wtorek, 25 kwietnia 2017

Wygodnym baksztagiem~10 Ostatni czarter

Minął jakiś czas. Nadchodziło kolejne lato. Ckniło mi się za naszymi wyjazdami, tymczasem całe nasze towarzystwo zajęło się swoimi sprawami. Każdy miał coś ważniejszego do zrobienia w życiu. Nasze urlopy stawały się coraz krótsze i nigdy nie można było zaplanować ich wcześniej. Takie czasy...

Wreszcie ustaliłem z Ulą, że jednak pojedziemy. Padło na Drawsko. Pan Jerzy ucieszył się słysząc moje nazwisko w słuchawce, zaraz też nie omieszkał dodać, że wiedział iż kiedyś tu wrócimy. Zarezerwowałem łódź El Bimbo. Na nas dwoje, w sam raz.

Święto Bożego Ciała wypadło pod koniec czerwca. Wybraliśmy ten termin, bo dodatkowo dochodziły dwa dni wolnego. Kiedy jechaliśmy do Czaplinka panował niemiłosierny upał. Żar lał się z nieba, a my wytrzymaliśmy tylko dla tego, że w samochodzie działała klimatyzacja. Od Skwierzyny jechaliśmy drogami drugiej klasy (żółtymi), które wiodły przez miejscowości. Na wsiach w tym dniu odbywają się procesje, więc chyba trzykrotnie musieliśmy odczekać, aż przejdą tłumy, by pojechać dalej. Kiedy dotarliśmy na miejsce było około piętnastej.

Właśnie łódź zdawali nasi poprzednicy, więc my przejmowaliśmy właściwie bezpośrednio od nich, pod czujnym wszakże okiem pana Jerzego. Nie rozkładaliśmy rzeczy. Wrzuciliśmy je tylko do wnętrza kabiny i wypłynęliśmy na jezioro, gdzie było przez chwilę trochę chłodniej. Po wyjściu z klimatyzowanego auta, gorączka stała się dla nas jeszcze bardziej nieznośna. Powietrze wydawało się gęste, wiał bardzo słaby wiatr. Poruszaliśmy się bardzo wolno. Mieliśmy wyraźny cel dopłynąć  do zatoki Henrykowskiej (miejscowi ją nazywają Siemczyńską). Tam, na początku, na półwyspie Rękawica, są osłonięte miejsca, z bardzo wygodnym wyjściem na ląd.

Tuż przed wejściem na główne ploso zatoki, dostaliśmy ostrzeżenie od żeglarzy, którzy już na silniczku pomocniczym zmierzali do przystani w Starym Drawsku, o zbliżającej się burzy. Postanowiliśmy więc najszybciej, jak to tylko możliwe, dopłynąć do zamierzonego celu. Dotarliśmy do zatoki. Nasze miejsce było już zajęte, więc upatrzyłem drugie, dogodne do lądowania. Na podwyższonym brzegu rosła dorodna brzoza, pod którą zamierzałem się schronić. Nagle, z oddali dał się słyszeć głuchy odgłos gromu. Niebo pociemniało. Nie zwlekając, poprosiłem Ulę, by zrzuciła żagle. Zdążyła zrzucić foka, kiedy usłyszeliśmy dudnienie, przypominające nadjeżdżający, mocno załadowany pociąg towarowy. Dudnienie przybierało na sile w zastraszającym tempie. Struchlałem. Wyglądało to na nadchodzący kataklizm i w istocie tym było!

Tęsknie patrzyłem na "moją" brzozę, która była już tuż, tuż. Wiatr się wzmógł, a ja miałem jeszcze postawionego grota, więc wybrałem szota i skierowałem się ku brzegowi. Niebo jeszcze bardziej pociemniało. Zrobiło się mroczno i groźnie. Taka noc w ciągu dnia. Narastający huk paraliżował ruchy i wolę. Zawołałem do Uli. Trzymaj się masztu! Postawiłem jacht dziobem do wiatru i wyluzowałem szot, czekając na nieuchronne uderzenie żywiołu.

To, o czym piszę, działo się na tyle szybko, że nie zdążyliśmy zrzucić grota. Bałem się, że jeśli odwróci nas choćby do półwiatru, siła żywiołu może być tak wielka, że wywróci łódź. Na szczęście nic takiego się nie stało, ale za chwilę zobaczyłem brzozę, pod którą chciałem "zaparkować", walącą się pod naporem wichury. Ula krzyczała, żebym na coś popatrzył i wskazywała w przeciwnym kierunku, ale ja szukałem gorączkowo wyjścia z sytuacji. Tysiące myśli przelatywało mi przez głowę. Przed dziobem widziałem bukowy las. Rosły tam drzewa tak wielkie, że trzy dorosłe osoby nie mogły ich objąć. Te buki łamały się jak zapałki i niesione wiatrem jeszcze przez jakiś czas, upadały z głuchym łoskotem na ziemię. Po kilku minutach grozy, uderzył grad. Tłukł nas po głowach. Ponieważ wiatr osłabł, wybrałem grota i przybiłem do pnia powalonej przed chwilą brzozy. Ula chciała się schronić do kabiny, ale jej nie pozwoliłem. Kazałem zrzucić grota i klarować żagle do postoju. Była zła! Wiedziałem jednak co robię. Lepiej być na deku i móc uskoczyć, kiedy wali się drzewo, niż niczego nie widząc, zostać przywalonym w jachcie. Grad zamienił się w ulewny deszcz. Przemokliśmy do suchej nitki, ale to małe zmartwienie. W końcu, odziani byliśmy tylko w krótkie spodenki i koszulki.

Wiatr zelżał na tyle, że doszedłem do wniosku, że już nam nie zagraża. Weszliśmy do kabiny. Oboje byliśmy w najwyższym stopniu zestresowani. Ja przeżyłem już drugi raz taki kataklizm. (raz, jako instruktor na obozie harcerskim, gdzie podczas podobnej burzy kilkoro dzieci zostało rannych a jedna osoba zginęła, przywalona drzewem). Ten horror pojawił się ponownie przed moimi oczami.

W takiej sytuacji najlepiej rozładować stres, zajmując się pracą. Zaczęliśmy więc porządkować wnętrze łodzi. Układać nasze rzeczy w należytym porządku. Minęło może jakieś piętnaście minut od chwili, kiedy ustała ulewa, gdy w zatoce pojawiła się policyjna motorówka. Policjanci podpłynęli do nas i z zainteresowaniem, oraz troską w głosie zapytali, czy jest wszystko w porządku i czy nam czegoś nie trzeba. Podziękowaliśmy z wdzięcznością, a ja po raz pierwszy (i niestety-ostatni) stwierdziłem, że policjanci na służbie mogą się zachowywać tak, jak oczekuje od nich społeczeństwo. Być pomocnymi, a nie tylko się czepiać i wystawiać, często naciągane mandaty.

Przebraliśmy się w suche ciuchy, zadzwoniłem do pana Jerzego, by go uspokoić i powiadomić, że ani my, ani sprzęt, nie ucierpieliśmy. Zrobiliśmy sobie gorącą herbatę i usiedliśmy przy stole, dzieląc się wrażeniami. Dopiero teraz Ula opowiedziała mi co widziała i co wskazywała mi, kiedy patrzyłem na walącą się brzozę. To była trąba wodna! Wiatr porywał wodę z jeziora, tworząc lej o średnicy może trzech metrów. Lej przesuwał się w odległości może dwudziestu metrów od naszego jachtu. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, jakie mieliśmy szczęście!

Nastawiłem radio. Program pierwszy podawał wiadomości. Na jeziorze Drawsko doszło do tragedii. Huraganowy wiatr powalił drzewa na znacznym obszarze. Powywracał też jachty pływające po jeziorze, te które nie zdążyły się schronić w bezpiecznych miejscach. Dwa z nich zatonęły, inne udało się doholować do brzegu. Były ofiary w ludziach.

W tym wszystkim, co tu się wydarzyło, my mieliśmy ogromne szczęście, może właśnie dla tego, że nie zdążyliśmy przybić do brzegu, zanim zwaliła by się na nas ta brzoza i może dla tego, że Ula nie zdążyła zrzucić grota, gdyż mogłem dzięki temu odsunąć się z toru po którym poruszała się trąba wodna?
I nie wierz tu człowieku w przeznaczenie!

Mieliśmy nieprzespaną noc. Serca tłukły nam w piersiach z taką siłą, że nie udało się zasnąć. Przeżywaliśmy wciąż to, co przed kilku godzinami się zdarzyło.  Okazało się, że i Uli rodzice mieli podobną noc udręki. W telewizji pokazali dramatycznie wyglądający "krajobraz po bitwie" Wywrócone jachty i akcje służb ratowniczych. Rodzice nie znali numeru mojego telefonu komórkowego (bo był nowy). Dopiero nazajutrz, kiedy skontaktowałem się z nimi, wyraźnie odetchnęli.

Ranek był słoneczny, ale temperatura spadła o kilkanaście stopni. Nie przeszkadzało nam to, bo wiał lekki wietrzyk, w sam raz do pływania. Popłynęliśmy w głąb zatoki, która mogłaby być odrębnym jeziorem, zresztą i kolor wody i charakter brzegów, sprawiały, że mieliśmy takie poczucie, jakbyśmy żeglowali po innym jeziorze. Dopłynąwszy do końca zatoki, zostawiliśmy jacht zamknięty, przy pustym pomoście jakiegoś pola namiotowego i udaliśmy się do Siemczyna. Z ciekawostek, które rzuciły nam się w oczy, można wymienić pałac, który nie był jeszcze w ruinie, ale miał ku temu wyraźne skłonności. W Wikipedii przeczytałem, że była to rodowa rezydencja rodu von Goltz, który w okresie potopu szwedzkiego, stanął po stronie króla polskiego.

Nie było dostępu do pałacu. Na zamkniętej bramie wisiała tabliczka oznajmiająca, że jest to teren prywatny i wstęp jest wzbroniony. Uszanowaliśmy wolę właściciela. Teraz podobno pałac wyremontowano a w jego wnętrzach znajduje się hotel i sala bankietowa. Kolejna ruina uratowana przez prywatnego inwestora. Brawo!

Wróciliśmy na jacht. W drodze powrotnej z Siemczyna mijaliśmy dwie wyspy. Jedna z nich wydała nam się dobra do lądowania. Była to wyspa Polelum, nieopodal większej - Lelum. Nocleg przy niej byłby może i fajnym przeżyciem, gdyby nie sterta śmieci, ułożona na samym środku wyspy, w miejscu po ognisku. Jacyś mało wrażliwi ekologicznie wodniacy zostawili tu bezmyślnie "pamiątkę" po swoim pobycie...  Było nam przykro i zwyczajnie wstyd. Zostaliśmy jednak w tym miejscu na noc. Rano spróbowałem połowić ryby. Złowiłem chyba cztery okonie i jedną płotkę. Trochę mało jak na kolację, ale Ula przyrządziła je, żeby się nie zmarnowały. Posłużyły jako zakąska do piwa.

Koło południa przemieściliśmy się do zatoki Rękawickiej. Poprzednim razem, nie spenetrowaliśmy dokładnie tych pięknych zatok. Nadrabialiśmy więc obecnie te braki. Dopłynęliśmy do ośrodka wypoczynkowego, znajdującego się na samym końcu tej zatoki. Ośrodek miał swojską nazwę "Wojak". Porządne pomosty kusiły, żeby przybić. W ośrodku odbywała się jakaś impreza zamknięta. Nieznane nam bliżej zgromadzenie religijne miało tam swoje warsztaty, lub inne zajęcia, których nie potrafię nazwać. Jednak nie wszyscy tu obecni oddawali się praktykom religijnym. Spora grupa ludzi, każdego dnia wypływała łódkami na ryby. Minęliśmy chyba ze trzy takie ekipy. Po skorzystaniu z oferty kantyny ( obiad był naprawdę bardzo smaczny) wróciliśmy na wodę. Stanęliśmy przy cypelku, wchodzącym w jezioro, tuż, przy wejściu w zatokę. Był tu wysoki brzeg, w sam raz, by nie musieć korzystać z trapu. Wychodziło się wprost z dziobu na skarpę. Nieopodal, w lesie rosły maliny. W tym czasie właśnie dojrzewały. Poletko było spore, nazbieraliśmy więc ich tyle, że wystarczyło na wspaniały deser. Ula, będąc zapobiegliwą gospodynią, postanowiła też zrobić jakieś przetwory na zimę. Skorzystaliśmy więc z tego obfitującego w słodkie maliny poletka.

Kolejny dzień przyniósł obfite opady deszczu. Zrobiło się bardzo zimno. Koniec czerwca, a tu temperatury w dzień, oscylujące wokół cyfry 5, a nocą zbliżające się do 1-2. Rano wstaliśmy i po wyjściu do kokpitu, zauważyliśmy, że przy oddychaniu, pojawia się para, ulatująca z ust. Brrr! W dodatku ta zawieszona w powietrzu, niczym mgła wilgoć. Kapuśniaczek siejący z nisko przepływających, ciężkich chmur, sprawiał wrażenie kolejnej apokalipsy. Mimo wszystko, postawiliśmy żagle i popłynęliśmy na eksplorację kolejnej zatoki, zwanej Harcerską. Nie miałem rękawiczek, zresztą i tak by się na nic nie przydały, bo w ciągu kilku minut byłyby mokre. ręce zmarzły mi do tego stopnia, że nie mogłem rozprostować palców zaciśniętych na rumplu. Po może dwóch godzinach żeglowania, wróciliśmy zziębnięci na miejsce naszego poprzedniego, wygodnego cumowania. Nastawiliśmy wodę na herbatę, która rozgrzała nas od wewnątrz, a rozgrzany  czajnik, wnętrze kabiny.

Pod wieczór wracali z połowów panowie, których mijaliśmy rano. Zapytali, czy nie chcemy trochę ryb, bo ich żony mają już i ich i ryb dosyć. Z chęcią przystaliśmy na tę propozycję. Ula wyjęła miseczkę, w której zazwyczaj robi sałatki, ale panowie gromko się zaśmiali i spytali, czy nie ma czegoś większego. Miała. To była miska do mycia się. Duża miska. Wrzucili tam zawartość dwóch siatek, wypełniając miskę po brzegi. Były tam ulubione Uli okonie, wzdręgi i płocie. Nie, nie losowaliśmy, kto oczyści ryby. Ta czynność przypadła mnie w udziale. Zmokłem, bo czyszczenie zajęło mi trochę czasu, za to nazajutrz i przez kilka kolejnych dni żywiliśmy się darami natury. Rybami, grzybami (rosły tu obficie kurki) i malinami.


Drawsko. Żywimy się darami natury.


Następnego dnia, mimo utrzymującej się niepogody, popłynęliśmy do Starego Drawska. Należało uzupełnić zapasy żywności. Wstąpiliśmy też do wędzarni, po sielawę, mimo, że w łodzi mieliśmy dużo innych ryb, już nawet usmażonych.

Ula zadeklarowała, że chętnie napije się jakiegoś słodkiego likieru, bo w tej zimnicy musi się czymś ogrzać. Kupiliśmy. Po powrocie na stare miejsce, znów zagotowałem wodę w czajniku, który działał jak kaloryfer, podwyższając temperaturę we wnętrzu łodzi. Na dodatek stwierdziliśmy, że przecieka forluk, grożąc zalaniem naszych posłań. Wykorzystałem  w celu zabezpieczenia przed tym efektem wożony przez siebie uniwersalny tent, oddając deszczowi we władanie kokpit.

Tak minęły kolejne dwa dni. Siedzieliśmy w kabinie, bo było to jedyne miejsce w którym dało się wytrzymać. Utrzymujące się opady i niska temperatura, spowodowały, że przestaliśmy pływać po jeziorze, a Ula przebąkiwała coś o wcześniejszym zakończeniu czarteru. Rozumiałem jej obawy. Na przełomie roku, moja żona przeszła już piąte! porażenie nerwu twarzowego. Kto to przebył, wie, jaka to przykra dolegliwość. Na skutek działania zmutowanego wirusa wietrznej ospy ( coś jak półpasiec), zaatakowana połowa twarzy wygląda, jakby właśnie przeszedł ktoś udar mózgu. Ula miała niedziałającą lewą połowę twarzy. Przeszła skomplikowany proces leczenia i rehabilitacji, toteż bała się nawrotu choroby. Rankiem kolejnego dnia, orzekła, że godziła się na urlop, a nie na obóz przetrwania, więc postuluje, by zakończyć tę przygodę i wracać do domu, który można nagrzać, paląc w kotłowni. W radiu nie wróżyli poprawy pogody w ciągu najbliższych kilku dni, więc przystałem na propozycję żony. Zadzwoniłem do Pana Jerzego, powiadamiając go o naszej decyzji. Ten najpierw przestraszył się, że będziemy chcieli zwrotu pieniędzy, ale dowiedziawszy się, że rozumiemy, że nie miał wpływu na pogodę, więc nie mamy wobec niego żadnych roszczeń, przysłał o umówionej porze na przystań swojego syna, który, bez zbędnych ceregieli zwrócił nam kaucję i nie obejrzawszy nawet łodzi, podpisał protokół zwrotu.

Tak skończyła się nasza przygoda z czarterem na Drawsku i czarterami w ogóle.
Odtąd korzystaliśmy tylko z okazji stwarzanej przez grono kolegów. Pływaliśmy wyłącznie okazjonalnie, co będzie tematem najbliższego postu.


0 komentarze:

Prześlij komentarz