poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Wygodnym baksztagiem~08 Solina

Ktoś nam powiedział, że na Solinie nie ma komarów. Wprawdzie w innych regionach, na wodzie te bestie nie dają się tak bardzo we znaki, ale już na brzegu - owszem. Postanowiliśmy więc sprawdzić tę wiadomość podawaną przez żeglarzy pocztą "pantoflową". Uzgodniliśmy, że kolejny urlop spędzimy na tym właśnie jeziorze. Znów poszły w ruch "Żagle", gdzie zamieszczano wiele ogłoszeń dotyczących czarterów. Znalazłem. Ośrodek w Teleśnicy Oszwarowej oferował do czarteru kompletnie wyposażone jachty, w tym znaną nam już z Augustowa Sportinę 595. Umowa, jak zawsze przyszła pocztą, i jak zawsze musieliśmy wpłacić jakąś zaliczkę, po spełnieniu tych formalności jacht był zarezerwowany.

Jak zwykle pod koniec czerwca ruszyliśmy w podróż. Po drodze zahaczyliśmy o Sandomierz, bowiem w tym mieście Ula i Marek mają rodzinę, którą i ja bardzo polubiłem. Chętnie zatem odwiedziliśmy ich po drodze, zostając na nocleg.

Droga na przystań w Teleśnicy Oszwarowej, po zjeździe z drogi głównej, to droga przez mękę. Wyboisty, mocno zniszczony asfalt, potem powybijana droga gruntowa. Myśleliśmy, że zbłądziliśmy, ale za chwilę okazało się, że jednak trafiliśmy tu, gdzie trzeba. Sympatyczna pani wydała nam jacht. Zwykle sprawdzam wszystkie najważniejsze elementy wyposażenia. Postawiłem więc grota, siedzę na burcie, a tu bom wisi na wysokości mojego łokcia. Dano nam niewłaściwe żagle. Pani z przeprosinami zmieniła takielunek i ruszyliśmy w drogę. wiało bardzo słabo, więc poruszaliśmy się trzy pluje na godzinę, kontemplując przy tym przecudne otoczenie. Jezioro Solińskie, jest bowiem jeziorem zalewowym, powstałym na skutek wybudowania w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, największej w Polsce zapory wodnej na rzece San, w Solinie. Koryto Sanu oraz wpadającego doń potoku Czarnego, a także rzeki Solinki pogłębiły się, tworząc przepiękny krajobraz. Na dole kręte brzegi jeziora, z wyspami i licznymi zatokami, na górze, zalesione wzgórza, schodzące wprost do wody. Nieliczne miejscowości rozsiane przy brzegach, stanowiły doskonały cel wędrówek.

Nagle rozpętała się nad nami burza. Gwałtowna, niczym nie zapowiedziana. Przybiliśmy do brzegu i schowani w kabinie czekaliśmy, aż pioruny i towarzysząca im ulewa, ustaną.


Niestety i tym razem zanotowaliśmy straty. Okazało się, że wybrana przez nas na przechowywanie żywności szuflada pod kokpitem, po rzęsistej ulewie, jest pełna wody. Po gruntownych oględzinach stwierdziłem, że uchwyt talii (zamocowanie jej dolnego zblocza) znajdujące się mniej więcej w centralnej części podłogi kokpitu, było luźne i tak prawdę mówiąc trzymało się "na słowo honoru". Wybraliśmy wodę z szuflady i popłynęliśmy dalej z mocnym postanowieniem naprawienia tej usterki. Sprawdziłem przy tym, czy mam w reperaturce potrzebne narzędzia i materiały. Miałem. Dopłynęliśmy do wyspy o nazwie Skalista. Na wyspie tej rezyduje gospodarz. Poszliśmy więc z Markiem spytać, czy wolno nam będzie przenocować przy jej brzegu. Otworzył nam pan, nieco zdziwiony naszą wizytą, ale widać było, że docenił nasz gest. Pozwolił, ale zaznaczył przy tym, że mamy używać saperki, bo, jak się wyraził, nie chce, żeby na jego wyspie były zasrane, jak na Mazurach brzegi. Widać niechlubna sława zanieczyszczania brzegów mazurskich jezior, dotarła też i tu...

Pogoda się ustabilizowała. Zrobiło się bardzo ładnie. W pierwszej kolejności naprawiłem uszkodzony uchwyt talii. Zajęło mi to sporo czasu. Reszta załogi zajęła się poprawkami w ształowaniu i urządzaniem naszego tymczasowego "domku" na najbliższe dwa tygodnie. Skończyliśmy, kiedy zaczęło się ściemniać. Zmęczeni podróżą i wydarzeniami dnia, legliśmy na spoczynek.

Ranek wstał bardzo piękny. Zauważyliśmy różnicę czasu. Niby ten sam, co u nas, ale widać było, że słońce wstaje tu wcześniej i  zachodzi, też wcześniej. Trzeba było się przestawić. Wypłynęliśmy w stronę zapory. Podziwialiśmy okalające jezioro wzgórza: Kiczera, wysoki Horb i Horodek, także, już nieco oddalone, Werlas, które jakby spływały zielonymi drzewami ku wodzie. stanowi to wyjątkowo piękny widok.



Wreszcie dotarliśmy do ośrodka "Jawor" znanego mnie i Uli z naszego wcześniejszego tu pobytu. Zmienił się nie do poznania. Pełna kiczu komercja. Skorzystaliśmy z jakiegoś fastfooda, z toalety i oddaliliśmy się czym prędzej, bo nie bardzo nam się podobała taka atmosfera.

"Jawor"

Powstało pytanie: Gdzie teraz? Były dwie odnogi, ta w prawo, do Wołkowyi i ta w lewo do ujścia Sanu i potoku Czarnego. Postanowiliśmy popłynąć w lewo. Pod wieczór dotarliśmy za wyspę na której nocowaliśmy poprzedniej nocy. Tuż za tą wyspą, wcina się w ląd głęboka zatoka, zwana Karpiową. Znaleźliśmy przy niej dogodne miejsce na nocleg i na łowienie ryb, czego stanowczo domagał się szwagier.

Postój w zatoce Karpiowej

Stanęliśmy rufą do wyjścia, pamiętając wszakże, że jezioro solińskie jest jeziorem zalewowym i poziom wody może się tu zmienić z godziny na godzinę w dowolnym kierunku. Najbardziej obawialiśmy się obniżenia tafli wody, bo groziło to utknięciem w jednym miejscu, aż do ponownego podniesienia się jej poziomu. Kontrolowaliśmy więc jej stan, przez wbicie patyka w miejscu, gdzie woda przechodziła w suchy ląd i obserwowaliśmy tendencję. Była spadkowa. Na noc wysunęliśmy się trochę na kotwicy. Marek, jak zwykle udał się w wybrane przez siebie miejsce na ryby. Pozostali zajęli się ulubioną rozrywką, grą w kości.

 Jak już wcześniej opisywałem, miałem w zwyczaju wyrzucać z łodzi jedną wędkę. Była to gruntówka (bardzo prymitywne urządzenie - krótkie wędzisko z kołowrotkiem, na którym nawinięta była zwykła nylonowa żyłka). Na końcówce był haczyk a przedtem ograniczony specjalnymi stoperami, przesuwający się na długości około 80 cm, ciężarek ołowiany. Nic więcej. Szczytówka była bardzo wrażliwa. Hałasowała przy najmniejszym ruchu, toteż zawsze wiedziałem kiedy następuje branie. Nie przejmowałem się przy tym zanadto, czy cokolwiek złapię, a jeśli już, to co to będzie. Zupełnie inaczej traktował to Marek, który celebrował każde swoje wyjście na ryby.

Tego wieczoru, jak zwykle Marek wybrał się łowić, a my postanowiliśmy pograć w kości. Rzuciłem więc (nawet nie wychodząc na dek, tylko wychylając się przez forluk) wędkę z przynętą w postaci rosówki. Założyłem (na wszelki wypadek) pętelkę z juzingu, przytrzymującą wędkę w razie, gdyby próbowała ją wciągnąć do wody jakaś większa ryba. i zasiadłem z dziewczynami do gry w kości, sącząc przy tym drobnymi łykami świetnie zaparzoną herbatkę. Gra w kości pomykała, gdy nagle zatrzepotała szczytówka. Wychyliłem się więc przez forluk i zaciąłem. Była ryba, i to dość spora. Wyciągnąłem ważącego może ze czterdzieści deko klenia. Włożyłem go do siatki, założyłem kolejną rosówkę i wrzuciłem w to samo miejsce. Wróciłem do gry w kości. Graliśmy tak ze trzy godziny. W tym czasie złowiłem dziesięć podobnych kleni, przy czym dwa mi uciekły, policzkując mnie przy tym ogonami. Osiem sztuk ryb o wadze  trzydziestu, czterdziestu dekagramów każda, to spore osiągnięcie. Biorąc pod uwagę fakt, że w zasadzie, to wcale nie łowiłem, ale grałem w kości, to naprawdę imponujący wynik.

Szwagier wrócił około godziny 23.00 z pełną siatką ryb. Były w niej uklejki, płocie, krąpie i jeden kleń ważący mniej więcej dwadzieścia pięć dekagramów. Podał mi siatkę gestem zwycięscy. Ja mu na to spokojnie, bez emocji, pokazałem swój "urobek". Dobrze, że było ciemno, bo zapewne zobaczyłbym bladość oblicza szwagra. W tej kwestii, Marek był zawsze zazdrosny, a to jedyna dziedzina, która, jak to się potocznie mówi, mnie zwisała. Łowiłem, jak były sprzyjające warunki i nigdy się do tego specjalnie nie przygotowywałem, jak też nie przywiązywałem żadnej wagi do celebrowania tej czynności. Można powiedzieć, że robiłem to od niechcenia, osiągając przy tym niekiedy imponujące wyniki,  wywołujące u mojego szwagra uczucie zazdrości. Tak było i tym razem.

Całe szczęście, że wysunęliśmy się jeszcze bardziej na kotwicy, bo w nocy zeszła woda o jakieś pół metra. Rano staliśmy tak, jakbyśmy wcale się stąd nie ruszali, rufą do brzegu.

Woziliśmy ze sobą taki mały, walizkowy grill. Złowione ryby musiały być zagospodarowane, toteż postanowiliśmy je na nim przyrządzić.

Grillujemy: nie tylko ryby...

Ula, jako nasz naczelny kuk, zajęła się tą sprawą. Niestety, w Bieszczadach pogoda jest zmienna i bardzo niestabilna. W trakcie grillowania zaczęło lać. Na szczęście usłużny brat posłużył jej parasolem.

koniec grillowania, już w deszczu.

Wieczorem przezornie wysunęliśmy się też na kotwicy, ale rankiem następnego dnia, woda przybrała i dzieliła nas od brzegu odległość kilku metrów, a nasz śledź trzymający cumę rufową, znajdował się już pod wodą. Na szczęście około 10.00 pogoda się poprawiła i mogliśmy wypłynąć. Popłynęliśmy w kierunku ujścia Sanu. Po drodze mijaliśmy fajnie nazwane zatoki: Viktoriniego (Włocha, który upodobał sobie jezioro i zbudował tu swoje siedlisko nad zatoką, której nadano nazwę od jego nazwiska - mieliśmy przyjemność poznać osobiście tego pana), zatoka Suchego Drzewa, Węża, Baranich rogów. Wreszcie stanęliśmy w ośrodku LOK w miejscowości Chrewt.

Postój w ośrodku LOK w ujściu Czarnego.

Piękne miejsce i ludzie sprawujący funkcje w tym ośrodku, bardzo mili. Następny dzień. Przenieśliśmy się, mijając "przystań szeryfa" nieco dalej w kierunku odnogi Sanu. Miejsce dzikie, przy brzegu jakiejś łąki. Rzuciłem tu, jak zwykle swoją wędkę. Coś dużego na nią wzięło, bo usłyszałem straszne telepania szczytówką. Kiedy wynurzyłem się z forluku, żeby zaciąć, stwierdziłem, że żyłka ze środka jeziora, przemieściła się pod brzeg. Haczyk został odcięty. To coś musiało mieć zęby. Może to miejscowy potwór (wzorujący się na Nessi?)

Rano podjęliśmy decyzję, że przemieścimy się na powrót do zatoki Karpiowej, a następnie popłyniemy w drugą odnogę, do Wołkowyi. Tak też uczynilśmy.  Podróż była całkiem miła, zważywszy, że towarzyszyły nam inne żaglówki. Nastał bowiem weekend. Zjechali tu Rzeszowiacy i Krakowianie, by spędzić na wodzie wolny czas. Choć preferowaliśmy zawsze ciszę i spokój, niekiedy fajnie jest obcować z innymi żeglarzami. Minęliśmy zatłoczoną wyspę Energetyków koło Polańczyka i popłynęliśmy dalej, aż do Wołkowyi.

Wiedziałem, że udając się w Bieszczady, należy zaopatrzyć się w solidne buty gumowe. Padające tu często ulewne deszcze, rozmywają w mig ciężką, gliniastą ziemię, po której nie da się chodzić w normalnym obuwiu. Dobrze, że byliśmy tak zaopatrzeni. Niski stan wody spowodował, że do miejscowości, nagle zrobiło się daleko. Trzeba było przejść spory kawałek po dnie jeziora. Sama miejscowość, to zabita deskami wieś, gdzie funkcjonował jakiś sklepik i bar, ale ten był czynny dopiero w sezonie, który właśnie miał się zacząć. Wróciliśmy zaopatrzeni w wiktuały i odbiliśmy od nadzwyczaj niegościnnego (właśnie z powodu niskiego stanu wody) brzegu. Popłynęliśmy do nieodległej zatoki Wisielca (ach, te tutejsze nazwy!), gdzie brzeg był wystarczająco stromy, byśmy nie musieli się obawiać, że nazajutrz obudzimy się w jachcie, osiadającym na plaży. Ranek był wietrzny. Postawiliśmy więc tylko foka i ruszyliśmy w kierunku Polańczyka. Dotarliśmy tam w dwie godziny, ale złapała nas ulewa. Byliśmy na to przygotowani. Mieliśmy na sobie stroje przeciwdeszczowe. Na szczęście było ciepło.

Przybiliśmy do wolnego miejsca przy pomoście w marinie Polańczyk z zamiarem uzupełnienia zapasów, szybkiego, pobieżnego zwidzenia miejscowości i wypłynięcia dalej. Poszedłem do widocznej z powodu znacznego wyniesienia nad poziom innych budynków, oszklonej bosmanki, by zgłosić nasz krótki pobyt i zapytać o ewentualną odpłatność. Bosman, jak zwykle bardzo miły człowiek (zastanawiam się czemu bosmani wszystkich marin są zazwyczaj takimi miłymi i otwartymi ludźmi, czyżby byli specjalnie dobierani do tej funkcji?) stanowczo zaoponował przeciwko naszym zamiarom. Stwierdził bardzo grzecznie, ale stanowczo, że jest to miejsce rezydenta, który wypłynął na jezioro i w każdej chwili może wrócić. Zebrałem się na żart. Powiedziałem:
- Panie bosman. Widzisz tego faceta w niebieskiej kurtce z kapturem?
- Tego nieogolonego wielkoluda? spytał bosman.
- Tak, o tego chodzi. To mój szwagier!
- O! to przepraszam, odrzekł bosman udając przestraszonego.
- możecie stać tu najwyżej dwie godziny. Jak przypłynie rezydent, postawimy go przy waszym jachcie, a potem przestawimy na miejsce.
Tak więc "załatwiłem" chwilowe cumowanie przy pomoście, "strasząc" bosmana Markiem. Kiedy wróciłem i opowiedziałem tę historyjkę pozostałym członkom załogi, trochę się uśmiali, ale Marek wrócił na jacht, żeby się ogolić.

Kiedy wróciliśmy z Polańczyka, właściciela miejsca przy pomoście jeszcze nie było, ale kiedy odbiliśmy, zjawił się. Minęliśmy się jakieś sto metrów od przystani. To się nazywa mieć szczęście!

Stanęliśmy przy półwyspie Werlas. Była tu dobra do kąpieli plaża. Inni żeglarze też korzystali z tego miejsca.

Będzie padać, czy nie? 
.. e, chyba nie. Wykapię się.
Jestem pewien. Wykąpię się!
Trochę zimna ta woda!
Fajnie, że się zdecydowałem - wykrzykiwał Marek!

 Wieczór wygonił naszych towarzyszy. My zostaliśmy. Rano jeszcze raz popłynęliśmy do przystani Jawor. Weszliśmy na zaporę, z której można zaobserwować ławicę ogromnych ryb, pływających w przejrzystej wodzie. Pływają tu bezpiecznie, bo obowiązuje zakaz łowienia z zapory. Znów poszliśmy na camping i usłyszawszy "Zielone wzgórza nad Soliną", zobaczywszy kiczowate kartki okolicznościowe z zielonymi damskimi biustami z nadrukiem: " Pozdrowienia z zielonych wzgórz nad Soliną" i wiele innych tandetnych pamiątek, z niesmakiem oddaliliśmy się z tego miejsca. Wróciliśmy na sprawdzone miejsce nad zatoką Karpiową. Niestety, nasze stanowisko było już zajęte. Marek był niepocieszony, ale ja starałem się mu wyperswadować, że miejsce nie jest ważne. Ważne jest nastawienie. Zrobiliśmy tak, jak kiedyś na Jezioraku. Zdjęliśmy achtersztag i łowiliśmy z rufy, zresztą z marnymi wynikami.

Rano przepłynęliśmy na drugą stronę zatoki, na pagajach. Nasze dawne miejsce zwolniło się. Potrzebne nam było do uporządkowania łodzi i przygotowania jej do zdania. Rano wróciliśmy do Teleśnicy Oszwarowej. Miła pani, która wydawała nam łódź, nie szczędziła nam komplementów za stan oddawanego jachtu. Nie powiem, było nam miło.



0 komentarze:

Prześlij komentarz