wtorek, 28 marca 2017

Wygodnym baksztagiem~07 Znów Jeziorak cz. I

Przebrzmiały echa wspaniałego wypoczynku na przepięknym jeziorze Drawsko. Przez cały czas zastanawialiśmy się nad naszą oceną. Wybór był jednogłośny. Drawsko uczyniło na nas większe wrażenie niż Jeziorak. Męczyło nas to jednak. Nie byliśmy tacy pewni naszej oceny. Chcielibyśmy ją zweryfikować. Najlepiej udać się ponownie na Jeziorak. Nastała zima, to czas kiedy myśli się o kolejnym urlopie. Znów poszły w ruch "Żagle", miesięcznik w którym zaciekle się zaczytywałem. Prawie w każdym wydaniu zamieszczona była reklama portu "Pod Omegą" w Iławie, tego samego, z którego już raz czarterowaliśmy jacht. Znów była rozmowa w gronie stałych urlopowiczów. Uzgodniliśmy, że wyczarterujemy jeszcze raz jacht na Jezioraku, z zaznaczeniem, że powinien być już nieco większy niż El Bimbo. Udało się. Pan Stanisław, do którego zatelefonowałem, zaproponował roczny jacht Fokus 650.
Zgodziliśmy się. Umowa przyszła pocztą. Odesłaliśmy podpisaną z załączonym dowodem wpłaty zaliczki. Termin - koniec czerwca, początek lipca. Jak zwykle.

 Fokus 650 na Jezioraku

Podróży nie pamiętam. Widać odbyła się zgodnie z planem, bez jakichkolwiek zakłóceń. Jak zwykle byłem wyposażony we wszelkie przydatne podczas czarteru akcesoria. Tym razem doszedł silnik i zrobiony z kawałka ortalionu uniwersalny tent do zawieszania na bomie. Pasował do każdego jachtu. Silnik, to podarowany nam przez kolegę Jana (dysponenta opisanego wcześniej jachtu Conrad 620),  SALUT o mocy 1,8 KM, produkcji radzieckiej. Zacofany technologicznie, jeszcze gaźnikowy grat, choć przedtem wcale nie używany. Przed wyjazdem sprawdziliśmy, zapalał na jedno, dwa szarpnięcia. Jego dodatkową wadą był fakt, że nie posiadał biegu jałowego i po odpaleniu, natychmiast ciągnął. Bieg wsteczny uzyskiwało się przez obrócenie silnika o 180 stopni, ale wówczas rumpel był z tyłu, za rufą. Wzięliśmy jednak ze sobą ten "cud techniki", gdyż zamierzaliśmy popłynąć do pierwszej pochylni na Kanale Elbląskim.

 Kiedy przyjechaliśmy do Iławy, zastaliśmy mnóstwo nowości. Ośrodek Pod Omegą rozwinął się. Powstały nowe pomosty, Tawerna, hotelik żeglarski, nowy parking dla gości, warsztat szkutniczy, jednym słowem postęp rzucał się w oczy. Na szczęście i tym razem naszą umowę finalizowała Pani K, a bosman, nie dość, że był ten sam, to jeszcze nas pamiętał. Tym razem łódź stała przygotowana, przy kei. Wnieśliśmy do niej nasze szpeje i zaczęliśmy układać według naszego widzimisię. Kuchnia była w pełni zorganizowana. Przyszła pora na zainstalowanie na pantografie naszego silnika. Bosman zanosił się ze śmiechu, kiedy zobaczył co montujemy. Skomentował tylko, że śmietniki w Iławie są pełne tego śmiecia. Uparliśmy się. Sprawdziliśmy na wodzie, czy odpala. Działał, jak należy. Już zamierzaliśmy odpłynąć, kiedy na horyzoncie pojawiły się czarne, burzowe chmury. Zaraz też lunęło. Na nasze szczęście, bo okazało się, że luk zainstalowany na deku jachtu ( jeden z dwóch, takich okienek 15 x 15 cm), jest pęknięty i cieknie. Bosman znalazł sposób. Poprosił, żebym dłutem wydłubał pleksi z tego okienka, dorobił szybko nowe i dał nam klej, oraz silikon do uszczelnienia. Nie minęło pół godziny, kiedy robota była skończona. Uznaliśmy, że nie warto już odpływać. Zamknęliśmy jacht i poszliśmy "w Iławę". Noc była spokojna, choć krótka. Tawerna oferowała wiele atrakcji, z których nie omieszkaliśmy skorzystać.

 Rano, czyli około 12.00 "wykluliśmy się" z koi. Zaczęły się przygotowania do wyjścia z portu. Pomny rad mojego szkoleniowca, kapitana Gniłki, omówiłem manewry z załogą, każdy dostał swoją rolę. Ja, jako sternik, natychmiast po dobiciu, miałem odpalić silnik i na nim wyjść z portu. Zaraz za główkami, szwagier miał postawić grota, potem foka. Dziewczyny miały powyjmować odbijacze i sklarować cymy. Wszystko to w asyście przejrzystych komend. Taka trochę pokazówka. Na tarasie tawerny, jak zawsze, kiedy jakiś jacht wychodził lub zawijał do portu, zebrała się gawiedź. Obserwowali nasze wyjście.

Odcumowaliśmy, dziób odepchnięty, steruję rufą tak, żeby dziób wyszedł na wolną wodę. W tym momencie szarpię rozrusznikiem silnika, a on nic, drugi raz, nic, trzeci nic! Daję więc polecenie, grota staw! Marek posłusznie stawia żagiel. opuszczam trochę miecz, wychodzimy na żaglu. Nagle stop! Myślę, że stanęliśmy na mieczu. Wybieram jeszcze trochę, nic. Nagle z tarasu słyszę: Hej żeglarzu! Na kotwicy, to raczej nie wyjdziesz! O tym urządzeniu całkiem zapomnieliśmy, bo to bosman, parkując łódź ją rzucił, by jacht stał rufą do pomostu. Powinienem to sprawdzić. Teraz najadłem się wstydu. Marek wyrwał kotwicę i czym prędzej oddaliliśmy się od naszych krytyków. Do dziś się czerwienię na wspomnienie tego incydentu.

Nasze pierwsze kroki skierowaliśmy na cypel, który pamiętaliśmy z poprzedniego rejsu Jeziorakiem. Cypel też się zmienił. Jakaś wichura powaliła ogromną topolę (o średnicy pnia może ze dwa metry, tak, że koroną sięgała głęboko w wodę. Przybiliśmy do tej korony. Wyszedłem po gałęzi na pień i chciałem sprawdzić, jak się schodzi na ląd. Było wysoko. Na dole rosła trawa. Usiadłem i na tyłku zsunąłem się na tę trawę. Pech chciał, że zamaskowała ona dość głęboki dołek. Trafiłem akurat na krawędź tego dołka prawą stopą. Ta się wykręciła. poczułem ostry ból. Lewą nogą próbowałem ratować sytuację i paluchem wyrżnąłem w jakiś wystający pieniek. Raczkując na czworakach dobrnąłem do wody i zamoczyłem nogi w chłodnym jeziorze. Pulsujący ból pojawił się w obu stopach. Pierwszy dzień urlopu, a tu taki pech! Trzeba myśleć pozytywnie, toteż uznałem, że dobrze jest! Pływanie jachtem nie obciąża zbytnio nóg. Przecież to nie wędrówka szlakiem górskim. Mam wprawną załogę, dam radę. Na drugi dzień obie nogi spuchły. Nie mogłem założyć żadnego obuwia, poza klapkami z regulowanymi uchwytami. Kuśtykałem na obie nogi, przy czym ze zdziwieniem spostrzegłem, że ta wykręcona, boli mnie trochę mniej. Po powrocie z urlopu poszedłem do lekarza, gdzie okazało się, że paluch lewej stopy był złamany, ale po trzech tygodniach zrósł się sam.

Kolejny postój wypadł nam na zatoce głęboko wrzynającej się w ląd, w odległości jakichś 14 kilometrów od Iławy. Znaleźliśmy tu bardzo ładne miejsce, gdzie kiedyś, ktoś palił ognisko. Następnego dnia wyszliśmy wcześnie rano. Staraliśmy się opływać jezioro nieco inaczej niż poprzednim razem, kierując się jakby innymi szlakami. Przy długości i rozwiniętej linii brzegowej, nie było to trudne. Na noc stanęliśmy trochę na południe od wysp Gierczaki. Marta znów się wystraszyła, bo zaszczycił nas swoją obecnością dorodny zaskroniec. Przeczołgał się po polanie, na którą wyszliśmy z łodzi.

Wygodne zejście na ląd.

W Siemianach też zaszły zmiany. Przystań, którą zastaliśmy poprzednim razem w budowie, teraz działała już pełną parą. Dawna geesowska gospoda "Cyraneczka" już nie istniała, za to powstała całkiem nowa "Kurka Wodna". Pokuśtykałem trochę po Siemianach i wróciliśmy do łodzi. Kolejny dzień, to kolejny rejs. Jeszcze raz popłynęliśmy na Płaskie. Nocowaliśmy, jak dawniej na polu namiotowym w Jerzwałdzie. Tym razem już był mały ruch. Widocznie termin naszego urlopu był nieco późniejszy niż poprzednio.

Słabo wieje na jeziorze Płaskim

W tle widać Jerzwałd


Czekały nas jeszcze północne rejony, poprzednim razem pominięte. Nocleg wypadł nam przy wyspie naprzeciw miejscowości Matyty. Kolejny dzień to wyprawa do wsi Dobrzyki. Weszliśmy w kanał prowadzący do jeziora Ewingi. Linia energetyczna i most na drodze do miejscowości wymagały złożenia masztu. Silnik tym razem nie zawiódł. Skutecznie popychał nas pod wyraźny nurt cieku. Ewingi nie zrobiły na nas wrażenia. Jezioro o kształcie zbliżonym do koła, całkowicie puste. lekko z prawej bielejące ściany jakiejś budowli przypominały, że istnieje tu jakieś życie. To były zabudowania Zalewa. Zrobiliśmy kółko po jeziorze i wróciliśmy na Jeziorak. W Matytach znaleźliśmy wygodny pomost i tam zostaliśmy na noc. Po krótkiej pracy na kanale. Nasz silnik ponownie odmówił posłuszeństwa. Zatkała się dysza gaźnika. Przetkałem i silnik podjął pracę.

To już koniec pierwszej części relacji z rejsu Jeziorakiem. Już dziś zapraszam na drugą. Popłyniemy Kanałem Elbląskim do pochylni Buczyniec.

piątek, 24 marca 2017

Wygodnym baksztagiem~06 Jezioro Drawsko

Miałem wykupioną roczną prenumeratę miesięcznika Żagle. W tamtych czasach miesięcznik ten chwiał się trochę, musiał walczyć z konkurencją, jednak dzięki stałym czytelnikom, obronił swoją pozycję na rynku i szczęśliwie funkcjonuje do dziś. Znalazłem więc w Żaglach informację o czarterze jachtów na jeziorze Drawsko. Informacja zawierała opis jeziora i okolicy. Taki fajny artykuł. Poczytałem i nabrałem chęci na eksplorację tego akwenu. Skontaktowałem się więc z resztą naszej stałej ekipy i po uzyskaniu aprobaty zadzwoniłem do pana Jerzego G, właściciela firmy czarterującej jachty. Zaproponował nam łódź Mak 707. Widzieliśmy takiego Maka w Augustowie. Obszerna, przy tym dość lekka.  Dobrze wytrymowana, pięknie chodziła do wiatru. Przyjęliśmy warunki wynajmu. Zawarliśmy umowę na dwa tygodnie i zapłaciwszy zaliczkę, oczekiwaliśmy na nadejście urlopu.

Czerwcowy termin, to nasz zwyczaj. Problem polegał wyłącznie na tym, żeby trafić na pogodę. Tym razem się udało. Wprawdzie podróż odbyliśmy w deszczu, ształowanie, przy całkowitym zachmurzeniu, ale gdy wyszliśmy na jezioro, pogoda polepszyła się nieco. Gdy dotarliśmy na miejsce pierwszego postoju, było już całkiem ładnie. Piękna pogoda towarzyszyła nam aż do ostatniego dnia urlopu.

Drawsko. Postój przy dzikim brzegu.

Kiedy przejmowaliśmy łódź od właściciela, były zwyczajowe instruktarze, wpłata kaucji i taka zwykła rozmowa. Pochwaliliśmy się naszymi eksploracjami jezior i na pytanie, które z nich najbardziej przypadło nam do gustu, jednogłośnie stwierdziliśmy, że Jeziorak. Pan Jerzy pokiwał głową i powiedział: Po tym urlopie zmienicie zdanie. Nasze jezioro przebije wszystkie dotychczasowe.

Popłynęliśmy zatem zweryfikować sąd pana Jerzego. Najpierw oswajaliśmy się z jachtem. Zrobiliśmy kilka zwrotów, przybiliśmy do boi, żeby poznać właściwości nutyczne naszego pływającego domku i uznawszy, że wszystko jest w najlepszym porządku, popłynęliśmy ku przygodzie. Pierwszy postój wypadł nam w miejscu, które nie bardzo nadawało się na biwak. Było zarośnięte krzaczyskami, ale zbytnio nam to nie przeszkadzało, bowiem całą uwagę skierowaliśmy na urządzenie wnętrza, tak, żeby wiedzieć gdzie co mamy i żeby było nam przez nadchodzące dwa tygodnie wygodnie. Łódź miała zaskakująco dużo miejsca. Wydzielone były dwie kabiny - dziobowa, którą zająłem z Ulą, oraz salon, messa, kambuz i sypialnia w jednym - tu urządzali się Marek i Marta.

Ciepłe wnętrze MANTY

Salon sprawiał wrażenie "ciepłego". Drewniana boazeria, dębowa szafka-barek, elegancki plafon i nawet drewniany, stylizowany na kolumnę pilers sprawiały, że wnętrze wydało nam się przytulne.

Rano stwierdziliśmy usterkę, której wcześniej nie dało się zauważyć. Gdzieś na połączeniu skrzynki mieczowej i dna, łódź lekko przeciekała. Woda sączyła się przez jakąś drobną szczelinę, jednak nie na tyle, żeby groziło nam zalanie. Przez noc wybraliśmy z najniższego punktu (pod gretingami) może z pół wiaderka wody. Jednocześnie stwierdziliśmy, że w butli zabrakło gazu. Właściciel zapewniał nas, że dowiezie gaz w dowolne miejsce naszego pobytu, jeśli go tym zawiadomimy. Stanęliśmy przy pomoście w Starym Drawsku. Bosman bardzo miły. Oświadczył, że ma układ z Panem Jerzym, i postój jego łodzi, jeśli odbywa się w ciągu dnia (bez noclegu) jest za darmo a za nocleg mamy 15% upustu.
Postanowiliśmy zatrzymać się na noc i zwiedzić przedtem miejscowość.

Właściciel Manty, zgodnie z obietnicą, niebawem pojawił się na pomoście z pełną butlą gazu. Na wiadomość o przeciekającej skrzynce, zareagował zdziwieniem. Myślę, że wiedział o sączącej się wodzie, ale nie był zbyt dociekliwy, żeby ustalić miejsce przecieku. Nam się to udało. Do końca urlopu, każdy ranek zaczynaliśmy od rytualnego wybierania wody. Nie była to rzecz uciążliwa, choć, jak się okazuje, obeszła nas na tyle, że zapamiętaliśmy ten fakt na dłużej.

Pogodne niebo nad j. Drawsko

Stare Drawsko okazało ciekawsze od Czaplinka, głównej miejscowości leżącej nad jeziorem. Historia "kapała" tu z każdego kąta. Zwiedziliśmy ruiny zamku, które w znacznym stopniu pobudziły naszą wyobraźnię, udaliśmy się też do miejscowej tawerny, gdzie na miejscu wędzono świeże ryby. Zamówiliśmy piwo a na zakąskę wędzonego węgorza. Niesamowicie smakowity zestaw. Ponieważ łódź pozostawała pod troskliwą opieką bosmana przystani, mogliśmy sobie pozwolić na zwiedzanie okolicy. Poszliśmy więc na sąsiadujące tylko przez wąski przesmyk z jeziorem Drawsko, jezioro Żerdno, zwane przez miejscowych Srebrnym. Rzeczywiście, przy odpowiednim oświetleniu, jezioro połyskiwało srebrną taflą, sprawiając wrażenie, jakby rzeczywiście miało w sobie nie wodę a wspomniany kruszec. Wróciliśmy do naszego ośrodka "Aquarius", gdzie stała łódź. Nie mieliśmy już ochoty na nic. Nawet kolacji już nie jedliśmy. Starczyły nam zjedzone wcześniej węgorze. Sen nadszedł szybko i był twardy. Gościnny pomost przystani gwarantował nam bezpieczeństwo, toteż mogliśmy sobie pozwolić na luksus niczym nie zakłóconego, krzepiącego snu.

Ranek powitał nas pięknym słonkiem. Zaraz też, uiściwszy należność w kasie przystani, udaliśmy się w nasz rejs. Popłynęliśmy do zatoki Rzepowskiej, z której uchodziła rzeka Drawa. Oczywiście, przy wejściu w rzekę umieszczono tablicę informującą, że jest to ulubiony szlak papieża Jana Pawła II, który kilkakrotnie, jeszcze będąc biskupem Wojtyłą, przemierzał ten szlak w kajaku. Stanęliśmy więc nieopodal, licząc na spotkanie kajakarzy. Tego dnia nikt tędy nie płynął. Za to Marek miał używanie. Wszystkie sąsiednie stanowiska wędkarskie były puste. Tego wieczoru jedliśmy okonie i płocie. Niestety, dopychający wiatr, targał nieco łodzią, więc do późnego wieczoru, nie mieliśmy spokoju. Za to kolejny dzień był już spokojniejszy. Wiatr nieco zmienił kierunek. Mogliśmy spokojnie odejść od brzegu i udać się w kierunku wyspy Bielawy. Jest to bardzo duża, zamieszkała wyspa, chyba piąta co do wielkości wyspa jeziorna w Polsce. Napisałem, że zamieszkała, bo istniało na niej gospodarstwo rolne, wraz z zabudowaniami. Zmieścił się tu także rezerwat przyrody, który można zwiedzać, idąc ścieżką edukacyjną, bądź obserwować przyrodę ze specjalnie wybudowanej platformy widokowej. Ten około 80 hektarowy skrawek lądu zgodnie zamieszkują sarny, dziki, bieliki i inne zwierzęta.

Bielawa - platforma widokowa

Przystanek na ścieżce edukacyjnej

Jest tu też miejsce na wygodny postój "na dziko" Pomost przy najbardziej na północ wysuniętym cyplu, gdzie wygodnie można przycumować, a na sąsiadującej z pomostem polanie wydzielono miejsce na ognisko, przy nim wygodne siedzenia, oraz stół, przy którym można zjeść posiłek. Skorzystaliśmy z tych udogodnień i zatrzymaliśmy się na postój. Nie wiem, czy to specyfika miejsca, czy może faza księżyca były przyczyną zerowego efektu połowów. Szwagier stracił czas, zanętę i kilka wypalonych z nerwów papierosów. Bez jakichkolwiek efektów. Kolejny dzień, też spędziliśmy bardzo lajtowo. Opłynęliśmy wyspę. Kiedy będąc przy południowym krańcu Bielawy spojrzeliśmy w kierunku Czaplinka, zobaczyliśmy bezkresną toń jeziora a na końcu bielejący pojedyńczy żagiel. Był czerwcowy, powszedni dzień. Mieliśmy wrażenie, jakbyśmy byli na jeziorze sami. Tylko my i Drawsko!

Jezioro ma bardzo rozwiniętą linię brzegową. Liczne zatoki i wyspy, zachęcają do penetracji. Dzisiejszego ranka przyszła kolej na zatokę Uraz. Z dość głęboko wrzynającą się w ląd zatoką, sąsiadowała miejscowość Uraz, oraz wieś Warniłęg. Typowe pruskie zabudowania z czerwonej cegły, wąska, ale asfaltowa droga pozwalały na dość wygodną dla piechura wędrówkę do sklepu. Ula z bratem pozostali na wachcie przy łodzi, a ja z Martą, zabrawszy plecaki, udaliśmy się do wsi po prowiant. Kiedy wracaliśmy, zatrzymaliśmy się na chwilę na górującej nad taflą jeziora skarpie, by podziwiać przepiękny widok z jeziorem w roli głównej. Żałowałem, że nie miałem ze sobą aparatu. Widok był , jak z folderu reklamowego. Kiedy wróciliśmy, łódź była pięknie wysprzątana, a na stole stała zastawa z obiadem. Celebrowaliśmy ten obiad do późnego wieczoru.

Posiłek na Mancie
Kontynuowany do późnego wieczoru
... i nocnymi Polaków rozmowami

Kolejny dzień mieliśmy spędzić w tym samym miejscu. Przemieściliśmy się tylko nieco, bo Marek upatrzył sobie stanowisko do wędkowania. Został więc przy łodzi, a pozostała trójka poszła zwiedzać okolicę. Wszyscy otrzymali to, czego oczekiwali: Szwagier nałowił, my naoglądaliśmy się pięknych widoków.

Efekty połowu.

Kolacja, do dary natury. Były rybki i grzybki, które zebraliśmy po drodze.
Nazajutrz postanowiliśmy spenetrować najdalej na północ wysunięty kraniec jeziora. Wpłynęliśmy więc w zatokę Kluczewską. Przeciwny wiatr kazał nam halsować, ale może dzięki temu dość dokładnie obejrzeliśmy brzegi. Prawy był zalesiony, zaś na lewym występowały liczne pomosty ośrodków wypoczynkowych a także wędkarskie. Wreszcie oczom naszym ukazała się linia energetyczna, przebiegająca nad taflą jeziora. Na szczęście słupy stały na wzniesieniach i przewody przebiegały bardzo wysoko. Nie musieliśmy kłaść masztu, żeby pod linią przepłynąć. Zaraz też zatoka kończyła się. Stanęliśmy przy zachodnim, zalesionym brzegu, gdzie las sąsiadował z rozległym polem ornym, wzdłuż którego prowadziła ścieżka. Dokąd ona wiedzie? nasunęło nam się pytanie. Poszliśmy sprawdzić. Doszliśmy do typowej popegeerowskiej wsi, z dwukondygnacyjnymi "blokami" i jednym marnym sklepikiem. Grabinek, tak nazywała się miejscowość. Sam PGR, choć już opuszczony, wydawał się całkiem, całkiem. 

Tu przyszła na nas refleksja: Czemu podczas transformacji ustrojowej na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, nie zadbano o interesy  grupy społecznej, licznych przecież robotników rolnych, zatrudnionych w byłych PGR-ach i Spółdzielniach Rolniczych. Byli to ludzie prawie wcale nie wykształceni, lub słabo wykształceni w zawodach ukierunkowanych na rolnictwo. Po upadku socjalizmu zostali, jak to się mówi "z ręką w nocniku".
Wprawdzie mieli gdzie mieszkać, bo pozostawiono im mieszkania w niszczejących "blokach", ale nędzne zasiłki, które otrzymali,  nie pozwalały na godne życie. Górnicy potrafili upomnieć się o swoje prawa, ci ludzie nie. Może ze względu na ich znaczne rozproszenie, na brak organizacji związkowej, wreszcie może na brak zrozumienia tego, co się dzieje...

Wracając, płynęliśmy wzdłuż wschodniego brzegu jeziora. Zachodni mieliśmy już z grubsza opłynięty, ale stanęliśmy na wysokości Bielawy, tym razem w leśnej dziczy w okolicy miejscowości Mącidół. Nazajutrz włóczyliśmy się po Drahimskim plosie, by wreszcie przybić do pomostu w budowie, przy południowym cyplu wyspy. Nadchodził wieczór. Wiatr dopychał do pomostu, rzuciliśmy więc wcześniej kotwicę i na długiej linie podeszliśmy dziobem do pomostu. Wczesnym rankiem wstałem, by zza płotu popatrzeć na gospodarstwo rolne na Bielawie, a moim oczom ukazał się siedzący na żerdzi ogrodzenia bielik. Ptaki te miały gniazdo na ogromnym drzewie (chyba to była lipa), górującym nad okolicą. Gospodarstwo - typowy dom z czerwonej cegły i takaż stodoła. Wróciłem na łódź. Śniadanie, a tu nadpłynęła motorówka a w niej panowie budujący pomost. 

Pomost w budowie

Dowiedzieliśmy się, że będzie tu przybijał stateczek o obiecującej nazwie "EUROPA", pływający z Czaplinka.

Postanowiliśmy odbić. Postawiliśmy żagle i wybieramy line kotwiczną, gdy nagle STOP! Kotwica nie daje się wyrwać z dna! Próbujemy przez kabestan we dwóch, nic z tego! Marek rozebrał się, założył okulary do nurkowania i wskoczył do wody. Po linie dotarł do dna i stwierdził, że nasza kotwica zagrzebana jest w mule. Już mieliśmy zamiar odcinać ten ciężar, gdy przyszedł nam z pomocą jeden z panów budujących pomost. Poradził, żeby obłożyć kabestan i przejść na przeciwną burtę, kołysząc jednocześnie łodzią. Po kilku próbach, kotwica puściła. Zdobyliśmy kolejne doświadczenie. Do dziś jestem wdzięczny temu panu, za dobrą radę.

Tym razem stanęliśmy przy pomoście Aquariusa w Starym Drawsku, jeszcze przed południem. Naszym celem był sklep, tu ze szwagrem zaopatrzyliśmy się w piwo, potem była tawerna z jej wspaniałymi, świeżo wędzonymi rybami. Dziś daliśmy się namówić na sielawę. Cóż to za smaczna ryba! Najedliśmy się "po pachy" i jeszcze kupiliśmy trochę na wynos.
Kolejny dzień, to rejs w stronę Czaplinka. Na mapie widać było zatokę Pięciu Pomostów. Pomosty? Jakieś nędzne po nich resztki! Przy jednych takich resztkach pomostu przycupnęliśmy, modląc się w duchu, żeby wiatr nie zmienił kierunku. Udało się. Kolejny dzień. Obraliśmy kurs na pomost MOSW w Czaplinku. Popłynęliśmy tam, by zrobić zakupy na ostatni dzień pobytu i na powrót do domu, gdyż czekały na nas lodówki wypełnione jedynie światłem.

Obserwowaliśmy przez chwilę kursantów przybijających i odbijających od pomostu, potem wysłuchaliśmy miejscowych legend o tym, jak pewnej nocy zapadła się ziemia pod garnizonem wojskowym, pochłaniając cały pułk wojska. Ponoć miał to być gigantyczny lej krasowy, który następnie zalały wody jeziora. Powstała w ten sposób spora zatoka. Inna legenda mówi o zatopionym miniaturowym okręcie podwodnym. Podanie mówi, że w miejscowym (obecnym) LO w Czaplinku była ponoć szkoła dla kadetów ( napiszę fonetycznie) Krigsmarine, których szkolono właśnie na miniaturowych, dwuosobowych łodziach podwodnych. Ile w tych opowieściach prawdy? Nikt nie wie.

Pan Jerzy korzystał z pomostu pola namiotowego "U Jacka". Z MOSW w Czaplinku, to "żabi skok". Wróciliśmy około 17.00, jak wcześniej było umówione.
Również tym razem udało nam się odzyskać całą kaucję, gdyż jak zwykle wysprzątaliśmy do lśnienia łódź, no i udało nam się zwrócić ją z kompletnym wyposażeniem, także z kotwicą, z którą już wcześniej zgodziliśmy się pożegnać.

Panu Jerzemu przyznaliśmy, że Drawsko jest chyba najpiękniejszym jeziorem, po którym pływaliśmy. Charakterystyczne jest to, że każda zatoka ma odmienny charakter, jakby była odrębnym jeziorem. Umówiliśmy się, że w przyszłości jeszcze raz wynajmiemy tutaj jacht.

Czarter się zakończył, ale nie urlop. Postanowiliśmy skorzystać z okazji, że jesteśmy blisko i wyskoczyliśmy na flądrę, do Łeby.

Flądra nie przypadła mi jakoś do gustu, także Łeba. Wprawdzie próbowano mi wmówić, że jest to Księstwo Łeby, ale uznałem, to za tani chwyt marketingowy.
Kicz, tłok i zdzieranie kasy na naiwności turystów, ale świadomie daliśmy się naciągać. Nawet jedliśmy gofry z bitą śmietaną.

 Łeba. Tu można wszystko!

Pojechaliśmy takim stylizowanym pociągiem (dwa wagoniki ciągnięte przez niby lokomotywę) do Słowińskiego Parku Narodowego. Robi wrażenie! Położony na wąskim przesmyku pomiędzy Bałtykiem a jeziorem Łebsko, potrafi zafascynować urokiem wędrujących wydm, pięknymi widokami, które podziwiać można ze specjalnie wybudowanych platform widokowych.

Zaborcza wydma pochłania las.

Na szczycie wydmy. Jest olbrzymia!

 Widok z wydmy na Bałtyk

Z wydm przemieściliśmy się do Peneminde, gdzie hitlerowcy  testowali rakiety V1 i V2. Wprawdzie nigdy specjalnie nie interesowałem się militariami, ale to trochę historii.  Hitlerowska baza rakietowa, zrobiła na mnie wrażenie.

Punkt widokowy.

Wróciliśmy do Łeby. Został nam jeden punkt programu. Plaża. Nie mieliśmy ochoty wylegiwać się na niej, ale postanowiliśmy choć pomoczyć w słonej, morskiej wodzie nogi.

Łeba - plaża.

Moczymy nogi w morzu.

Potem przeszliśmy do portu. Tam namawiano nas usilnie na rejsik kutrem w celu łowienia dorszy. Marek napalił się na tę eskapadę, ale musielibyśmy spędzić na kutrze noc, a czas naglił. Trzeba nam było wracać do domu. Wybraliśmy więc opcje zastępczą: krótką wycieczkę kutrem po Bałtyku, bez połowu dorszy. Wilk został nakarmiony i owca pozostała cała. Do domu wróciliśmy wypoczęci i nasyceni widokami Pomorskich jezior i samego morza, a także Słowińskiego Parku Narodowego. Był to piękny urlop!




wtorek, 7 marca 2017

Wygodnym baksztagiem~05 Jezioro Sławskie 1994


Mazury nie wywarły na nas oczekiwanego wrażenia. Wprost przeciwnie. Zapamiętaliśmy zapaskudzone brzegi, wszechobecną arogancję i chęć wyzyskania turysty przez każdego, kto tylko mógł. Rzadko spotykaliśmy tam przejawy tak oczekiwanej przez nas kultury żeglarskiej, w zamian za to widzieliśmy butny szpan. Nie powinno się generalizować, toteż dodam, że spotkaliśmy tam wiele miłych i kulturalnych osób, ale piszę tu o ogólnych wrażeniach, jakie pozostały nam po spędzonych na WJM trzech tygodniach urlopu. Do tego trzeba dodać niesprzyjającą pogodę, no i te koszmarnie nieprzygotowane do wynajmu łodzie. Jednym słowem, mieliśmy na razie dość tych Mazur. Marek z Martą w tym roku postanowili urlop spędzić na wczasach, więc nie pozostało nam nic innego, jak poszukać sobie jakiegoś miejsca na odpoczynek w pobliżu domu. Kolejny urlop spędziliśmy więc, na jeziorze Sławskim.

Jezioro to rozciąga się w linii (z grubsza biorąc) wschód – zachód. Korzystnie dla żeglarzy, bowiem w tym regionie, latem właśnie zgodnie z osią jeziora wieją wiatry. Długość akwenu dochodzi do dziesięciu kilometrów, a jego szerokość osiąga około dwóch kilometrów. Jezioro ma rozwiniętą linię brzegową Liczne zatoki, zatoczki i wyspy, które stanowią o jego atrakcyjności. Niestety wody tego zbiornika nie są zbyt czyste. Mieszczą się w klasie czystości – III, ale ryby w nim żyją i to całkiem spore!

Nad jeziorem ulokowały się liczne ośrodki wczasowe i wypoczynkowe oraz przystanie i pomosty żeglarskie. Do największych z nich należą Przystań LKŻ ( Lubuskiego Klubu Żeglarskiego), LOK ( Ligi Obrony Kraju) w Sławie, oraz Marina Chalkos w zatoce, a jakże - Chalkoskiej, nieopodal miejscowości Lubiatów.

Wiosną tego roku kupiliśmy sobie przyczepkę campingową. Niewielka przyczepka, bez toalety i innych tego rodzaju wygód, którymi dysponują współczesne przyczepy. No cóż, ta nabyta przez nas, była NRD-owską odpowiedzią na nasz przyczepkowy hit z Niewiadowa. Uznaliśmy jednak, że choć ciasna, ale własna i znacznie jednak wygodniejsza od namiotu. Nasi przyjaciele – Jola i Ignacy poprosili nas o użyczenie przyczepki na kilka dni, bowiem ich starsza córka uczyła się do jakiegoś ważnego egzaminu i chcieli dać jej nieskrępowany spokój. Wcześniej nieoceniony Jurek, znany czytelnikom z kajakowej części bloga, poznał nas z wówczas jeszcze bosmanem klubu Chalkos, panem W. Pan ten był szczęśliwym posiadaczem własnej, zadbanej, choć bardzo skromnie ( powiedziałbym, w wersji podstawowej) wyposażonej łodzi. Była to znana nam z Jezioraka łódź typu El Bimbo. Wyposażenie hotelowe uzupełniliśmy we własnym zakresie, natomiast takielunek i wyposażenie ratunkowe, było wystarczające i zgodne z obowiązującymi wówczas przepisami. Jacht stał się naszą „własnością” na dziesięć dni. Wcześniej jednak, ustawiliśmy naszą przyczepkę na leśnym polu biwakowym między Lubiatowem a Lubogoszczą. Weekend spędzić mieliśmy w przyczepie, oczekując na przyjazd Joli, Ignaca i Moniki. Ich druga, młodsza córka wybierała się właśnie na spływ kajakowy, który brał początek w Sławie, w piątek następnego tygodnia, a więc w czasie, kiedy pływaliśmy już wynajętym jachtem. Wszystko się jakoś tak fajnie poukładało.

Przyjechaliśmy więc samochodem z przyczepką na wspomniane już wcześniej miejsce biwakowania, ustawiliśmy się i zainstalowali tak, by było wygodnie stać przez dwa tygodnie. Potem, stwierdziwszy, że jest właśnie pierwszy tegoroczny wysyp grzybów, udaliśmy się do lasu na grzybobranie. Szybko uzbieraliśmy ich tyle, że starczyło na smaczny obiad. Należało dogotować tylko nieco ziemniaków…


Ula przed naszą przyczepą

Zaraz też spotkała mnie niezwykła przygoda. Szedłem sobie ścieżką wzdłuż jeziora w kierunku Chalkosu, żeby przynieść wodę pitną, kiedy w połowie drogi spotkałem mojego przyjaciela Edka, który kilka lat wcześniej wyemigrował do Kanady. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałem się, że właśnie mnie szukał. Znalazł i oznajmił, że bardzo się cieszy. Padliśmy sobie w objęcia i szczerze się ciesząc, podskakiwaliśmy przez chwilę. Zapytałem: Jak mnie tu, w tej głuszy znalazłeś? Odpowiedział, że wpadł do mojego „kawalerskiego” domu i tam od mojej mamy dowiedział się, że jestem nad jeziorem Sławskim i chcę wynająć łódź w Chalkosie. Tam bosman potwierdził fakt wynajęcia jachtu i poradził, żeby udał się ścieżką wzdłuż północnego brzegu jeziora, gdzie u wlotu do zatoki jest pole biwakowe, na którym prawdopodobnie jestem. Świat jest mały! Za chwilę wracaliśmy już z wodą. Ula w tym czasie przygotowała grzybkowy obiad, w sam raz dla Edka, który uwielbiał wprost grzyby.

  Edek

Grzybkowy obiad z przyjacielem

 
Edek przyjechał do Polski służbowo. Skorzystał więc z okazji, żeby się ze mną spotkać. Został z nami w przyczepie. Prawie całą noc przegadaliśmy, a wierzcie mi, było o czym! Rano Edek pojechał załatwiać swoje sprawy. Obiecał, że jeszcze w tym roku, jesienią przyjedzie do nas, do domu, na dwa, trzy dni. Wywiązał się z obietnicy. Wymieniliśmy się wówczas adresami, numerami telefonów ( mieliśmy ten sam od lat, tylko, że właśnie odbywała się reforma telefonizacji i wciąż dodawano kolejne cyferki do numerów). Rozwijający się internet pozwalał też na szybszy i sprawniejszy kontakt za pomocą e-mail. Korzystaliśmy w pełni z tych udogodnień. Mój przyjaciel bywał często gościem w „starym kraju” i za każdym razem nie omieszkał nas odwiedzić. Wreszcie obiecał przyjechać ze swoją najmłodszą, teraz już szesnastoletnią córką, na tydzień. Ola wyjechała z kraju jako malutkie dziecko, nie bardzo mówiące w jakimkolwiek języku, więc naturalne, że jej pierwszym ( i jedynym) językiem stał się angielski. Oboje z żoną odczuwaliśmy pewien rodzaj tremy, bo mieliśmy gościć anglojęzyczną nastolatkę. Jednak bardzo cieszyliśmy się na ich przyjazd. Nagle, na krótko przed planowanymi odwiedzinami, kontakt z Edkiem się urwał. Nie mogłem skontaktować się z nim za pomocą żadnego z uzgodnionych sposobów. Zachodziłem w głowę, czy może czymś go obraziłem? Analizowałem pośród bezsennych nocy wszystkie swoje wypowiedzi i nie mogąc znaleźć niczego, co by było choć w najmniejszym stopniu kontrowersyjne, wreszcie odpuściłem, choć było mi bardzo, bardzo przykro.

Minęło sześć lat od tego momentu. Spotkałem w Zielonej Górze byłego szwagra Edka. Spytałem o niego. Otrzymałem informację, której nikt by nie chciał otrzymać.
- To ty nic nie wiesz?
- … No nie wiem, a co mam wiedzieć?
- Edek od sześciu lat nie żyje!
Ugięły się pode mną nogi. W ustach zaschło w oczach pociemniało. Ta wiadomość kompletnie mnie rozbiła.
- Jak to nie żyje, wyjąkałem wreszcie.
- Grał w tenisa. Zawał dopadł go na korcie. Był bardzo rozległy. Edek nie przeżył, choć otrzymał natychmiastową pomoc medyczną.

Myślę, że Ola powinna mnie jakoś powiadomić, ale zapewne sama była w szoku i nie w głowie jej było kontaktować się z przyjaciółmi ojca.

Nie mogłem już niczego zrobić dla przyjaciela. Niech więc te kilka słów będzie hołdem dla jego pamięci.

Wróćmy jednak do naszego urlopu. W tamtym czasie, GPS nie był jeszcze rozpowszechniony, nawet zwykłe, papierowe mapy nie były łatwo dostępne. To pozostałość po Układzie Warszawskim, w którym posiadanie mapy terenu w niewielkiej skali, było czymś bardzo podejrzanym. Na szczęście były już kolorowe kserografy. Złożyłem więc dwie niezależne mapy i powstała jedna, na której było całe jezioro i trochę przyległego terenu.

Mapa jeziora Sławskiego, złożona z dwóch niezależnych map o tej samej skali.

 
W niedzielę rano poszliśmy z Ulą do pana W, po łódź. Przepłynęliśmy nią na biwakowisko i zacumowaliśmy w sąsiedztwie przyczepy. Po południu nadjechali Jola, i Ignacy. Przejęli przyczepę. Nastał ciepły, letni wieczór. Spędziliśmy miło czas, niestety przy sztucznym świetle, bo ogniska w tym miejscu nie wolno było rozpalać. W poniedziałek, około godziny jedenastej, popłynęliśmy na nasz urlop we dwoje.

Pływaliśmy cały dzień po jeziorze. Było wietrznie, ale pogodnie. Nie mieliśmy żadnego celu. Robiliśmy to dla czystej przyjemności. Łódź była doskonale wytrymowana, więc żeglowanie sprawiało nam wiele frajdy. Pod wieczór popłynęliśmy na miejsce, które znaliśmy z wcześniejszych pobytów (na Conradzie). Zmieniło się. Pomost wędkarski, który w tym miejscu zawsze był, legł w ruinie. Południowe brzegi jeziora są płytkie, a El Bimbo ma spore zanurzenie. Pomost dałby nam możliwość wychodzenia na ląd suchą nogą. Powyciągałem na brzeg wszystkie żerdzie, które leżały na dnie z postanowieniem odbudowania pomostu. Rano celem naszym stała się Sława. Popłynęliśmy tam, żeby kupić jakieś narzędzia i gwoździe. Wróciliśmy z zakupami na miejsce i zaczęliśmy budowę. Budowałem dwa dni. Nie było to arcydzieło sztuki ciesielskiej, ale wreszcie mogliśmy wychodzić na ląd bez brodzenia po kolana w wodzie. 

 
El Bimbo przy „nowym” pomoście.

 
Ciekawostką może być fakt, że podczas naszej pracy byliśmy bacznie obserwowani przez wędkarzy, którzy chętnie skorzystali z naszego pomostu, kiedy tylko odpłynęliśmy, ale muszę przyznać, że zaskoczyli nas tym, że bez proszenia, zeszli zeń, widząc z daleka, że nadpływamy. Dedukowali, że po naszym urlopie, pomost i tak przejdzie w ich niepodzielne władanie, a tymczasem nie będą nam przeszkadzać.

Trafiła nam się piękna pogoda. W dzień pływaliśmy, a to do Chalkosu, po wodę, a to do Lubiatowa, czy sławy, po zakupy żywności, wreszcie po jeziorze, ot tak sobie, dla przyjemności. Na noc wracaliśmy na nasze miejsce i cumowaliśmy do pomostu. Wyrzucałem z rufy dwie wędki. O trzeciej nad ranem wychodziłem do kokpitu i zdejmowałem z obu haczyków węgorza. Jedliśmy je codziennie, aż wreszcie dopadły nas mdłości. Węgorz jest tłustą rybą, więc nic dziwnego, że po tygodniu kompletnie nam obrzydł. Od tego momentu łowiliśmy już tylko na ciasto. Brały krąpie i płocie.

 
Ula nawet w polowych warunkach potrafiła sporządzić wyśmienity obiad. 

Widok w kierunku Sławy.

Chodziłem rano na swoje treningi (około godziny marszobiegiem). Tutejszy las zachęcał do takich wędrówek. Dukty, choć piaszczyste, pozwalały na szybki marsz, a leśne powietrze przesycone olejkami żywicznymi napełniały balsamem moje płuca. Ula zaczytywała się w romansach, ja w powieściach S.F. Woda była ciepła. Wygrabiłem dno i mieliśmy wspaniałe zejście do wody. Kąpaliśmy się najczęściej, jak tylko było można.

 Południowa kąpiel.

Przedwieczorna kąpiel.

 
Jak wcześniej wspominałem, z campingu w Sławie, w nadchodzący piątek, miał wyruszyć spływ kajakowy, którego komandorem był jak zwykle Rysio. Ola, młodsza córka naszych przyjaciół K. płynęła w kajaku właśnie z Rysiem.

Uroczystość rozpoczęcia spływu zbiegła się  z jakimś lokalnym świętem Sławy. Na terenie ośrodka zorganizowano zabawę. Stanęliśmy na mieczu, w pewnej odległości od brzegu, zamknęliśmy zejściówkę i udaliśmy się na tańce. Trwały prawie do rana.

 W Sławie - postój na mieczu.

Rodzina K. z Ulą na jachcie.

 
Rano, kiedy spływ ruszył w kierunku Lubiatowa, ruszyliśmy i my. Wiało niezbyt mocno i akurat od rufy, więc wzięliśmy dwa kajaki ( w tym Rysia z Olą) na hol i tak podciągnęliśmy ich aż za wyspę, gdzie nasze drogi rozchodziły się.

 
Kajaki na holu.

 
Popłynęliśmy do naszego pomostu. Została nam już ostatnia noc na jachcie. W niedzielę, około południa oddaliśmy wypucowaną łódź właścicielowi. Potem chętnie jeszcze nam ją wypożyczał na krótkie, kilkugodzinne pływania.

Niechcący zetknęły się moje pasje – kajakowa i żeglarska. Wróciliśmy do domu bardzo wypoczęci i szczęśliwi. Było tyle pozytywnych wrażeń!