biorąc bardzo kłopotliwy. Rafał, kiedy tylko mógł, zadawał mi rozmaite pytania, zwykle prowokacyjne. Kiedy na nie odpowiadałem, obojętnie, jaka by była ta odpowiedź, powodowała komentarze i kolejne zadziorne pytania, aż do momentu, kiedy się zdenerwowałem i kazałem mu zamilknąć.
   Któregoś razu, jak zwykle, Rafał po kilkudziesięciu minutach spokoju, rozpoczął swoją grę ze mną. Nie wiedział, zresztą i ja nie wiedziałem, że tuż za nami płynie jego ojciec z Krzysiem. Kiedy nasza rozmowa dobiegła do punktu kulminacyjnego, Ryszard dogonił nas i trącił wiosłem mojego załoganta. Ten odwrócił się z pretensjami, sądząc, że to ja go tym wiosłem... Tymczasem zobaczył ojca, który widząc, co się dzieje, powiedział, że udziela mi dyspensy na walenie wiosłem w łeb Rafała, kiedy ten przekroczy dozwolone granice. Rafał spuścił z tonu. Nie musiałem korzystać z ojcowskiej dyspensy.

Obra 86. W kajaku z Rafałem

Dopłynęliśmy do jeziora Lutol. Tam, też na półwyspie rozgościliśmy się na dwa dni. Wieczorem wypłynęliśmy z ojcem Rafała na połów ryb. Zabraliśmy wędki i w kajakach, pod żaglami udaliśmy się w pobliskie skupisko grążeli, gdyż tam upatrywaliśmy najlepszych stanowisk wędkarskich. Nie wiem, co nam sprawiało większą radość, poruszanie się kajakami pod tymi żaglami, czy wreszcie samo wędkowanie. Popływaliśmy i nałowiliśmy tyle rybek, że starczyło na kolację.

W lesie nad j. Lutol

Potem był Międzyrzecz. Miejscowość z zamkiem położonym w widłach rzek Obry i Paklicy, niestety w tym czasie, z powodu prowadzonych tam prac renowacyjnych, nieczynnym do zwiedzania.

Zamek w Międzyrzeczu, w remoncie.

Za to czynne było, położone na majdanie muzeum miejskie, więc skorzystaliśmy z okazji i zwiedziliśmy je.
 Eksponat
  Trzeba przyznać, że było tam wiele eksponatów, które wzbudziły nasze zainteresowanie. Ten, który widać na zdjęciu powyżej, jest przypadkowy, a zdjęcie powstało z tego powodu, że kusza znajdowała się w dobrze oświetlonej gablocie ekspozycyjnej.
  Potem był etap na j. Rybojadło, a właściwie na Obrę, tuż za tym jeziorem. Piętrzył je również jaz, przy którym było dogodne miejsce na biwak. Tam też rozegrała się historia, którą zapamiętałem do dzisiaj.
  Płynęła z nami pewna para. On dorodny trzydziestoparolatek, ona nieco młodsza, dość urodziwa niewiasta. Kiedy płynęli w kajaku, budzili powszechną aprobatę. Prawie nie było osoby, która by nie lubiła tej pary. Zagadywali, sypali dowcipami i ogólnie rzecz biorąc, byli sympatyczni. Kiedy przybywaliśmy na biwak, nocą zaczynały się ekscesy. Z ich namiotu dobiegały gorszące odgłosy kłótni z niewybrednym słownictwem i odgłosami, które bulwersowały pozostałych spływowiczów. Krótko mówiąc, wyglądało na to, że facet leje kobietę, a ona aż wyje z bólu. Zastanawialiśmy się, jak długo można pozostawać obojętnym wobec oczywistej przemocy. W końcu, kiedy wieczorem powtórzyła się historia, komandor Rysio nie wytrzymał i wezwał ich do siebie. Powiedział, że takie zachowanie nie licuje z przyzwoitością i postawił im ultimatum: albo ekscesy się skończą, albo na następnym biwaku opuszczą nasz spływ. Gorszące odgłosy ucichły. Zastanawiam się do dziś, czy nie stanowiły one przypadkiem swoistej gry wstępnej...
   Najlepsze biwaki na Obrze były zawsze nad Zalewem Bledzewskim. Okalające ten akwen lasy, bogactwo ryb w jego wodach i wspaniała przyroda, stanowiły o walorach tego miejsca. Ponadto odkryliśmy znakomicie nadające się do biwakowania miejsce, usytuowane nieopodal ośrodka energetyków, na cyplu w szczerym lesie. Była tam polana potrzebna do organizowania imprez w stylu „chrzest wodniacki” było dogodne miejsce na przybijanie kajaków, był pomost, z którego można było łowić ryby, był też dogodny dojazd dla, nawet dużych samochodów. Tu urządzaliśmy główne imprezy naszych spływów. 
   Jola zarządziła organizację biegów terenowych, ja pływanie i quiz. Wszystko to miało urozmaicić nasz dwudniowy pobyt w tym miejscu.
 Biwak nad zalewem Bledzewskim

Najciekawiej wypadł punkt programu pod tytułem, „Jak wyjść z wywrotki” Bogdan P. Przywitał wszystkich zgromadzonych na brzegu wypiętym torsem i gestem gladiatorów, po czym wsiadł w kajak jednoosobowy i wychyłem ciała spowodował jego wywrotkę. Miał go sam, na powrót odwrócić, za pomocą wiosła i odpowiedniej techniki, bez niczyjej pomocy. Staliśmy długą chwilę obserwując dno kajaka, kiedy ktoś wreszcie nie wytrzymał i wskoczywszy do wody zaczął go odwracać. Okazało się, że dobrze zrobił, bo Bogdan znał, owszem zasady, jednak, jak się potem przyznał, nigdy tego przedtem nie przećwiczył. Gdyby nie pomoc niecierpliwego obserwatora, niechybnie by się utopił.
   Oficjalne zakończenie spływu nastąpiło właśnie tu, nad zalewem,

Stary Dworek - "Chrzciny"

Bogdan, Rysio i Grzesiek w Starym Dworku

jednak pozostał nam do jego zakończenia jeszcze jeden etap, do Starego Dworku. To właśnie tu nastąpiło rozwiązanie spływu.
Był trzeci sierpnia 1986 roku.


piątek, 8 lipca 2016

XX Spływy 1985 roku

   Po kradzieży na Brdzie 1984, która okazała się dla mnie bardziej traumatycznym przeżyciem niż sądziłem, nie miałem już ochoty na wędrowanie kajakiem dokądkolwiek. Zostałem, jak to się pięknie mówi w domowych pieleszach, aby trawić swoją klęskę i ból po stracie wiary w człowieka. Czas leczy rany i ból został wreszcie ukojony, choć pamięć tamtego zdarzenia pozostała i do dzisiaj odbija się echem w postaci braku zaufania do nowo poznanych osób.
   Koniec kwietnia 1984 roku był dla mnie ważny też z innego powodu. Pożegnałem Zakład Energetyczny w Zielonej Górze. Od pierwszego maja stałem się sam dla siebie pracodawcą. Resztę roku poświęciłem na pracę w raczkującym , stworzonym do spółki z Jędrkiem, przedsiębiorstwie.
   Nadszedł rok 1985. Na początku maja tego roku Zarząd Wojewódzki PTTK w Jeleniej Górze zorganizował Centralny Spływ Kajakowy na Bobrze. Nasze koło PTTK „Chapacz”, do którego już wówczas należałem, zorganizowało grupę na ten wyjazd. Karnie zameldowaliśmy się z ekwipunkiem na dworcu w Zielonej Górze, czekając na podstawienie pociągu do Jeleniej Góry. Pociąg jechał przez Lwówek Śląski, gdzie miała rozpocząć się nasza wodniacka impreza. Lwówek leży w odległości około 130 km od Zielonej Góry, a jedzie się tam pociągiem ponad sześć godzin i to nocą. Dojechaliśmy wczesnym rankiem.

Proporczyk spływu – awers

Ze stacji nad Bóbr poszliśmy z bagażami pieszo. Było blisko. Rozkładanie sprzętu i weryfikacja uczestników trwały do godziny dziesiątej. Potem nastąpiło uroczyste, powiedziałbym nawet pompatyczne otwarcie spływu. Była telewizja, przemówienia notabli i normalny, turystyczny porządek. Kajaki poszły na wodę i ruszyliśmy. Trzeba przyznać, że organizatorzy stanęli na wysokości zadania zapewniając nam alimentację wody w rzece z bobrzańskich zapór. Dzięki temu zabiegowi, mogliśmy przebywać większość niższych progów w kajakach. Pozostały tylko większe jazy, na których musieliśmy nosić sprzęt brzegiem.

Proporczyk spływu – rewers

   Jola W. płynęła wówczas z Mirkiem S. w kajaku koliber produkowanym w NRD. Na jednym z progów, który pokonywali, kajak złożył się wpół zamykając w sobie zaskoczonych i mocno zdziwionych kajakarzy. My, którzy płynęliśmy obok mieliśmy z tego niezły ubaw, jednak ani Joli, ani Mirkowi nie było do śmiechu. To był przecież dopiero pierwszy etap spływu. Zdarzenie miało miejsce tuż po starcie, więc co mieli robić dalej? Poradziliśmy sobie w ten sposób, że kajak niezdatny do płynięcia złożyliśmy. Ktoś wziął go jako bagaż. Rozdzieliliśmy delikwentów między siebie. Jola trafiła do mnie, bo płynąłem sam na etapie do Bolesławca, gdzie oczekiwał na mnie kolega Andrzej. Mirka zabrał ktoś inny. Na mecie etapu znalazł się szkutnik, który naprawił uszkodzenia i sytuacja wróciła do normy.

Fragment książeczki TOK

   Jola to jakby oddzielny rozdział w naszej spływowej historii. Była etatową Prozerpiną na niemal wszystkich chrztach wodniackich, które organizowaliśmy. Można by sparafrazować fraszkę Sztaudyngera „On był stały, tylko one się zmieniały” W przypadku Joli, było tak, że to ona była stałą Prozerpiną, natomiast w roli Neptuna występowali różni mężczyźni. Zwykle byli rośli i postawni, jak mój były mentor Henio B, czy Ryszard J. Niestety, kiedy obaj przedwcześnie odeszli, rola ta przypadła w udziale memu kuzynowi Rysiowi. Rysio był, niczym Wołodyjowski, raczej nikczemnej postury, za to wielki duchem. Niedogodność związaną ze wzrostem usunięto w ten sposób, że boską parę posadzono na tronach i to neofici do nich przyszli, nie Neptunostwo do neofitów. W pozycji siedzącej nie widać było dysproporcji w posturach obu postaci. Impreza odbyła się jak zawsze i jak zwykle wzbudziła wielkie zainteresowanie wszystkich uczestników spływu. Trzeba przyznać, że sam byłem chrzczony wodniacko przynajmniej trzykrotnie i przeważnie diabły przesadzały gorliwością w pełnieniu swoich obowiązków, tak więc kuksańców, popychanek i dodatkowych niemiłych efektów przeżyłem więcej, niż mi się należało. Nasze diabły z czasem nabrały ogłady i czyniły zamęt głównie harmiderem, nie robiąc jednocześnie krzywdy neofitom. W końcu to miała być rozrywka z rodzaju kulturalnych...
   Jola jest osobą obdarzoną dużym poczuciem humoru. Ma też żyłkę organizacyjną. W spływach aranżowanych przez Jurka H. lub mojego kuzyna Rysia, często występowaliśmy jako sędziowie, wymieniając się tylko przewodnictwem. Raz ja byłem sędzią głównym, raz ona. Gdyby wymieniać jej zalety, trzeba by nadmienić, że jest ona osobą obdarzoną słuchem muzycznym i ciekawym głosem, wielokrotnie uświetniała nasze ogniska śpiewając. Chętnie jej wtórowałem zarówno na gitarze, jak też głosem. Ta niezwykle miła osoba chyba nadal jeździ z „Chapaczami” na rozmaite imprezy turystyczne i okrasza swoim humorem niejedno ognisko.

„Boska Para” w otoczeniu świty

   Jola łatwo znajduje okazje do śmiechu i zabawy. Kiedy dla przykładu, skarżyłem się, że od grania bolą mnie już palce, natychmiast, z troską pochylała się i dmuchała w obolałe paluszki, wzbudzając tym ogólną wesołość.

Jola śpiewa

Jola dmucha w obolałe paluszki

   Często towarzyszką Joli w kajaku była moja kuzynka, rodzona siostra Rysia, Barbara. Obie przepłynęły ze sobą sporą liczbę spływów i trzeba przyznać, że świetnie sobie radziły. Basia, jako jedyna osoba, potrafiła poskromić Rysia. Kiedy ten wpadał w złość z jakiegoś powodu, Basia stosując sobie znane metody, bez strachu, potrafiła ustawić go do pionu. My, jak napisałem w jednym z pierwszych rozdziałów, staraliśmy się w tym czasie utrzymywać odpowiedni dystans do niego.
   Wróćmy jednak do spływów 1985 roku. W Bolesławcu zmienił się załogant w moim kajaku. Opuściła to miejsce Jola, dojechał bowiem „zakontraktowany” na nie Andrzej. W Bolesławcu staliśmy na terenie MOSIR-u Były tam baseny, korty tenisowe, boiska do różnych gier, no i pole campingowe. Tereny nadrzeczne, bezpośrednio przyległe do terenów MOSIR-u zajęte były teraz przez nas. Powstało tu spore miasteczko namiotów i te potworne gigantofony, budzące nas o 6.00 piosenką „Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal” naddawaną tak głośno, że na materacach dmuchanych podrzucało nas do góry a basowe tony wciskały w ich głąb. Niesamowite wrażenie. Potem był etap do Oleszny, gdzie „produkowali” się sowieccy żołnierze, odziani w galowe mundury, grając na gitarach elektrycznych i śpiewając przy ich wtórze, piosenki rockowe. Brzmiało i wyglądało to trochę kuriozalnie, szczególnie te ich czapki a'la lotniskowce, ale gawiedź się bawiła. Potem podjechała kuchnia polowa, oczywiście propagandowo karmieni byliśmy przez Radziecką Armię! Nie bardzo nam smakowała ta ich mamałyga, ale prawdę mówiąc była nawet pożywna. Potem było jak zwykle nasze ognisko i jak zwykle próbowaliśmy śpiewać „Nad kołchozem czarne chmury wiszą” ale sprytni organizatorzy przerwali ten prowokacyjny spektakl proponując jakieś własne konkursy. Dotąd nie dotarło do mnie czemu nie pozwolono okazać nam naszym okupantom co do nich czujemy. Wszak nie o gościnność tu chodziło! To my byliśmy tu gospodarzami, nie oni!
   Rano otwarto dla nas tamę. Woda ruszyła i mogliśmy płynąć bez przeszkód do mety etapu w Szprotawie. Tu odbyły się liczne konkursy wodniackie, jak slalomy kajakowe, regaty szybkościowe, zawody pływackie i inne, na przykład, zręcznościowe. Zwycięzców obsypał grad nagród.
   Nad wszystkim czuwało nasze (wtedy jeszcze ludowe) wojsko. Cały transport i organizację zawdzięczaliśmy wówczas naszym sympatycznym żołnierzom. Spływ zakończyliśmy w Żaganiu, a ściślej mówiąc, u podnóża żagańskiego zamku. Tu odbyła się uroczystość kończąca imprezę. Znów byli notable, znów kręciła nas telewizja, znów było pompatycznie, z fajerwerkami, jak to w socjalizmie bywało...

* * *

   W marcu 1985 roku rząd PRL, ignorując protesty zarówno NSZZ Solidarność, jak i OPZZ, wprowadził stopniowe podwyżki cen różnych artykułów, wiążąc je ze znoszeniem reglamentacji. Wprawdzie wszyscy mieli dość tej reglamentacji, lecz powszechnie obawiano się, że po jej zlikwidowaniu powrócą ogromne kolejki po wszystko. W kwietniu podniesiono ceny energii elektrycznej, cieplnej i gazu, był to przyczynek do fali kolejnych protestów związków zawodowych. Jednak po ich wygaśnięciu, już w kwietniu przywrócono wcześniej zerwaną komunikację lotniczą ze Stanami Zjednoczonymi. Nasze życie zaczynało się normalizować. W końcu maja, sejm uchwalił nową ordynację wyborczą a w czerwcu, zajął się ustawami ekologicznymi, ponieważ dowiedziono, że około 1/3 ludności naszego kraju żyje w strefie permanentnego zagrożenia ekologicznego. Podkreślano przy tym katastrofalny stan wód powierzchniowych i wzrost zanieczyszczenia powietrza. W październiku ogłoszono długo oczekiwaną amnestię. Skorzystało z niej wielu więźniów politycznych. Niestety po wyjściu na wolność nie mogli znaleźć odpowiedniej pracy i musieli często z tego powodu emigrować. Tak wyemigrowała rodzina mojej koleżanki z Zakładu Energetycznego. Jej mąż, prawnik, za to, że ośmielił się działać w wolnych związkach zawodowych, po zwolnieniu z internowania a potem z więzienia, gdzie trafił za kontynuowanie działalności związkowej w stanie wojennym, otrzymał jedyną propozycję pracy w charakterze palacza w podrzędnej, osiedlowej kotłowni. Cała ta rodzina wyemigrowała do USA, inni do RFN, Włoch, Australii, Anglii oraz innych krajów wolnego świata. Pierwszego listopada zamknęło się koło historii reglamentacji towarów w PRL. Zniesiono kartki na cukier, które wprowadzono jako pierwsze w lipcu 1976 roku.

* * * 

   Jakoś nie mogę sobie przypomnieć w jaki sposób dotarła do mnie wiadomość, że na przełomie mają i czerwca 1985 roku, działający w Ostrowie Wielkopolskim Klub Kajakowy PTTK „Pelikany” organizuje spływ Prosną. Już dawno chciałem popłynąć tą rzeką. Nadarzyła się okazja, no i była osoba, która chętnie pojechała ze mną na ten spływ. Był to mój załogant z Bobru, Andrzej. Okazało się, że dobrze nam się Bobrem płynęło, więc postanowiliśmy, mając obaj wolny czas, skorzystać z okazji i wyruszyć na podbój Prosny. Do Ostrowa dojechaliśmy pociągiem relacji Zielona Góra - Warszawa. Tam odebrali nas z dworca organizatorzy i zawieźli do miejscowości Wieruszów, skąd mieliśmy rozpocząć spływ. Rzeka przypominała w tym miejscu trochę szerszy strumień, ale po kilku kilometrach poszerzyła się i stała się ciekawsza. Najgorsze było to, że z nieba potokami lała się woda a my miejscami musieliśmy przedzierać się przez nadbrzeżne chaszcze. Przypomniała mi się Radew, którą w znacznej części zwiedzałem od strony zwieszających się ku wodzie gałęzi krzewów. Płynęliśmy z Andrzejem tuż za pilotem, którym był Krystian N. Ciekawa osobowość. Człowiek obdarzony niebywałym poczuciem humoru, niezwykle koleżeński, przy tym posiadający wielką wrażliwość. Jego znajomość historii zachwycała. Nie każdy potrafi z taką swadą opowiedzieć banalną, zdawałoby się historię miasteczka, w którym najważniejszą rolę odegrały w jego historii pszczoły. Słuchaliśmy jego opowieści z wielkim zainteresowaniem. Do dziś pamiętam ich fragmenty. Było o czym opowiadać, bowiem Prosna, stanowiła w czasach zaborów granicę między zaborami pruskim i rosyjskim.
   „Rosyjski” brzeg pełen był młynów, a jakże, historycznych!, zaś na jej „pruskim” brzegu ulokowały się miasteczka i miasta pełne zabytków architektury, jak klasztory pocysterskie, bogate kościoły i ciekawe architektoniczne zabudowy rynków tych miast. Do dziś wspominam wiele sympatycznych osób spotkanych na tym spływie, Rysia P, Artka, Tadzia W. Przesympatyczną żonę Krystiana i jego syna. Z wieloma osobami prowadziłem dość długo jeszcze korespondencję.

Prosna, wklejka do TOK

Życie jednak ma swoje prawa. Czas upływał, my nie spotykaliśmy się często i tak, mimo mojej wielkiej dla tych osób sympatii, korespondencja wygasła w naturalny sposób. Pamięć jednak wciąż jest żywa i niekiedy wspomnienia wracają tak, jakby to wszystko zdarzyło się wczoraj...
Prosna'85 – przed startem

   Organizatorzy, mocno zaangażowani we właściwy przebieg imprezy, starali się, byśmy ani przez chwilę się nie nudzili, toteż były liczne konkursy, przeprowadzane w bardzo ciekawy sposób, tak by nie przerywać na długo płynięcia. Organizowano dla przykładu slalom, między wcześniej zawieszonymi nad rzeką tyczkami, potem był odcinek szybkościowy następnie przebywanie rzeki na przeciwną stronę w wartkim nurcie. Tam czekał posterunek, gdzie zadawano pytania z historii i z wiedzy kajakowej. Trochę niżej zatrzymano się na plaży i zapytano, gdzie jest kierunek północny? Jeśli wiesz, połóż wzdłuż linii północ - południe wiosło i określ, gdzie jest północ. Plan był chytry. Było pochmurno, więc nie dało się ustalić kierunku według słońca. Rzeka w tym miejscu płynęła akurat na zachód, więc ci, którzy myśląc, że większość rzek płynie u nas na północ, wyznaczyli kierunek północny, zgodnie z jej nurtem, pomylili się. Mój załogant świetnie sobie ze wszystkim radził i wyznaczył północ, jakby miał w głowie kompas! Na biwaku były konkursy sprawnościowe i artystyczne. Pyszna zabawa! Przypomniałem sobie jak się chodziło, będąc dzieckiem na szczudłach. Potem były biegi z jajkiem na łyżce niesionej w zębach, śpiewy, recytacje, numery kabaretowe. Nie pamiętam, kiedy lepiej się bawiłem.
   Wieczorne ognisko przeobraziło się w maraton kabaretowy i tu Krystian zachwycał! Sypał dowcipami jak z rękawa, ale mój załogant, Andrzej, wykazał się również niezwykłym talentem i dotrzymywał mu pola.
   Ostatni etap miał prowadzić do Kalisza, ale pogoda, nader niełaskawa dla nas w trakcie tego spływu, pokrzyżowała plany. Zrobiło się zimno i siąpił bardzo nieprzyjemny deszcz. Na spływ przyjechały rodziny z dziećmi, które marzły w kajakach, wreszcie organizatorzy zdecydowali, że skrócą spływ i zakończą go w Śmiłowie. Przepływaliśmy właśnie obok ujścia rzeczki pod nazwą Ołobok (nie należy jej mylić z rzeczką o tej samej nazwie, płynącej w województwie Lubuskim, wpadającej do Odry). Rzeczka ta wrzuciła do Prosny niesamowitą ilość substancji toksycznych. Rzeka najpierw podzieliła się na dwie części – prawą czystą,to Prosna, lewą szarą i cuchnącą, to Ołobok. Potem wody się wymieszały i już do samego Śmiłowa musieliśmy płynąć w cuchnących oparach tej wstrętnej cieczy. Na szczęście był to niezbyt długi odcinek. W Śmiłowie stanęliśmy w jakimś dworskim parku. Sam dwór chylił się już wyraźnie ku upadkowi. Mieszkał w nim już tylko dozorca. Pozostałe pomieszczenia pozostawały puste. Byliśmy zmoknięci i zziębnięci. Organizatorzy wynegocjowali z zarządcą ruin, byśmy mogli w nich przenocować. Napompowaliśmy materace i mieliśmy biwak w jakże romantycznych ruinach nadrzecznego dworu. Rano Zaświeciło słońce. Uroczystość zakończenia spływu odbyła się na dziedzińcu. Wygraliśmy z Andrzejem rywalizację ogólną całego spływu. Otrzymaliśmy główną nagrodę. Potem organizatorzy zadbali o odwiezienie nas na dworzec w Kaliszu. Jeszcze z paki odjeżdżającego żuka śpiewaliśmy z Andrzejem arię, „Brunetki, blondynki” ku ogólnej wesołości pozostających na dziedzińcu koleżanek i kolegów.

* * * 

    Z Prosny wróciliśmy do domów drugiego czerwca, a już cztery dni później, zmierzaliśmy pociągiem do Wrocławia, by spłynąć w dół Odrą. Start odbył się w porcie Osobowice, zimowisku dla statków żeglugi śródlądowej. Było to dogodne miejsce ze względu na dojazd. Przyjechaliśmy tu z dworca PKP, taksówkami. Szybko „zbudowaliśmy” nasze statki i w drogę! Plany nasze były bardzo ambitne. Chcieliśmy do dziewiątego czerwca dotrzeć do Cigacic, no, przynajmniej do Nowej Soli. Tym razem byliśmy w bardzo rodzinnym towarzystwie. Największą rodzinę stanowili „Geniowate” Prócz znanych już nam Genia i Bolusia wystąpiły jeszcze Renia, żona Genia, i ich dwie córki Ania i Małgosia, także ich pies, foksterier o imieniu Omar, który lubił uprawiać sztuczki kaskaderskie na dziobie kajaka. Miałem w załodze tym razem dzieciaka, Marcina W, syna kolegi. Andrzej, który, jak się okazało, polubił pływać, miał w załodze Anię „Geniowatą”. Był też Jędrek (już z Marylką) oraz brat Jędrka Leszek. Na jednym z kajaków płynęli Wiesiek i Ela. Byli też państwo "Z" z Wrocławia, a właściwie tylko pani Z z synem, bowiem jej mąż, działacz Solidarności, występował incognito. Nie potrafił pogodzić się z narzuconym przez władze porządkiem prawnym, wciąż pozostawał w konspiracji, narażając się tym samym na rozmaite szykany. Udawaliśmy więc, że go z nami nie ma...

Odra'85


   Płynęliśmy, jak się dało najszybciej, ale Odra do Brzegu Dolnego jest skanalizowana, toteż nurt jest w niej niewielki. Kolejne progi wodne tworzą cofki sięgające niemal do poprzednich progów, toteż płynęliśmy z niewielką prędkością. Kiedy przeszliśmy już ostatnią śluzę w Brzegu Dolnym, zaczęło się ściemniać. Dziwne to, ale nie mogliśmy znaleźć miejsca na biwak, wreszcie po kilku kilometrach, trafiliśmy na jakąś wykoszoną łąkę i tam, tym razem bez ogniska, przenocowaliśmy. Kolejne etapy wydawały nam się już bajką. Spory nurt, swobodnie płynącej rzeki, unosił nasze kajaki ze znośną prędkością. Wystarczyło tylko trochę powiosłować i szybkość stawała się bardzo przyzwoita. Lenistwo jednak brało górę nad zapędami sportowymi. Stworzyliśmy wielką tratwę i leniwie spływaliśmy w dół rzeki.

Odra 85 – wielka tratwa.

Tak, do miejscowości Smolna. Biwak był okraszony, jak zawsze piosenkami i dowcipami. Upiekliśmy też jakieś mięsko na zaimprowizowanym rożnie. Znów nocą płynęły w górę barki i znów, omiatały nas silnym światłem szperaczy.  Kapitanowie pozdrawiali nas buczkami, my ich wymachiwaniem rąk.
   Następnego dnia, okazało się, że „Odra zmieniła kierunek płynięcia” Wsiedliśmy w kajaki, a tu silny wiatr pcha nas pod prąd! Skończyło się lenistwo, skończyła się laba. Nastał czas kajakarskiej próby. Oj dał nam w kość ten etap! Dopłynęliśmy mocno zmęczeni do miejscowości (nomen omen) Wietrzyce, w pobliżu której, na nadodrzańskim łęgu „zapadliśmy” na biwak. Już wówczas wiedzieliśmy, że musimy zweryfikować nasze plany dotyczące Cigacic, czy choćby Nowej Soli. Zapadła decyzja: Kończymy w Głogowie.
   Dziewiątego czerwca, przy równie wietrznej pogodzie, rano wyruszamy, by dotrzeć choć do Głogowa. Trzeba przyznać, że płynięcie w tych warunkach pod prąd byłoby łatwiejsze niż z prądem. Porywisty wiatr prawie wyrywał nam z rąk wiosła i wydawało się niekiedy, że wstrzymuje nasze kajaki, tak, że mimo wiosłowania nie poruszaliśmy się wcale do przodu. Minęło nas kilka barek płynących z prądem. Jakże wówczas im zazdrościliśmy, że pchają je silniki i że mogą sobie lekceważyć przeciwnie wiejący wiatr.
   Przed Głogowem kolejna niespodzianka. Wojskowe ćwiczenia. Najpierw zatrzymano nas i mijającą nas barkę, bo wojsko właśnie „forsowało Odrę”. Trwało to jakąś godzinę. Po tym czasie, przybiegł do nas żołnierz z wiadomością, że już możemy płynąć. Ruszyliśmy. Za nami barka. Nagle za zakrętem zobaczyliśmy most pontonowy, przegradzający całą rzekę. Panika! Co począć? Wiatr właśnie przestał, jak na złość wiać i szybki prąd rzeki niósł nas nieuchronnie na przeszkodę. Usłyszeliśmy strzały, które układały się w sygnał: krótki, długi, dwa krótkie, co oznacza: „zatrzymajcie natychmiast wasz statek” Barka dała całą wstecz i rzuciła kotwicę, Niektóre kajaki zdążyły skierować się ku brzegom, jednak mnie chwyciła za ster lina odciągowa tego mostu, zanurzona na niewielkiej głębokości. Wart spychał mnie nieuchronnie na most. Na nim przerażeni żołnierze! Biegają w tę i z powrotem, nie wiedząc co zrobić. Andrzeja porwał nurt i rzucił wprost na jeden z pontonów tworzących przegrodę rzeki. Na szczęście nie wciągnęło ich pod ponton. Kajak uchwycili żołnierze i wraz z ludźmi wyciągnęli na most. Zaczepili przy tym o jakieś wystające elementy i podarli poszycie kajaka. Mnie wreszcie udało się uwolnić od liny przy pomocy wiosła. Nacisnąłem na nią mocno i rzuciłem się ciałem wprzód. Poskutkowało! Szybko zawróciłem i poprosiłem dzieciaka siedzącego z przodu mojego kokpitu, by mi pomógł w wiosłowaniu pod prąd. Daliśmy z siebie wszystko. Wobec oczywistego niebezpieczeństwa, wstępują w człowieka nadludzkie siły! Udało się! Ominęliśmy zaczep trzymającej nas liny i przybiliśmy bezpiecznie do brzegu.
   Wojskowy, kapitan dowodzący akcją ochrypł z przejęcia i z nerwów, tym bardziej, że właśnie zaczął mieć do czynienia z niepokornymi cywilami, mającymi doń uzasadnione pretensje, że przysyłając do nas żołnierza z pozwoleniem na płynięcie, przedtem, nim most został zdemontowany, naraził nas na poważne niebezpieczeństwo. Kapitan wrzeszczał na żołnierzy, chcąc rozładować frustrację, my, na kapitana, z podobnego powodu. Wreszcie most odłączono od lewego brzegu i spłynął z prądem ku prawemu. Tu został zakotwiczony dając drogę barce i nam. Nie popłynęliśmy od razu. Musieliśmy najpierw naprawić podarty kajak Andrzeja. Zajęło nam to prawie godzinę. Wreszcie opuściliśmy to nieszczęsne miejsce. Żal nam było żołnierzyków, którzy z całą pewnością tej nocy nie spali, lecz ćwiczyli musztrę na placu alarmowym. Już bezpiecznie dopłynęliśmy do Głogowa. Tu na łączce nieopodal dworca PKP, zakończyliśmy naszą przygodę.
   Mit o tym , że Odra jest „autostradą” nie nadającą się do uprawiania turystyki kajakowej, jako nieatrakcyjna, nudna rzeka bez przeszkód, w tym momencie padł.

* * * 

   Nadchodził lipiec 1985 roku. W tym miesiącu zaplanowano IX Ogólnopolski Spływ Kajakowy Hutników „Brda'85”. Pewnie domyślacie się, że komodorem tego spływu był nie kto inny, jak Jurek H. Jakoś tak się złożyło, że spływ Obrą, pod nazwą Lubuski szlak wodny'85 zakończył się dzień wcześniej. Nocą, do Nowej Brdy nadjechała ciężarówka star, wioząca pokaźną grupę uczestników tamtego spływu, którzy postanowili na zasadzie NON- STOP wziąć udział również w dwutygodniowym spływie na Brdzie. 22 lipca przyjechałem do nowej Brdy z Heńkiem W. Przywiózł mnie tu służbowym samochodem, po drodze niewiele zbaczając ze służbowego szlaku. Byłem mu za to wdzięczny, bo miałem ze sobą kajak, który mogłem wcześniej rozłożyć, no i należycie przygotować się do dalszej drogi. Ponieważ 22 lipca, w tamtych czasach był dniem świątecznym, Heniek został ze mną na biwaku do następnego ranka. Nazbieraliśmy grzybów, które rosły obficie w okalających nasze obozowisko lasach, przy tym zdarzył mi się niecodzienny przypadek i tylko swojemu szczęściu zawdzięczam możliwość opisywania właśnie tej historii. Szukając grzybów, natrafiłem na leśne jezioro. Z dala wydało mi się, że woda jest krystalicznie czysta. Było ciepło, więc pomyślałem, że może się wykąpię. Zbliżyłem się do brzegu jeziora, gdy nagle poczułem, że ziemia pod moimi stopami dziwnie się ugina. Zrobiłem jeszcze jeden krok... i wpadłem po pachwiny w bagno, będąc jednocześnie w rozkroku. Bardzo kłopotliwa sytuacja. Nogi miałem uwięzione w bagnie i coraz bardziej się w nim pogrążałem. Do najbliższego krzaka było jakieś trzy metry, więc nie mogłem go dosięgnąć. Pomyślałem, że wykorzystam do wydobycia się z opresji wiaderko, do którego zbierałem grzyby. Wysypałem je i odwróciłem dnem do góry. Wsparłszy się o powstały w ten sposób wspornik, powoli starałem się wydobyć jedną nogę z bagna. Wszystko działo się jak na filmie w zwolnionym tempie. Nie wiem jak długo to trwało. Wydawało mi się, że minęła wieczność. nim zdołałem wydobyć jedną z nóg i położyć ją poziomo na bagnie. Potem w pozycji półleżącej wydobyłem drugą nogę i czołgając się dotarłem do twardego gruntu. Grzyby przepadły, ale i tak wystarczyły nam te, które zebrał Heniek. On nie napotkał w lesie jeziora i nie miał podobnych kłopotów jak ja. Sam nie wiem co mogłoby się stać, gdybym nie wpadł na ten pomysł z wiaderkiem. Pewnie wciągnęło by mnie to bagno i stałbym się niewyjaśnionym przypadkiem zaginięcia.
   Po południu poszliśmy za Nową Brdę nad inne jezioro, gdzie była już zagospodarowana przez harcerzy plaża. Obok niej był obóz. Gościnni druhowie pozwolili nam korzystać ze swoich pomostów i plaży do woli. Prawie do wieczora „przebyczyliśmy się” na tym miejscu i wcale tego nie żałujemy, bo była cudowna pogoda. Pachniało lasem i czystą wodą. Lekki wietrzyk chłodził nasze rozgrzane słońcem ciała. Było świetnie! Po południu zaczęło się. Wszystkimi możliwymi środkami lokomocji zaczęli zjeżdżać się kolejni uczestnicy. Przyjechał samochód kwatermistrzowski spływu i sam komodor Jurek z rodziną. Wieczorem odbyła się odprawa. Otrzymałem funkcję sędziego głównego i w związku z tym możliwość płynięcia libero Bardzo lubiłem tę funkcję, bo dawała mi pełną swobodę. Rano, po oficjalnym otwarciu, poszliśmy na wodę i ruszyliśmy na jezioro Końskie, gdzie zaplanowano zakończenie etapu. Brda okazała się wspaniałą rzeką. Zrazu wąska i kręta, po pewnym czasie stała się szersza i bardziej urokliwa. Prawie przez cały czas płynęliśmy przez las. Na szczęście, jest ona uważana za jeden z atrakcyjniejszych szlaków kajakowych Pomorza, więc wyczyszczono ją z powalonych drzew. Spływ odbywał się bez przeszkód. Krystalicznie czysta woda ukazywała swoje skarby pięknie układające się, porażające swoją świeżą zielenią wodorosty i uwijające się pośród nich całe ławice ryb. Czuliśmy się, jakbyśmy płynęli w akwarium, mogąc obserwować je od góry To wrażenie nie opuszczało nas prawie do miejscowości Mylof.
   Płynąc przez jeziora, ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że są one eksploatowane rybacko, do tego stopnia, że zastawione sieci niemal nie pozwalały nam na swobodne płynięcie. Z jeziora Końskie następny etap wiódł na jezioro Witoczno. Po drodze mijaliśmy inne piękne jeziora: Szczytno i Charzykowskie, duże jeziora, na których pojawiły się liczne żaglówki. Stały się one inspiracją do moich kolejnych marzeń. Pomyślałem sobie, że ujarzmianie dwóch żywiołów naraz, wiatru i wody, musi być bardziej ekscytujące niż ujarzmianie samej wody w kajaku. Ta myśl zakiełkowała we mnie tak mocno, że niebawem wzeszła niczym świeży pęd, pęd ku nowej przygodzie. Postanowiłem zapisać się na kurs żeglarski, by zdobyć stosowne uprawnienia do prowadzenia żaglówki.
   Między jeziorami Charzykowskim a Długim, w naturalnym przewężeniu usadowiła się miejscowość o zaskakującej, pobudzającej do śmiechu nazwie: SWORNIGACIE. Natychmiast wszyscy zatrzymali się, by wysłać z miejscowej poczty kartki do znajomych. Nikt nie napisał, że śle pozdrowienia ze Swornigaci, lecz ze Sfornych Gaci. Sprytni mieszkańcy zauważyli, że ta nazwa przynosi im profity i zmienili ją świadomie, nadając miejscowości oficjalną nazwę: Sforne Gacie. Trzeba przyznać, że tamta okolica obfituje w podobnie śmieszne nazwy miejscowości, oto niektóre z nich: Ciecholewy, Męcikał, Bachorze, Złe Mięso, Kokoszka.
   Po mozolnym, siedmiokilometrowym wdrapywaniu się pod prąd rzeczką Zbrzycą, wylądowaliśmy w okolicy jeziora Witoczno. Tu, jak zwykle organizatorzy przewidzieli ognisko. Z racji swojej funkcji, będąc jednocześnie spływowym zapiewajłą brałem w nim główny udział. Wieczorem, gdy prawie wszyscy udali się już do namiotów, usłyszałem u wejścia do swojego donośne „PUK, PUK” Kto tam, zapytałem. W odpowiedzi usłyszałem, to my, z Czechowic - Dziedzic. Słyszeliśmy, że umiesz gotować zupę rakową, a my nałapaliśmy całe wiadro raków!
Jako żywo, nie umiałem, ale nie potrafiłem im odmówić.
Postanowiłem wykorzystać zasłyszane wiadomości i udając wytrawnego znawcę, poleciłem narwać pokrzyw, mięty i innych ziół. Poprosiłem też, żeby na ognisku zagotowali w wielkim garnku wodę, potem wrzucili tam zebrane zioła, posolili, dodali pieprzu i czekali. Słyszałem gdzieś, że raki wrzuca się do wrzątku. Bardzo cierpiałem z powodu konieczności zabicia raków, ale postanowiłem zagrać twardziela. Dobrze, że wokół było ciemno i nikt nie widział wyrazu mojej twarzy, kiedy wrzucałem je do tego wrzątku. Stworzenia te natychmiast ginęły w zetknięciu się z gorącą wodą, więc pomyślałem, że chyba nie jestem aż tak okrutnym człowiekiem. Raki gotowały się jakiś czas, potem odcedziliśmy je z wywaru i położyliśmy na talerz. Ludzie! Te raki były naprawdę wyśmienite, a wywar także smakował! Fama poszła. Na szczęście nie miałem wielu okazji do ponownego wykazania się kunsztem kucharskim przy gotowaniu podobnych potraw.
  Nad Zbrzycą pozostaliśmy przez dwa dni. Musieliśmy więc w tym czasie urządzać z Jolą liczne konkurencje sprawnościowe, także quizowe. Następnego dnia rano, ledwo wsiedliśmy do kajaków, lunęło. Nie tak, żeby lekki deszczyk. To była istna ulewa. Padało aż do Mylofa, gdzie za tamą, naprzeciw znanej nam już z zimowego spływu rury, stanął nasz obóz. Miejsce było przystosowane do biwakowania. Leśnicy poustawiali tu liczne wiaty z ławeczkami, dzięki którym nie musieliśmy moknąć, choć deszcz w dalszym ciągu nie przestawał padać.
  Na biwaku zauważyliśmy dziwnie przebudowany kajak. Z zaciekawieniem zaczęliśmy go oglądać. Podszedł do nas niepełnosprawny właściciel i objaśnił, że po wypadku w którym stracił lewą dłoń i nastąpił niedowład lewej nogi, musiał przebudować kajak, oraz dostosować do niepełnosprawnej ręki wiosło. Przywiodło to nam na myśl naszego spływowego kolegę Franka R. Franek pływał z nami od lat, niestety w wypadku stracił również dłoń. Wprawdzie mu ją przyszyto, ale rehabilitacja trwała długo i nie było jeszcze wówczas wiadomo, czy odzyska sprawność. Na szczęście, po wielu operacjach i uciążliwym , długotrwałym procesie rehabilitacyjnym, Franio odzyskał niemal pełną władzę w ręce. Do dziś, bez przeszkód uprawia kajakarstwo i narciarstwo, także rekreacyjnie, kolarstwo. Franio wdrażał do turystyki swoich synów od wczesnego ich dzieciństwa. Piotr i Andrzej brali udział w spływach, choć tylko łebki wystawały im z kajaków. Zawsze sobie doskonale radzili. Teraz byli już niemal dorośli i wespół ze swoim kolegą Robertem, postanowili samodzielnie się na tym spływie utrzymać. Łowili ryby, zbierali grzyby, jednym słowem żyli darami natury oraz... ze sprzedaży butelek po trunku o oryginalnej nazwie „Vistula”, który jakoś szczególnie właśnie na tym spływie, spożywany był przez wszystkich niemal uczestników w wielkich ilościach. Chłopcy tak dobrze się mieli, że pewnego razu nasmażyli naleśników i zaprosili każdego, kto miał na nie ochotę. Wydane, naleśnikowe przyjęcie opłaciło się im sowicie, bo teraz nie musieli już szukać butelek. Wszyscy przynosili im je pod namiot. Chłopcy dowiedli, że dla chcącego nic trudnego, że można przetrwać na dwutygodniowym spływie, nie mając wcale, albo prawie wcale pieniędzy.
   Z Mylofa spływ popłynął dalej dwoma drogami. Utworzyła się grupka na czele z Bogdanem P. Chcąca przepłynąć kolejny etap kanałem górnym. Popłynęli. Niestety, kanał ten kończył się gdzieś w łąkach, tak, że musieli targać swoje kajaki do Brdy spory kawał drogi. My, płynący dołem, nie mieliśmy żadnych kłopotów by dotrzeć do miejscowości o równie śmiesznej nazwie - Woziwoda. Tu znów stanęliśmy na dwa dni.
   Pisałem już o dziewczynach, chłopakach, dzieciach, ale nie pisałem o zwierzętach, a te bywały częstymi gośćmi na naszych imprezach. Niekiedy sprawiały kłopot właścicielom, jak pewien kotek o imieniu Maciuś, który miał zwyczaj stale się zawieruszać. Właściciele postanowili już nigdy więcej go nie brać na spływ. Tym razem, ze mną popłynął pies Heńka W, Artuś. Dziwne to było stworzenie. Pysk wilczura, ale z klapciatymi uszami, korpus, jakby baseta, nóżki krótkie, ale bardzo masywne, ogon zakręcony i wywinięty do góry w kierunku grzbietu, umaszczenie beżowe. Heniek mawiał o nim, że jest tak brzydki, że aż ładny. Wygląd jednak, nie stanowi o wartości ani człowieka, ani zwierzęcia. Atrusia do dziś chowam we wdzięcznej pamięci, gdyż było to mądre, bardzo wierne i usłuchane psisko. Na spływ pojechał ze mną, bo jego pan, którego Artuś kochał nad życie, chciał, żeby pies pohasał trochę po świeżym powietrzu, nie wałęsał się na smyczy po blokowisku w mieście. Artuś mnie lubił i akceptował, toteż został ze mną, choć przez jakieś trzy dni widać było, że tęskni za swoim panem. Szybko stał się maskotką spływu, bo miał ujmujący sposób bycia. W wolnych chwilach (a pies ma ich dużo) szukał jakiejś szyszki, czy patyka, brał w pysk, podbiegał do wybranej osoby, rzucał jej ten przedmiot pod nogi i wymownym hau! Prosił o rzucenie. Aportowanie, można powiedzieć było Artusiowym hobby. Doszło do tego, że młodzieńcy ze Śląska, zaczęli rzucać psu do rzeki coraz większe gałęzie. Takie, których już psina nie mogła udźwignąć. Dobrze, że to zauważyłem, bo pies utopiłby się niechybnie, gdybym go nie wyciągnął z tej rzeki. Psie ambicje przerosły jego możliwości, a młodzieńcza głupota przerosła rozsądek chłopaków. „Wywstydziłem” ich i dali spokój. Już więcej nie próbowali takich zabaw.
   Z Woziwody, był skok do Świtu. Tak nazywała się kolejna miejscowość etapowa. Stąd przez Zalew Koronowski dotarliśmy do miejscowości Tuszyny, tuż koło Koronowa. Z różnych względów uznaliśmy, że jest to bardzo dogodne miejsce do biwakowania i pozostaliśmy tam dwa dni. Były zawody kajakowe. Regaty i slalom, także pokazy mistrzów, były też imprezy ogniskowe, niestety mocno zakrapiane wspomnianą już „Vistulą” Po tym trunku nasze rozmowy stawały się bardzo hałaśliwe. Znów Jadzia, żona komandora, musiała interweniować w sprawie spokoju swego męża, który zmęczony całodzienną odpowiedzialnością za nas, nie mógł w tych warunkach zmrużyć oka. Nikt nie próbował oponować. Po prostu wyszliśmy ze sławnej już „świetlicy”, każdy chwycił za jednego śledzia, trzy osoby za maszty i wynieśliśmy cały tropik za biwakowisko, by nikomu już nie przeszkadzać w spaniu. Impreza potrwała do rana.
   Rysio Pływał już wówczas ze swoją narzeczoną, Elwirą. Elwira całe swoje zawodowe życie spędziła w Sanepidzie, toteż, poza licznymi zaletami, posiadała pewną wadę, wynikającą ze „zboczenia zawodowego” Wszędzie widziała mikroby, bakterie i wirusy. Każdą żywność rozkładała na czynniki pierwsze. Kiedy coś ugotowała, zachwalała Rysiowi ile to jadło ma odżywczych witamin, soli mineralnych, fosforu, żelaza i innych pierwiastków. Rysio potakiwał... i jadł to co lubił, na przykład bardzo niezdrowy, zdaniem Elwiry, świeży chleb ze smalcem. Jednego razu, jeszcze przed śniadaniem wyszedłem z namiotu i widzę, że Rysio przechadza się przed swoim. Podszedłem, by pogadać. Ze mną wstał też Artuś. Pobiegał po namiotach (miał zwyczaj robić codzienny, poranny obchód wszystkich namiotów). Zawsze przy tym coś się pieskowi dostało, a to plasterek kiełbaski, a to kostkę po kurczaczku. Nie musiałem już myśleć o śniadaniu dla psa, bo kiedy je dostał, szedł za namiot i zakopywał. Rozmawialiśmy więc sobie z Rysiem, kiedy Elwira wyszła przed namiot, ustawiła stolik i zaczęła przygotowania do śniadania. Wyjęła taki ładny kawałek pieczonego schabu, że zaczęła nam z Rysiem ślinka ciec, gdy nagle ów schabik potoczył się po stoliku i upadł na ziemię. Artuś był najbliżej. Chwycił, sądząc, że jest to kąsek dla niego, my z Rysiem rzuciliśmy się ratować to mięso przed psem. Ja Artusia za ogon, a Rysio za mięsko i wyrwał mu z pyska ten schabik. Elwira w krzyk! Co wy robicie! Zostawcie natychmiast to mięso! Nie dość, że spadło na ziemię, a tam aż się roi od bakterii, to jeszcze pies miał je w pysku, a tam jest ich jeszcze więcej! Natychmiast oddajcie je psu! Nie oddaliśmy. Taki smakołyk i to na kartki! Po namyśle podzieliliśmy je na trzy kawałki. Każdy dostał po jednym. Wszyscy trzej, Rysio, ja i Artuś byliśmy zadowoleni, tylko Elwira była mocno zdegustowana.
   Elwira nie bardzo lubiła jeździć na nasze wodniackie wypady. Odczuwała dyskomfort, gdyż nie było łazienki, w namiocie odczuwało się wilgoć, no i te otaczające nas zewsząd bakterie! Jednak widać bardzo kochała Rysia, bo od czasu do czasu poświęcała się i zaszczycała nas swoją obecnością.
   Z Tuszyna, po przeniesieniu kajaków przez elektrownię w Koronowie, ruszyliśmy dalej. Do Bydgoszczy był już tylko żabi skok. Tam w znanym z zimowego spływu ośrodku energetyków „Elektron” nasz spływ się rozwiązał. Tym samym zakończył się dla mnie sezon kajakowy 1985 roku.



piątek, 1 lipca 2016

XIX Spływ elitarny, zimowy.

   Ten rozdział zatytułowałem z przekąsem. Spływ był wprawdzie zimowy i jak to niektórzy chcieli sądzić, elitarny, jednak na zawsze zmienił na niekorzyść mój stosunek do życia.

 zimowy las

   Jesienią 1983 roku, mój kuzyn Rysio przeszedł operację zaszycia przepukliny. Niby niewielki zabieg, jednak groźba odnowienia się choroby kazała mu zachować wszelką ostrożność w podejmowaniu wysiłków fizycznych. Rysio uwielbiał spływy, także zimowe, toteż kiedy dostał propozycję wzięcia udziału w takim, organizowanym, w lutym, na rzece Brdzie, robił wszystko, żeby tam się znaleźć. Spływ był rzeczywiście traktowany jak elitarny. Nie można było się tam dostać bez specjalnego zaproszenia, a te dostawali jedynie ci kajakarze, którzy mogli się wykazać posiadaniem odznaki TOK- dużej złotej i przynajmniej posiadający drugi stopień przodownicki PTTK (były też specjalne obwarowania dla członków PZKaj). Nie spełniałem jednego z warunków. Miałem tylko odznakę złotą, więc teoretycznie, nie powinienem dostać się na ten spływ, lecz Rysio wymógł na organizatorach dyspensę, twierdząc, że płynę z nim jako "silnik", bo jest po operacji i nie może się wysilać. Tłumaczenie przyjęto i wkrótce zameldowaliśmy się wraz z Jurkiem i Jóźkiem na zbiórce w sali gimnastycznej Szkoły Podstawowej w Mylofie. Tu zweryfikowano uczestników, rozdano sprzęt ratunkowy i identyfikatory i pozwolono udać się na spoczynek (w tejże sali). Nie pamiętam już jaka była frekwencja, ale wiem, że cała sala była zajęta materacami. Wyznaczono jedynie wąskie uliczki do przemieszczania się ku wyjściu. Nie jestem pewien, czy ta sala była jedynym miejscem noclegowym dla uczestników. Rano podstawiono autobusy i zawieziono nas nad rzekę. Start usytuowany był poniżej zapory w Mylofie. Dostaliśmy plastikowe kajaki i pojemniki na suchą odzież, to na wypadek wywrotki.
   Wypuszczano nas po jednej osadzie, bowiem tuż za startem pojawiła się pierwsza przeszkoda. Z dużej średnicy rury, pod dużym ciśnieniem wydostawała się prostopadle do nurtu woda, powodując trudność dla nawet wprawnych kajakarzy. Widocznie organizatorzy uznali, że ta rura ma zweryfikować umiejętności załóg i tłumnie zgromadzili się nad brzegiem rzeki w tym miejscu, aby podziwiać nasze zmagania z żywiołem. Nie miałem żadnych trudności z pokonaniem tej przeszkody. Przeszliśmy bez jakichkolwiek perturbacji, zgodnie z wcześniej omówionym planem.
   Byłem kapitanem na naszym statku, ale Rysio, jako starszy i bardziej doświadczony służył mi cały czas radą (to znaczy rozkazywał). 10 lutego 1984r, to data rozpoczęcia naszych zmagań z zimową rzeką. Nie było zbyt zimno, jak na ten czas. Wprawdzie na brzegach, tu i ówdzie pojawiały się łachy śnieżne, a brzegi rzeki pokrywał cienki lód, to sam środek nurtu był wolny od kry. Pojawiały się w nim jednak inne przeszkody w postaci powalonych drzew. Te, w miejscu, gdzie stykały się z wodą były oblodzone i śliskie. Gdyby wpłynęło się na nie kajakiem, ten zmieniłby się w deskę surfingową i wywrotka gotowa. Zanim pojechaliśmy na ten spływ, musiałem wysłuchać Rysiowych argumentów "ZA", stawiając masę swoich "PRZECIW". Kuzyn wytłumaczył mi jednak, że taki ruch, kiedy jest się właściwie wyekwipowanym, przynosi same korzyści dla zdrowia i tężyzny fizycznej, a w istocie nie różni się niczym od np. zjeżdżania z góry na nartach. Na moje stwierdzenie, że skąpać się zimą, to przecież otarcie się o śmierć, argumentował, że wcale nieprawda, że różnica między rozgrzanym słońcem ciałem w lecie a temperaturą wody w rzece jest większa niż zimą. Przyznałem mu rację. Zgodziłem się pojechać, kiedy Rysio załatwił mi gdzieś gumofilce na nogi, rzeczywiście nieodzowne, by płynąć zimą w kajaku i nie zamarznąć. Spakowaliśmy po jednym komplecie suchych ciuchów i ręczniki do specjalnej wodoszczelnej bańki i mieliśmy ją cały czas w kajaku, to na wypadek, gdyby jednak zdarzyła nam się wywrotka. Etap przebiegł na szczęście bez jakichkolwiek incydentów. Ci, którzy mieli się wywrócić "skorzystali z okazji" na samym początku, przy sławnej rurze. Inni dopłynęli na sucho do mety w Żukowie,gdzie również w szkole mieliśmy nocować. Ponownie podłogi klas zasłane zostały materacami. Z konieczności potworzyły się grupki. Nam dodano do towarzystwa grupę z Wrocławia. Był w tej grupie autor znanego przewodnika dla kajakarzy, Narcyz Bondyr. Otrzymałem od niego autorski egzemplarz tego przewodnika, z dedykacją. Do dziś stanowi cenny podręcznik wodniacki i jest ozdobą mojej biblioteczki. Organizatorzy zadbali też, byśmy się nie nudzili. Były imprezy typowe dla spływów. Można było obłowić się nagrodami, a było one, dla nas turystów bardzo wartościowe, bo stanowiły je zwykle sprzęty turystyczne, o które w tamtych czasach było równie trudno, jak o żywność. Wygrałem w jakiejś konkurencji prymus na naftę i kocher z kompletem naczyń turystycznych. Rysio wygrał jakiś zestaw saperski (łopatka z piłą i siekierką) Jurek jakiś materac, a Józek, nie brał w tej zabawie udziału. Józek pływał dla sportu, dla samego pływania.

* * * 


   Polska polityka okazała się lepsza od polityki innych krajów tak zwanego bloku wschodniego. Potrafiliśmy zadbać o własne i innych narodów interesy w sposób pokojowy, przy minimalnych stratach w ludziach. Społeczność międzynarodowa doceniła tę pokojową walkę i uhonorowała syna polskiego narodu Lecha Wałęsę Pokojową Nagrodą Nobla, czyniąc tym honor nie tylko dla nagrodzonego, ale dla wszystkich Polaków. Był piąty października 1983 roku. Nagrodę, w imieniu męża odebrała dziesiątego grudnia żona laureata, Danuta. Lech Wałęsa obawiał się, że kiedy wyjedzie po odbiór nagrody, władze odmówią mu prawa powrotu do kraju. Trzynastego lutego 1984 roku sejm PRL przedłużył sobie kadencję o półtora roku. Represje wobec podziemia zelżały.

* * * 

Proporzec "Zimowa Brda"

   Kolejny etap naszego zimowego spływu miał prawie trzydzieści kilometrów, toteż nic dziwnego, że w krótki lutowy dzień, rozpoczynał się wczesnym rankiem. Wstaliśmy, kiedy było jeszcze ciemno. Na trasie, organizatorzy urządzili wyścig na czas. Wszyscy dawali po wiosłach żeby uplasować się jak najwyżej w konkurencji. Nie pamiętam, jak wypadliśmy z Rysiem, ale nie było to odległe miejsce. Z całą pewnością była to pierwsza dziesiątka. Wreszcie meta w Rudzkim Moście i posiłek w zajeździe, który stał przy rzece. Potem był powrót autobusami na poprzednie miejsce zakwaterowania w Żukowie. Następnego dnia przywieziono nas do Rudzkiego mostu i po dziewięciu kilometrach polecono wysiąść z kajaków i ułożyć je na ciężarówkach. Dalsze płynięcie okazało się niemożliwe, bowiem Zalew Koronowski był zamarznięty. Przejechaliśmy autobusami do miejscowości Smukała, skąd już bez przeszkód dopłynęliśmy do Bydgoszczy. Metę wyznaczono przy nabrzeżu Ośrodka Elektrociepłowni Bydgoszcz "Elektron". W szatni urządzono pakowalnię bagaży. Wszystko zostało przeniesione tu z ciężarówek, a kajaki, którymi płynęliśmy, ułożono pokotem na terenie ośrodka. Potem przebraliśmy się w "ludzkie" ubrania, pakując do worów nasze gumofilce, podwójne dresy i podwójne rękawice. Na sali konferencyjnej odbyła się uroczystość zakończenia spływu z rozdaniem dyplomów i nagród.
   Byłem przodownikiem turystyki kajakowej i przewodniczącym wojewódzkiej komisji weryfikacyjnej TOK w Zielonej Górze. Na ten spływ przywieziono mi wiele książeczek TOK do weryfikacji. Miałem je wszystkie schowane w chlebaku. Miałem tam też wszystkie swoje dokumenty w tym prawo jazdy i dowód rejestracyjny samochodu. Także dowód osobisty i pieniądze  (te które mi pozostały i które miałem odłożone na bilet powrotny do domu). Miałem w tym chlebaku też aparat fotograficzny. Zenith. Porządną jak na owe czasy lustrzankę, którą ledwo co otrzymałem "od Mikołaja" Zrobiłem nią trochę zdjęć na tym spływie.
   Cały chlebak ukradziono mi podczas uroczystości zakończenia spływu. Ktoś dostał się do szatni i okradł wielu uczestników, w tym mnie. 
   Przeżyty szok i trauma, rzutują dotąd na moją postawę wobec bliźnich. Byłem do tego czasu wesołym, pełnym wiary w ludzi, młodym jeszcze człowiekiem. Po tym zdarzeniu już nie jestem taki ufny jak kiedyś. Stałem się podejrzliwy i często widzę w obcych ludziach potencjalnych złoczyńców, choć przecież wiadomo, że w większości są oni uczciwi i przyzwoici. Ot, takie skażenie po przebytej traumie. 
   Stratę i zdarzenie zgłosiłem na posterunku kolejowym milicji w Bydgoszczy. Nawet nie dostałem żadnej odpowiedzi w tej sprawie. Zostałem ze swoim kłopotem sam. Dotąd nie udało mi się odtworzyć wszystkich dokumentów wówczas posiadanych, nie mówiąc już o powierzonych mi książeczkach TOK. 
   Cały czas zastanawiam się, dlaczego złodziej był aż tak cyniczny i nie podrzucił gdzieś na pocztę, lub w innym publicznym miejscu, niepotrzebnych mu dokumentów i tych nieszczęsnych książeczek, przywłaszczając jedynie wartościowe przedmioty. Widać był złodziejem bez klasy!
   W nocy z 12 na 13 lutego 1984 roku zameldowałem się w domu.