środa, 13 czerwca 2018

Rejs zawiedzionych nadziei~Z prądem i pod prąd

Jeszcze pod koniec 2008 roku nawiązałem kontakt z pewnym architektem, który przypadkiem był także miłośnikiem wodniactwa. Po kilku telefonach, umówiliśmy się w Cigacicach, na Kucyku w celu dokonania wizji lokalnej. Rzecz dotyczyła sterówki, którą zdecydowałem dobudować do jachtu. Konstruktor Weekenda wyraził zgodę, a nowopoznany architekt, Pio - chęć, i tak powstał projekt nadbudówki do Kucyka.
                                                                       Grill nad Odrą
Trzeba przyznać, że jacht zyskał zarówno na wyglądzie, jak i na walorach użytkowych. Odtąd, nie musiałem moknąć, gdy padał deszcz i nie raziło mnie słońce, miałem także ochronę od wiatru. Jednym słowem: same zalety!

                                                       Kucyk z nową sterówką
Mogłem też zaplanować długi rejs z Cigacic do Gdańska, z opłynięciem pętli żuławskiej. Wiązałem z tym rejsem nadzieję na potwierdzenie tezy, że z żeglugą śródlądową w Polsce, nie jest tak źle, jak wydawać by się mogło. Niestety. Nadzieje były płonne...

Tekst, który zamieszczam poniżej, był już wydrukowany w sierpniu 2009 roku na "Wirtualnym statku". Obrazuje moje autentyczne spostrzeżenia i odczucia. Należy przyznać, że od tamtego momentu zaszło wiele zmian na szlakach wodnych, szczególnie w dziedzinie turystyki. Powstały liczne mariny i miejsca postoju dla łodzi turystycznych. Dobrze by było, żeby uchwalone ostatnio nowe prawo wodne nie zniweczyło tych osiągnięć.

                                                                            * * *


19 czerwca 2009. Rodzima keja w Cigacicach. Jest wczesne popołudnie. Jacht motorowy Kucyk gotowy do drogi. Wchodzimy na pokład. Pełnię w tym rejsie rolę skippera, choć to nie ja mam najwyższy stopień motorowodny. Płynie ze mną kolega Józek i trójka dzieciaków: 14,12 i 9 lat.
Ortodroma: Cigacice – Gdańsk, śródlądziem.

Odra niesie nas spokojnie. Płyniemy 13 km/h nie wiedząc, że w zbiorniku tworzą się wiry... Od następnego etapu przyciągniemy nieco cugli Kucykowi, by starczyło pieniędzy na paliwo do Gdańska. Pierwszy nocleg wypadł nam przy odrzańskiej główce. Wygodne zejście na suchy ląd i przyjaźni  (!) wędkarze. Następnego dnia docieramy do Kostrzyna.

Tu zatrzymujemy się przy gościnnej kei klubu Delfin. Czyste sanitariaty, prysznic, woda do zbiornika. Okazuje się, że to ostatnia prawdziwa marina przed Gdańskiem. Na całej trasie nie ma ani jednego miejsca, które można by tak nazwać. Wprawdzie w Bydgoszczy liczyliśmy na usługi pewnej mariny, ale udało nam się tylko skorzystać z prądu i (przypadkowo) z prysznica. Marina upada. Jeszcze chwila i nie będzie można nawet do niej przepłynąć przez wodorosty... Szkoda! Nawet nie wymienię jej nazwy, by nie robić przykrości życzliwym ludziom, którzy nas tam przyjęli. W Santoku jest namiastka mariny, ale nie wiadomo kto nią zarządza. Wprawdzie dostaliśmy klucze do WC i prąd, ale jakby mimochodem, też tylko z ludzkiej życzliwości.


Ludzka życzliwość to "towar", którego nam w całym rejsie nie zabrakło!
Prawie wszyscy ją nam okazywali. Widać, że w Polakach wciąż tkwią ogromne pokłady dobrej woli, życzliwości i wrodzonej gościnności. Wszyscy (z nielicznymi wyjątkami) byli dla nas bardzo mili i życzliwi. Dobrze, bo chociaż tu mogę powiedzieć, że nie zawiodłem się na bliźnich i że moje nadzieje na rejs w atmosferze życzliwości spełniły się.
                                                                  Zabytkowa KUNA

Zenek. Dzięki niemu mieliśmy wspaniałą "metę" w Gdańsku. Nie tylko pozwolił nam przez kilka dni za darmo cumować do nabrzeża, ale obwoził nas swoim autem po mieście służąc za przewodnika i wspaniałego opiekuna przez cały okres naszego tam pobytu.


Jeden z użytkowników portalu żegluga wczoraj, dziś i jutro, Janusz K. umówił się z nami telefonicznie na śluzie w pobliżu jego domu (zatrzymaliśmy się tam celowo, żeby móc się z nim spotkać). Zabrał nas swoim samochodem do warsztatu, gdzie pokazał budowaną przez siebie wspaniałą, 10 - metrową łódź, a w drodze powrotnej zawiózł na stację benzynową, gdzie mogłem kupić paliwo do Kucyka. Bardzo miło wspominamy oboje z żoną to spotkanie.
Był też Tadzio, mój kuzyn, który woził mnie swoim autem po Bydgoszczy, żebym mógł również uzupełnić paliwo.
                                                       Gorzów Wlkp. Bulwary
                                                      Noteć bystra

                                                             Kucyk w śluzie Krzyż


Potem był Jarek. Kolega, już znacznie wcześniej poznany przez internet. Przyspieszył nasze płynięcie dając znać śluzowemu na śluzie Przegalina, że nadpływamy, Potem, wraz ze swoją rodziną gościł nas w swoim domu, w Nowym Dworze Gdańskim. Popłynąłem tam celowo, kiedy wracałem, zaliczając przy okazji rzekę Tugę.

Dziękuję też: Gospodarzowi przystani w Nakle, śluzowym ze śluz: Krzyż, Wieleń, Lipica, Gromadno, Krostkowo , Nakło Zachód, za wyrozumiałość i spolegliwość. Ci ludzie bardzo ułatwiali nam życie. Pozostali śluzowi też okazali się bardzo mili. Dziękuję Wam Wszystkim!

Toaleta, to słowo, jak jakieś nieprzyzwoite hasło, wzbudzało w ludziach niepokój graniczący z agresją. Nikomu nie przychodziło do głowy, że cywilizowany, mający się za kulturalnego, człowiek zechce załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne w przyzwoity sposób, tymczasem w wielu miejscach, gdy spytaliśmy o toaletę, zamiast wskazać nam przynajmniej "sławojkę" pokazywano najbliższe krzaki. Wprawdzie posiadamy sprzęt w postaci saperki, ale dyskomfort w załatwianiu swoich potrzeb w takim miejscu, był znaczny. Zastanawiam się, czego obawiają się ci ludzie, że (przepraszam za wyrażenie) osra się im sedes i nie posprząta po sobie? W Słubicach, kiedy po raz drugi (w zeszłym i tym roku) wskazano mi nabrzeże poza obrębem RZGW, tylko dlatego, że spytałem o toaletę, ze złości, nie użyłem, jak to mam w zwyczaju, saperki... Zastanawia mnie, jak długo w polskiej, zaściankowej świadomości będzie trwało, że toaleta to jakieś tabu? Wyjątkiem był Gościnny Klub Wioślarski w Grudziądzu, który nie tylko pozwolił nam zatrzymać się przy swoim pomoście, ale także wręcz namówił do skorzystania ze śmietnika, toalety, no i najbardziej przez nas pożądanego prysznica. Serdecznie dziękujemy KOLEDZY WODNIACY Z GRUDZIĄDZA!

Śmieci, to kolejny problem, z którym przyszło się nam zmagać. Nie można ich oddać na śluzie! Dziwne, ale prawdziwe! W cywilizowanych krajach, gdzie dba się o środowisko, nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby na śluzie nie pozwolić człowiekowi na: pozostawienie śmieci, uzupełnienie wody, skorzystanie z toalety, a kiedy (teraz już w większości jachtów jest) ma się toaletę chemiczną, pozwolić pozbyć się jej zawartości. W końcu ma się w ten sposób chronić nasze środowisko naturalne! U nas to niespotykane. Całe szczęście, że jak wcześniej wspomniałem, otoczeni byliśmy atmosferą powszechnej życzliwości i śluzowi, przyjaźni wodniakom ludzie, pozwalali z własnej inicjatywy, to tu, to tam skorzystać z dobrodziejstw cywilizacji.

Przyroda. Bogata na całym szlaku, jednak najbogatsza! (sic) na Odrze! To tu
spotkaliśmy bobra, wydrę (tę także na Wiśle),Na kanale bydgoskim rzucił nam się niemal wprost pod dziób, dzik. Musieliśmy ostro dawać całą wstecz, żeby mógł przepłynąć. Udało się. W Ujściu widzieliśmy nawet przepływającego Noteć krecika. Wyglądał jak zabawka sprzedawana w misce z wodą na straganie. Przebierał łapkami przednimi i tylnymi, wolno posuwając się do przodu. W dzieciach wzbudziło to szczery śmiech. Bociana czarnego, liczne pary (nawet z młodymi) orłów bielików,widuje się niemal tylko na Odrze. Na bieliki trafiliśmy dopiero na Kanale Bydgoskim. Kania Ruda, to popularny na Odrze ptak, w innych rejonach rzadko spotykany. Na Wiśle spotkaliśmy jakiś gatunek rybitwy, nigdzie indziej przez nas nie widziany. Flora jest bogata wszędzie. Najbardziej jednak rzucającym się w oczy, niechcianym gatunkiem rośliny, która "przebojem" zajmuje noteckie brzegi, jest BARSZCZ. Roślina niebezpieczna i … wszechobecna na Noteci. Trzeba tu też wspomnieć o kormoranach. Są coraz liczniejsze i wydają się być zmorą dla nadwarciańskich i nadnoteckich drzew. Obsiadłszy je, tak długo traktują swoimi odchodami, aż drzewo obumiera. Na moich zdjęciach widać liczne uschnięte drzewa. Najczęściej zostały zniszczone przez kormorany, lub bobry.

Żegluga śródlądowa. Bezpośredni powód moich zawiedzionych nadziei. Płynąłem z przyklejonym na burtach znaczkiem Towarzystwa Entuzjastów Żeglugi Śródlądowej, licząc na liczne spotkania nie tylko z innymi entuzjastami, ale także z zawodowcami. Niezawodny okazał się jedynie (jak zawsze!) Pan Czesław S. niezmordowany Odrzak! Przed nim w pewnej odległości płynął w górę Odry zestaw pchany Koziorożcem. Wydawało mi się, że za sterem widzę znajomą twarz jednego z kapitanów. Potem (kiedy już wracałem) widziałem tego Koziorożca cumującego w kostrzyńskim porcie. Innymi mijanymi przeze mnie statkami były: Zabytkowa KUNA, którą mijaliśmy w okolicy Gorzowa, potem bagrujący Noteć Łosoś, w drodze powrotnej widziałem ładowane piachem barki i stojący w porcie malborskim pchacz. W samym Malborku statek białej floty z Ostródy. Rozmawiałem nawet z jego załogą. Narzekali na brak turystów chętnych do odbycia choćby godzinnej wycieczki po Nogacie. Na Wiśle spotkałem jedną barkę roboczą, pchającą koszarkę. Zestaw ten wyprzedziłem powyżej Grudziądza, oraz śmieszny zestaw: pchacz pchający holownik, choć nie wiem czy nie było odwrotnie, holownik ciągnący pchacz... Było jeszcze kilka jachtów mijanych po drodze, ale naprawdę niewiele. Na Warcie spotkałem jacht turystyczny holenderskiej bandery, na Odrze kilka jachtów niemieckich i kilka polskich. Ruch niewielki. W okolicach Eisenhitenstadt, spotkałem niemiecki statek roboczy przy pracy, który potem mnie wyprzedził i zniknął w wejściu do kanału Odra – Szprewa. Zważywszy, że mój rejs trwał miesiąc, a czynnie przepłynąłem niemal 170 godzin, to naprawdę nie może napawać optymizmem! Nikłe zainteresowanie zachodnich turystów naszymi szlakami zapewne spowodowane jest brakiem jakiejkolwiek infrastruktury sanitarnej i pobytowej. Wprawdzie nowoczesne jachty są w pewnej mierze samowystarczalne, to przecież kontakt z lądem jest niezbędny! Trzeba przecież gdzieś zrobić zakupy, uzupełnić paliwo, wodę, pozbyć się ścieków i kloaki, a u nas gdzie? Kiedy wracałem, wody Wisły i Odry były wyższe niż zazwyczaj. Zdarzyło się, że po wypłynięciu ze Słubic, nie miałem gdzie wylądować musiałem więc stanąć na kotwicy gdzieś w krzakach. Może i romantyczne, ale czy praktyczne? Czy po takich doświadczeniach włóczenia się dniami i tygodniami po krzakach, zachodni turysta zechce tu powrócić? My jesteśmy zaprawieni w bojach i trochę przyzwyczajeni do siermiężności naszych szlaków, ale proszę Państwa, nie akceptujemy takiego stanu! Wyciągam więc wnioski z moich miesięcznych obserwacji: Żegluga Śródlądowa w Polsce nie istnieje. To, co obserwowałem, to tylko jej namiastka, próba znalezienia się w zaistniałej sytuacji. Wiem, że bezpośrednią przyczyną takiego stanu rzeczy jest słaba infrastruktura szlaków wodnych. Rozmyte przez powodzie, nie remontowane ostrogi, nie pogłębiane dno, nie wykaszane nawet wały przeciwpowodziowe na Odrze powodują, że szlak Odry środkowej traci stale na znaczeniu, dziczeje a wkrótce przestanie być użyteczny dla żeglugi zawodowej. Przez jeszcze kilka lat będzie można go użytkować turystycznie, lecz potem będzie tylko ostoją bobrów i dzikiego ptactwa. Powodzie staną się tu codziennością a obszar w odległości kilku, niekiedy kilkunastu kilometrów od osi rzeki będzie niedostępny, dziki i nikomu niepotrzebny. Nie wspomnę już nawet o totalnie zaniedbanej Wiśle. Winię za taki stan rzeczy bezmyślnych ekologów, wlewających w ludzkie mózgi jad nieprawdziwej niby ekowiedzy, tworząc wygodne dla siebie stereotypy, pozwalające wyłudzać potem niebotyczne datki za zaniechanie protestów, no i naszą polską bezradność...

Warta.
Kiedy do niej wpłynęliśmy, zauważyliśmy, że ma na brzegach poustawiane znaki nawigacyjne i kilometrowe. Po kilku kilometrach nawigację pozostawiono nam samym. Kilometraż, aczkolwiek dziwny, bo zerowy kilometr usytuowano przy ujściu rzeki, pozostał.

Noteć.
Tu prawie nie ma znaków nawigacyjnych. Zdarzają się znaki kilometrowe (czasami) wiele znaków jest nieczytelnych. Nikt ich nie odnawia. Niektóre widocznie chylą się ku upadkowi. Widać, że nie mają oparcia w odpowiedzialnych za szlak ludziach. Dobrze choć, że Noteć leniwą wybagrowano. Tu chylę czoła przed RZGW w Poznaniu, choć można było to zrobić nieco wcześniej i wybagrować też same dojścia do śluz, bo są one niekiedy tak zarośnięte, że dotarcie do nich staje się wręcz koszmarne!

Kanał Bydgoski.
Całkowicie martwy. Nikogo tam nie spotkałem w drodze do Gdańska , ani powrotnej. Widać jednak, że ktoś czasem tamtędy pływa. Woda w bydgoskiej części kanału, poniżej śluzy Czyżykowo jest tak brudna i śmierdząca, że staraliśmy się jak najszybciej przepłynąć ten odcinek (z zatkanymi nosami). Śruba Kucyka wzniecała tumany jakiegoś czarnego, cuchnącego szlamu, który układał się po bokach kilwatera w smolisty szpaler. Fuj! Widać, że ta część kanału wymaga natychmiastowej ludzkiej interwencji. Najśmieszniejsze, że przy kolejnej śluzie, na tym samym śmierdzącym kanale, komuś przyszło do głowy usytuować marinę. Kto zechce w takim śmierdzącym miejscu się zatrzymać na noc?

Brda.
Na bydgoskim odcinku zagospodarowana, czysta i ruchliwa. Tu spotkaliśmy nawet prywatną barkę mieszkalną o nazwie Gustav. Przypłynęła gościnnie z Niemiec i pięknie się prezentowała! Potem była Wisła. Nic tylko woda, łachy na środku rzeki, woda i zarośnięte krzakami brzegi. W okolicy Grudziądza jakaś pogłębiarka, druga w okolicy śluzy Biała Góra. Kilka jachtów po drodze i tak do Gdańska! Polska jest środkiem kontynentu zwanego Europą, ma ponad 3000 kilometrów szlaków żeglownych i co? Kilka jachtów, dwie trzy barki widziane w ciągu miesiąca? To ma być żegluga? Wcale się temu nie dziwię. Kto przy zdrowych zmysłach, myślący ekonomicznie zechce opierać swoją działalność na nieregularnych dostawach czy odbiorze towarów? Nasza żegluga zależna jest od kaprysów zaniedbanych rzek, od źle utrzymywanych, coraz bardziej zaniedbywanych szlaków, od wielu czynników powodujących, że transport, choć najbardziej rentowny i najbardziej ekologiczny, staje się nieopłacalny z powodu swojej nieprzewidywalności. To nieprawda, że powinno się pływać, by opłaciło się remontować szlaki, jest dokładnie odwrotnie: trzeba dostosować szlaki, by można było po nich odpowiedzialnie i regularnie pływać! Tę myśl dedykuję naszym rządowym decydentom.

Wisła.
Po przejściu śluzy Czersko Polskie, chyba najnowocześniejszej w Polsce (no, może dorównuje jej śluza Przegalina w Gdańsku), wchodzimy na królową polskich rzek. Wrażenie jest spore. Wisła u ujścia Brdy jest szeroka i ogromna, nawet przy niskim stanie wody. Kiedy minie się most w Fordonie, a za nim, na lewym brzegu port rzeczny, zaczyna się zabawa w pijanego luda... Pływanie odbywa się ściśle według oznakowania (świetnego zresztą). Jeśli przez nieuwagę zmieni się nieco marszrutę, za karę siada się natychmiast na mieliźnie. Najciekawsze jest to, że na samym środku rzeki pojawiają się piaszczyste wyspy, okupowane przez ptactwo wodne. Spotkałem na Wiśle dwie dziwne rzeczy: Oznakowanie w postaci dwóch worków wypchanych sianem na długiej tyczce i tablicę z napisem: Uwaga Ge..... (no właśnie, nawet nie zapamiętałem tego słowa). Ciekawe też, że nigdy nie zauważyłem, żeby podawano w jakiejś literaturze w ramach zwyczajów określonego dorzecza) takiego oznakowania. Ciekawostka.

Żegluga Wisłą jest trudna. Przemiały trafiają się nawet na wyznaczonym szlaku. Płynęliśmy z sondą głębokościową, która w niektórych miejscach, na przejściach wskazywała mniej niż 60 cm głębokości. Całe szczęście, że Kucyk ma tylko 40 cm zanurzenia! Moje zdziwienie wzbudziła pierwsza napotkana łacha. Była sobie na środku Wisły i już! Od tego momentu zwiększyliśmy uwagę i prowadzenie jachtu stało się bardziej stresujące. Cały czas należało wykorzystywać lornetkę do penetrowania przeciwległych brzegów w celu odnajdywania znaków nawigacyjnych. Udało się! Do Gdańska nie siedliśmy na mieliźnie. W drodze powrotnej mieliśmy znacznie łatwiej, choć spalaliśmy więcej paliwa. Wisła była wezbrana i przestały nas interesować znaki nawigacyjne.

Płynęliśmy zatem "na krechę" prosto pod prąd. Też się udało. Ze śluzy Biała Góra do Brdyujścia płynęliśmy około 18 godzin, osiągając średnią prędkość ok. 6,4 km/h. Na zdjęciach dołączonych do tekstu, starałem się pokazać wszelkie uroki naszych wód śródlądowych, napotkaną zwierzynę, także urządzenia wodne i ich stan.

Wstyd. To uczucie, które towarzyszy mi zawsze ilekroć przepływam Polsko Niemieckim odcinkiem Odry. Długo nie mogłem pojąć, czemu chciałbym jak najszybciej opuścić te wspólne wody. Teraz już wiem. Wstydzę się po prostu za swoich rodaków, którzy doprowadzają do tego, że dysproporcje między naszym a Niemieckim brzegiem są widoczne gołym okiem i hańbią nas wszystkich. Zarówno w ubiegłorocznym, jak i w tegorocznym rejsie, jedynymi ludźmi widzianymi przeze mnie przy pracy,na odcinku od Kostrzyna do ujścia Nysy Łużyckiej, byli Niemcy. To oni naprawiają ostrogi, oni pogłębiają Odrę na przemiałach, oni ustawiają pławy i stawy, oni też podwyższają i wykaszają wały, urządzają miejsca parkingowe dla statków i łodzi turystycznych a u nas? Nicnierobienie , dzicz i jeszcze raz dzicz. Przykro patrzeć człowiekowi i zachowywać przy tym godność współobywatela Unii Europejskiej! Jeszcze bardziej, ale jakoś tak swojsko wstydzę się, kiedy wpłynę w Odrę powyżej ujścia Nysy Łużyckiej. TAM DOPIERO ZACZYNA SIĘ SKANSEN!!! Ludzie, jak ja się wstydzę!

Infrastruktura. To coś, co kiedyś cechowało nasze szalki wodne. Jedynymi śluzami, które mogę uznać za urządzenia w zadowalającym stanie to: Czersko Polskie, Przegalina, i ostatnio odnowiona śluza Wieleń. Pozostałe są w złym, lub bardzo złym stanie technicznym, wołającym o natychmiastową interwencję. Szlaki rzek swobodnie płynących. Nawet nie będę wymieniał braków. To totalnie zaniedbane odcinki szlaków wodnych. Niedługo nie będą nadawały się nawet do turystyki. Totalna klapa!

Zawiedzione nadzieje. Kiedy wyruszałem w rejs, byłem przekonany, że ujrzę wiele statków płynących Odrą. Zobaczyłem dwa. Liczyłem, że na szlaku Wisła Odra spotkam kilka barek. Spotkałem przycumowane do nabrzeża statki szkolone w Nakle i barki w byłym porcie w Czarnkowie (przeznaczone na żyletki?). Na Wiśle też się zawiodłem. Nawet Gdańsk nie napawał optymizmem. Port jakiś taki... pustawy.

Teraz czuję się smutny, bo przecież jestem obywatelem Unii Europejskiej, ale z całą pewnością nie pierwszej, ani nawet drugiej kategorii. Jestem pariasem pośród możnych Europy, nic nie znaczącym chłystkiem, który płaci podatki za to, żeby czuć się obywatelem wykluczonym, człowiekiem zmuszonym do życia poniżej europejskich standardów.

Gdybym pisał ten tekst dziś, pewnie miałby on nieco łagodniejszy wydźwięk, bowiem od tamtego czasu, dzięki pozyskiwaniu unijnych dopłat, wykonano wiele marin, poczyniono zmiany w infrastrukturze, podjęto remonty śluz na Kanale Bydgoskim. Wiele miast usytuowanych wzdłuż rzek i kanałów, odwróciło się "twarzami" ku wodzie. Doskonałym przykładem jest Gorzów Wielkopolski ze swoimi przepięknymi bulwarami. Niestety przykre wrażenie, jakie odniosłem po wspomnianym rejsie będzie trwało nadal.

czwartek, 17 maja 2018

Pierwszy rejs do morza Cz.IX ~ Z prądem i pod prąd

Bladym świtem wyrwałem kotwicę i rzuciłem cumy, by podjąć na nowo przerwany rejs w górę rzeki. Takie mozolne wspinanie się pod prąd ma równą ilość wad, co i zalet. życie towarzyskie na jachcie kwitnie, można dość szczegółowo lustrować oba brzegi, bo statek posuwa się z prędkością piechura. Ładna pogoda, dodatkowo podnosi atrakcyjność rejsu, bowiem można wylec na pokład i korzystać z kąpieli słonecznych. Wielu odpoczywających na brzegu, pozdrawiało nas, artykułując przy tym, jak nam zazdroszczą, bo mamy tak fajnie...
W tym wypoczynkowym zapędzie poszliśmy nieco za daleko. Zdarzyło się to po minięciu wejścia do kanału Odra-Hawela. Byliśmy tak rozkojarzeni, że podczas popijania kawy, straciłem czujność i zszedłem ze szlaku żeglownego, nie zwracając uwagi na znaki. W średnim biegu Odry, Między ujściem Nysy Łużyckiej a Cigacicami, dla Kucyka, mającego jedynie około 40 cm zanurzenia, takie zejście ze szlaku, nie miałoby żadnych następstw, ale w tym miejscu, usiadłem na mieliźnie. Marek pomógł silnikowi bosakiem i szybko zeszliśmy na głęboką wodę. Od tego momentu pilnowałem już znaków.
Po niedługim czasie, ponownie przybiliśmy do bardzo przyjaznego brzegu przy Nadzorze Wodnym w Gozdowicach. Pani Danuta przywitała nas we właściwy sobie, życzliwy sposób. Potraktowała nas jak starych znajomych i tylko nowym załogantom pokazała włości. Znów otrzymaliśmy wstęp na stołówkę i do sanitariatów. Przy okazji opowiedziałem, że wszedłem na mieliznę, zatajając przy tym, swoje gapiostwo. Pani Danuta natychmiast chwyciła za telefon i poprosiła swojego pracownika o dostarczenie aktualnego skanu dna. Ten przyniósł taśmę z wykresem podobnym do EKG, tylko w dużym powiększeniu i na bardzo długim papierze. Na pytanie, który był to kilometr, udzieliłem odpowiedzi, a szefowa Nadzoru, ze skupioną miną przejrzała właściwy odcinek wykresu i orzekła: Jeśli z jakiegoś powodu nie zeszliście ze szlaku, to takie zdarzenie nie mogło mieć miejsca, bowiem na całym szlaku, zarządzanym przez nadzór, głębokość tranzytowa wynosi 1m, 40 cm. Przyznałem się do tej kawy i do gapiostwa, a kierowniczka nadzoru zmieniła minę na bardzo usatysfakcjonowaną.

Znów słuchaliśmy wizgów wydawanych przez prom, ale tym razem nieco krócej, gdyż z nieznanych powodów, maszyna się popsuła i prom czekał uziemiony na przyjazd serwisu.
Czas wykorzystaliśmy na zwiedzanie okolicy i zwykły wypoczynek.
                   Gozdowice zachowamy w pamięci, jako nadzwyczaj przyjazny brzeg.

Kontynuując rejs, zahaczyliśmy o Kostrzyn. Przycumowaliśmy tym razem przy oficjalnym, miejskim nabrzeżu, skąd było bliżej do interesujących nas obiektów: stacji paliw i marketu. Podzieliliśmy się na grupki. Każda z nich miała jakieś zadanie, po wykonaniu którego, wróciliśmy na pokład Kucyka i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Na kei, tuż koło naszych głów wygrzewał się dorodny zaskroniec, któremu cyknąłem fotkę. Na szczęście nie zauważyła go Marta, która nie cierpi wszystkich wijących się stworzeń. Oj, narobiła by krzyku!


Kiedy wyszliśmy ponownie z Warty na Odrę i zbliżyliśmy się do mostu granicznego, zauważyliśmy sporą grupę obiektów płynących w dół rzeki.
Po chwili okazało się, że to statki i jachty, oraz znana tratwa FLISU ODRZAŃSKIEGO.


                                   Statkiem dowodzenia był w tej edycji Flisu AQATOR

Przyjemnie spotkać brać żeglarską na szlaku. Zawsze są miłe, przyjazne gesty pozdrowień i pobukiwania sygnałów dźwiękowych.

Po pewnym czasie znów spotkaliśmy grupę. Tym razem, byli to kajakarze. Spływ organizowany przez Niemców, gdyż przeważającą grupę stanowili właśnie wodniacy płynący pod banderą niemiecką, choć widać było także Czechów, Słowaków, a nawet Francuzów. Była też grupka Polaków.

Ledwie minęliśmy się ze spływem, kiedy ponownie, w górze rzeki, z za zakrętu wypłynął jakiś, płynący z dużą prędkością, jacht motorowy. Około pięciuset metrów przed naszym dziobem skręcił ku niemieckiemu brzegowi, gdzie w dogodnym miejscu, przy plaży lądował. Z dala zauważyłem gesty ludzi, coś jakby wzywali pomocy. Podpłynąłem i widzę, że to motorówka niemieckiej policji wodnej. Pomyślałem, że uległ awarii silnik i potrzebują podholowania do jakiegoś cywilizowanego miejsca. Najbliższym takim miejscem było Lebus.

Kiedy się zbliżyłem na odległość głosu, spytałem, czy potrzebują pomocy, okazało się, że nie, że oni chcą nas skontrolować. Przejrzeli dokumenty osobiste sternika, czyli moje, potem dokumenty łodzi, spytali dokąd zmierzamy i grzecznie się z nami pożegnali. Popłynęliśmy dalej, mijając po drodze wspomniane, malowniczo położone Lebus (po polsku, Lubusz).


                                                              Niczym HOLLYWOOD...

Między miejscowościami Lebus i Frankfurt Oder (po drugiej stronie Słubice) jest niewielka odległość, toteż dopłynęliśmy spokojnie do portu Nadzoru Wodnego w Słubicach. Tu też można się zaopatrzyć w pobliskiej stacji w paliwo i zrobić zakupy w przyległym do niej sklepie. Niestety, mimo, że z nabrzeża tego portu korzystaliśmy wielokrotnie, nie mam dobrych wspomnień. Tu zawsze jest "po obiedzie". Nigdy nie pozwolono skorzystać nam z sanitariatów, z przyłącza energetycznego, czy z węża z wodą pitną, choć muszę przyznać, że nigdy nie zabroniono cumowania.


Rano, bez żalu odpłynęliśmy ze Słubic, kierując się nadal w górę rzeki.
Kontrolujący nas wczoraj policjanci, dzisiaj ponownie nas mijali, płynąc tym razem w górę rzeki. Dla odmiany, zrobili to niezbyt grzecznie, bo wyprzedzili nas w niewielkiej odległości, wzbudzając przy tym dużą falę. Ula akurat gotowała obiad. Musiała trzymać garnki, by się nie powywracały.

Kolejny nocleg wypadł nam gdzieś w okolicy starego wejścia do kanału Odra - Szprewa w miejscowości Eisenhitenstadt,  które charakteryzuje się pięknym klifem. I tym razem, wieczorem usłyszeliśmy syrenę płynącego w górę statku. Był to często spotykany na odrzańskim szlaku Domil 2, pod kapitanem Czesławem Sz.
Ranek następnego dnia był również pogodny. Wyruszyliśmy wcześnie, bo płynąc tak wolno, przemierzaliśmy niewielkie odcinki, a przecież urlop nieubłaganie zbliżał się do końca.
Po drodze, przy niemieckim brzegu, znów (bo mijaliśmy je już płynąc w dół rzeki) widzieliśmy charakterystyczne kominy porzuconej fabryki. Widać było w nich charakterystyczne dziury, wybite podobno przez Rosjan w czasie II Wojny Światowej, którzy z kominów uczynili sobie tarcze do strzelań artyleryjskich.

Zresztą, na tym odcinku spotkać można więcej pozostałości po wojnie. W miejscowości Kłopot, (po polskiej stronie) słynącej z wielkiej populacji, gniazdującego tu, bociana białego, jest widoczna ruina mostu. Niemcy już dawno usunęli swoją część ruiny, Polacy widać mają z tym kłopot...

Płynęliśmy powoli, lecz relację można skrócić, na tyle, by nie zanudzić na śmierć czytelnika, toteż dodam wzmiankę, że niebawem było Krosno Odrzańskie, które, jak zwykle stało się miejscem zaopatrzenia i odpoczynku.
                                                                      Krosno Odrzańskie
 
Potem, mijając liczne stanowiska letniego gniazdowania gatunku homo sapiens, piękne klify w Podlegórzu i Gostchorzu, dopłynęliśmy do okolicy ujścia Ołoboku do Odry. Tu dopadła nas potworna burza. Wiatr miotał przycumowanym pospiesznie do plaży Kucykiem tak, jakby chciał go unicestwić. W pobliżu z trzaskiem runęło na ziemię drzewo. Na szczęście staliśmy w znacznej odległości od porastających brzeg drzew i zarośli. Nic nam się nie stało. Po obiedzie ruszyliśmy w dalszą drogę. Pod wieczór staliśmy już przy bezpiecznej kei w cigacickim porcie. Miesięczny urlop dobiegł końca. Pozostały po nim tylko miłe wspomnienia, którymi się z Wami właśnie podzieliłem.

Bay Bay Odra!

piątek, 27 kwietnia 2018

Pierwszy rejs do morza Cz.VIII ~ Z prądem i pod prąd

Ranek następnego dnia był także pogodny. Meteorolodzy wciąż straszyli nas załamaniem pogody, to wszakże, na szczęście nie nadchodziło.

Wspinaliśmy się więc mozolnie z prędkością 5-6 km/godzinę pod bystry nurt Odry, mając przy tym mnóstwo czasu na kontemplację otoczenia. Na Dolnej Odrze spotykaliśmy zestawy pchane płynące do i z Bielinka, gdzie wydobywano kruszywo.

Naturalnym wydało nam się porównywanie brzegów - niemieckiego i polskiego. Niemiecki wypadał (niestety dla nas), lepiej w tym krótkim rankingu.

Wały przeciwpowodziowe były tam regularnie poprawiane i wykoszone, lub wypasione przez zwierzęta.


Stare,zeschnięte konary drzew i badyle znoszono w pryzmy i wywożono z międzywala. Główki, (lub ostrogi, jak kto woli) były systematycznie naprawiane, po każdej powodzi, a statki robocze z niemiecką banderą, pojawiały się dość często. Nasz brzeg, w niektórych miejscach wyglądał niekiedy nawet lepiej niż niemiecki, ale widać było na nim brak staranności i systematyczności.

Dla porównania: Kiedy na niemieckim brzegu pojawił się znak postoju, to trawa w odległości kilkudziesięciu metrów przed i za znakiem była krótko wykoszona. Wykoszono też dojście z wału do tego miejsca. Przy polskich znakach trawa rosła tak wysoko, że czasem je skrywała...

Nawet betonowe nabrzeże, które powinno być bezpieczne dla statków, nie przyjmowało ich, głosząc znakami, że w tym miejscu jest zakaz cumowania. Przypadek? Nie! Nikomu nie chciało się (lub,co najbardziej prawdopodobne, zabrakło na to pieniędzy) pogłębić dna przy takim nabrzeżu, w dodatku drewno, które było przykręcone do betonu, by łagodzić ewentualne mocniejsze uderzenia burt statków o keję, teraz zbutwiało i odpadło, pozostawiając po sobie sterczące kikuty zardzewiałych śrub. Przybijanie w takim miejscu groziło uszkodzeniem statków, stąd ten zakaz. Przykłady można mnożyć w nieskończoność.

Krajnik wielki, po drugiej stronie Odry Schwedt. Tam industrialna okolica, u nas niedokończona i porzucona budowa jakiejś fabryki. Tyle pieniędzy poszło na marne!

                                                         Zindustrializowane Schwedt
                                                 Pozostałości po dobrych chęciach


Mieliśmy też czas, żeby w trakcie płynięcia wypić w kokpicie najpyszniejszą pod słońcem kawę. Marta, z zachwytu aż mrużyła oczy, a Ania, choć kawy nie piła, też lubiła ten rytuał, bo w tym momencie, często podawano coś słodkiego...


Wreszcie dopłynęliśmy w okolice Bielinka i tam zapadliśmy na nocleg. Miejsce o tyle ciekawe, że bardzo urozmaicone przyrodniczo. Na łasze naprzeciw zacumowanego Kucyka suszyły skrzydła kormorany, bocian przechadzał się tuż przy naszej łodzi, a miejscowy wędkarz, tak się rozczulił widokiem polskiej bandery na jachcie, że oddał nam złowione przez siebie dwa, dość duże szczupaki. Kiedy dodaliśmy do tego, złapane przez szwagra płotki, była niezła wyżerka!


Żeby zrozumieć powód mojego utyskiwania na polskie niedbalstwo i niekonsekwencję w działaniu, powiem tym, którzy nie interesowali się żeglugą śródlądową, tą najbardziej ekologiczną i ekonomiczną gałęzią transportu, że z nieznanych bliżej powodów, kolejne rządy naszego kraju, systemowo zaniedbywały szlaki żeglowne i samą żeglugę. Działo się tak od lat 70-tych ubiegłego wieku. Wówczas, kiedy wypłynęło się np. kajakiem na Odrę, po kilkunastu minutach spotykało się płynący z prądem lub pod prąd jakiś statek rzeczny. Obecnie, przemieszczający się rzeką lub kanałem, zestaw pchany budzi sensację a ludzie zbiegają się z okolicy, żeby to zobaczyć. Smutne, ale prawdziwe.

Teraz, kiedy wejdę na stronę  "Wirtualnego statku"  www.zegluga.wroclaw.pl czytam, że następuje jakieś ożywienie w tej kwestii, choć nadal nie widzę konkretnych działań. Stopień wodny w Malczycach, nadal jest w niekończącej się (od wielu, wielu lat) budowie. Inne budowle też nie wychodzą ze stadium "pobożnych życzeń".

Powiem słowami wieszcza: " w słowach tylko chęć widzimy, w działaniu potęgę".

Zapraszam na kolejny odcinek mojego rejsu. Zamieszczę relację niebawem.

niedziela, 22 kwietnia 2018

Pierwszy rejs do morza Cz.VII ~ Z prądem i pod prąd

Strachy na Lachy!
Okazało się, że podczas powrotu przez zalew, pogoda była doskonała. Świeciło słońce i wiał wiatr o sile 3-4B od rufy. Widoczność była doskonała, co w oczywisty sposób wpłynęło na nasze humory. Zanim jednak dopłynęliśmy do"akwenu strachu" po drodze  zawinęliśmy najpierw do pomostu stacji benzynowej w Dziwnowie, następnie do kei w porcie Wolin. Tam napotkaliśmy śródlądowy statek wycieczkowy SAKSONIA, pływający pod szwajcarską banderą. Był tak wielki, że nie mieścił się w kadrze. Musiałem odejść na sporą odległość, by mu zrobić zdjęcie "z profilu".



 Potem był już zalew. Płynięcie podczas sprzyjającej pogody może być ciekawe, tym bardziej, że na torze wodnym do Szczecina mijały nas statki oceaniczne.
Dopłynęliśmy do nabrzeża chemicznego w Policach, gdzie odbywało się ształowanie statku oceanicznego z jednoczesnym bunkrowaniem paliwa. Pierwszy raz widzieliśmy taką operację.

Na zdjęciu bunkierka zacumowana do burty ształowanego statku oceanicznego

Jeszcze trochę więcej niż godzina płynięcia i ujrzeliśmy jezioro Dąbie. Zeszliśmy ze szlaku na Szczecin, by popłynąć do Lubczyny, gdzie znajduje się port. Zatrzymaliśmy się tylko na chwilę, by zrobić zakupy i pospacerować po miejscowości. Niestety w porcie trwały właśnie jakieś hałaśliwe prace remontowe, więc zdecydowaliśmy się na znalezienie nieopodal spokojnego miejsca na dziki biwak. W tym momencie oddałem inicjatywę szwagrowi, bowiem starym zwyczajem, to on ustalał miejsce biwakowania, pod kątem przyszłego rybobrania. Miejsce było bardzo dobre. Osłonięte trzcinami oczko wolnej wody, z tyłu łoziny i wygodna ścieżka do wsi. Nieopodal dobre stanowisko dla wędkarza.


 Wieczorem była rybna kolacja, jak zwykle kilka partii w kości i nareszcie spokojny sen. Pogoda i następnego dnia była ładna. Jezioro było bardzo spokojne. Tafli wody nie marszczyła żadna falka. Około 11.00 ruszyliśmy w kierunku portu Szczecin. Przedtem jednak kontemplowaliśmy piękne widoki. Jezioro Dąbie jest tak wielkim akwenem, że widać już na nim krzywiznę Ziemi. Z naszego stanowiska oglądaliśmy jedynie żagle jachtów wypływających z Dąbia Małego, na Wielkie. Kadłub nie był widoczny, nawet przez mocną lornetkę.



Spokojnego rejsu nie zakłócało nic! Był czas na robienie zdjęć, był czas na opalanie i błogie lenistwo. Przez Dąbie płynęliśmy leniwie, na niskich obrotach silnika, ot takie sobie pyr, pyr...
Wreszcie dopłynęliśmy do Szczecina, mijając po drodze stocznię z jej ogromną suwnicą, nabrzeże portu, przy którym akurat przycumował wielki wycieczkowiec, wreszcie przepływając koło kapitanatu zapytaliśmy, gdzie będziemy mogli przycumować. Bosman wyraził zgodę na cumowanie przy Wałach Chrobrego, w okolicy mostu na Odrze, ale nie dłużej niż trzy godziny. Tak też zrobiliśmy.


Znów nie miałem szczęścia w losowaniu. Przegrałem i musiałem zostać na wachcie pokładowej, kiedy wszyscy poszli sobie "w miasto". Skorzystałem z okazji i zdemontowałem tent nad kokpitem, bowiem musieliśmy przepłynąć pod kolejnym niskim mostem, kierując się w górę Odry Zachodniej. Po spełnieniu tej czynności, siedziałem sobie w kokpicie i obserwowałem ruch rozmaitych jednostek pływających. Brylowały tu głównie małe statki wycieczkowe, które obwoziły turystów po porcie. Jednak przypływały też wycieczkowce z Niemiec, wówczas na keję wylewał się potok turystów, którzy z zaciekawieniem przyglądali się między innymi Kucykowi. Ja zaś skonstatowałem, że woda w Odrze na terenie portu jest jednym wielkim śmietniskiem. Pływało w niej wszystko! Fuj!
Po powrocie załogi ruszyliśmy w dalszy rejs. Płynęliśmy koło dworca PKP, koło przystani przedsiębiorstwa Odratrans i dalej w kierunku Niemiec.

Wreszcie łącznikiem "Skośnica" powróciliśmy na Odrę Wschodnią, zwaną Regalicą. Tu już dało się odczuć mocniejszy nurt. Płynęliśmy wolniej, ale i tak udało nam się dopłynąć do nieczynnej już śluzy zwanej przez miejscowych "Berlinką", która niegdyś służyła do pokonywania różnicy poziomów między Regalicą ( wyższy) a Odrą Zachodnią (niższy). Obecnie poziomy obu rzek zrównano, a budowla hydrotechniczna poszła w ruinę. Stanęliśmy w niej na nocleg. Brzegi były suche i wygodnie wychodziło się na nabrzeże.

Dzień miał się ku końcowi, a my pełni wrażeń poczuliśmy się nieco zmęczeni.

Spokój wieczoru udzielił się nam, jak nigdy dotąd. Wprawdzie, jak zwykle usiedliśmy w kokpicie do kolacji, ale nie chciało się nam już "markować" po nocy. Przed nami były kolejne dni mozolnego wspinania się pod prąd Odry.