sobota, 23 grudnia 2017

Idą święta

Wszystkim moim Czytelnikom bloga i Obserwatorom, składam najlepsze życzenia z okazji Świąt i Nowego roku.

wtorek, 19 grudnia 2017

Rejsy 2008r Cz. I~Z prądem i pod prąd

Już jesienią 2007r. znalazłem ofertę sprzedaży silnika zaburtowego, czterosuwowego, trzydziestokonnego. W sam raz do Kucyka. Wybrałem się więc w towarzystwie Ignacego na Mierzeję Wiślaną, bo stamtąd pochodził anons o sprzedaży. Kupiłem. Była to Honda BF30 z długą stopą. Silniki te wyróżniają się wysoką kulturą pracy i naprawdę niewielkim spalaniem. Niestety, po zamontowaniu na pawęży okazało się, że brakuje biegu wstecznego. Ten poważny mankament pomógł mi usunąć nowopoznany kolega z klubu, Józek.
Kupiłem za ponadpółtoratysiąca złotych części i Józio, przy mojej pomocy wymienił uszkodzone elementy. Po tym zabiegu, silnik odzyskał sprawność, a Kucyk, nowy, bardzo wydajny napęd. Oszczędność paliwa w stosunku do dawnego silnika dwusuwowego była naprawdę duża.
Sprzedawca czterosuwu, okazał się człowiekiem bez klasy, bo mimo prośby popartej zdjęciami i rachunkami, którą do niego skierowałem w sprawie partycypacji w kosztach naprawy (obowiązywała go przecież rękojmia), nie zareagował na list.

Wodowanie odbyło się na początku maja. Pokręciliśmy się trochę po porcie i okolicznej Odrze, poczem Kucyk stanął na swoim miejscu przy pomoście klubu Orka w Cigacicach.

 Kucyk na swoim miejscu.

Trzeba wam wiedzieć, że okres jesienno zimowy 2007/2008 był dla mnie bardzo pracowitym okresem. Instalowanie innowacji i udogodnień na jachcie zajęło mi sporo czasu i dodatkowo pochłonęło sporo pieniędzy, ale jak brzmi motto jednego z naszych kolegów motorowodniaków " tam gdzie zaczyna się hobby, kończy się ekonomia" Przyznaję mu rację.
Jak widać na zdjęciu, Kucyk przycumowany jest do Y-bomu, który wykonałem i zainstalowałem przy klubowym pomoście własnym sumptem. Nad kokpitem pojawił się tent, wewnątrz zainstalowałem lodówkę na 230V~/ 12V=/ gaz. Od tego momentu mogliśmy myśleć o dalszych podróżach, bez obawy, że zepsuje się żywność.

Pierwszy rejs zrobiliśmy w dół Odry, do ujścia Ołoboku ( patrz: Inne teksty- opowiadania- Odrzańskie reminiscencje).
Drugi zaś w górę rzeki. Celem naszym był stopień wodny w niekończącej się budowie, w Malczycach. Realizacja tego celu nie powiodła się, gdyż zaistniały obiektywne przesłanki ku temu, by zawrócić ze Ścinawy.

W podróż zabraliśmy też dzieci. Naszą Anię i siostrzeńca Łukasza. Trasę przewidzieliśmy na dziesięć dni. Kiedy wyruszaliśmy była całkiem ładna pogoda.


Zbliżamy się do Nowej Soli

Po drodze mijaliśmy licznie "zainstalowanych" na brzegu wędkarzy i doszliśmy do wniosku, że naszym narodowym sportem wcale nie jest piłka nożna...
Najgorsze jest to, że wędkarze uważają się za jedynych prawowitych użytkowników brzegów i sąsiadującej z nimi wody, bo zawsze się burzą, kiedy przepływamy. Jest to zupełnie nielogiczne, bo ryby mają w nosie łódki. Świadczy o tym choćby fakt, że sami wędkarze też chętnie korzystają z łodzi by łowić z nich ryby. Cóż staraliśmy się załagodzić konflikty w zarodku i z dala omijać spławiki, kiedy tylko udało nam się je zauważyć.

W tym roku nie musieliśmy już wpływać do portu w Nowej Soli. Obok wybudowano nową marinę i w niej znaleźliśmy miejsce na nocleg.

Marina w Nowej Soli
Nazajutrz popłynęliśmy do Starej wsi, by spotkać się z naszą koleżanką. Przyjechała, jak zwykle rowerkiem w towarzystwie dzieci. Dla nich rejs łodzią był prawdziwą frajdą.
Dumny Łukasz za sterem. Inne dzieci też przez chwilę sterowały.
Wreszcie Stara Wieś.
Sprawdziliśmy, jakie zmiany zaszły na tej przystani. Zaszły spore. Widać Andrzej zainwestował w ten teren. Nie spotkaliśmy się z nim, bo właśnie prowadził spływ kajakowy z Głogowa. Po drodze mijaliśmy się z kajakarzami z tego spływu.
Ruiny zamku w Siedlisku
W dalszej części rejsu minęliśmy romantyczne ruiny zamku w Siedlisku i dotarliśmy do Pięknego Bytomia Odrzańskiego.
Bytom Odrzański.
To miasto zawsze przykuwało naszą uwagę i w każdym rejsie w górę rzeki chętnie zatrzymywaliśmy się przy schludnych pomostach przystani turystycznej.
Potem był port handlowy w Głogowie. Handlowy tylko z nazwy, bo wewnątrz były tylko dwa pomosty: prywatny z przycumowanymi trzema jachtami i służbowy, policyjny. Mili policjanci pozwolili nam przybić na na noc do ich pomostu.
Gościnny pomost w Głogowie
Byliśmy im bardzo wdzięczni za przysługę, bowiem w tym czasie, w Głogowie nie było innego, bezpiecznego miejsca na nocleg. To miasto całkiem odwróciło się od rzeki plecami, choć przecież to właśnie jej zawdzięczało swój rozwój.
Z tego miejsca, gdzie staliśmy, wiodła do miasta gruntowa droga, wijąca się pomiędzy krzakami i burzanami przez jakieś trzy kilometry.

W Głogowie spotkałem dwóch kolegów ze szkoły średniej. Spotkanie zakończyło się na naszym jachcie i przebiegło w nadzwyczaj miłej i przyjaznej atmosferze.
Nas jednak ciągnęło w górę rzeki. Wysadziłem więc kolegów w miejscu, w którym chyba nie powinienem ich wysadzać, ale wierzcie mi, nie było dogodnego, czystego wyjścia na brzeg, na całej długości rzeki, płynącej wzdłuż miasta. Opowiadali potem, że przedzierali się przez chaszcze kilkadziesiąt metrów. Dotąd mam wyrzuty sumienia...

Tadzio i Franio. Koledzy ze szkoły idą w stronę pomostu przy którym stoimy.

Ścinawa miała kiedyś też całkiem spory port. Do dziś stoją na nabrzeżu elewatory zbożowe, niestety, port zaniedbany, tak się zamulił, że nie mogłem doń wpłynąć nawet Kucykiem, który miał zanurzenie tylko 35 cm, a więc trochę większe niż kajak. Stanęliśmy więc przy wejściu do portu, trochę z boku głównego nurtu. Tu zatrzymaliśmy się na nocleg. Należało uzupełnić zapasy, no i jak zwykle w takich okolicznościach, zwiedzić miejscowość.

"Rudy" na postumencie

W zasadzie, w Ścinawie nie bardzo jest co zwiedzać. Jedynym miejscem, które musiało przyciągnąć naszą uwagę, był usytuowany na postumencie w samym centrum miejscowości, czołg T-34. Czemu właśnie tu? Ciekawe, czy dotąd tam stoi. Trzeba jeszcze wam wiedzieć, że według niektórych, to właśnie w Ścinawie chrząszcz brzmi w trawie...

"Przystań" w Ścinawie

Zrobiliśmy zakupy i wróciliśmy na "przystań". Było to miejsce zagospodarowane. Bardziej przypominało leśny biwak, niż prawdziwą przystań. Jednak muszę przyznać, że tu chociaż było kawałek brzegu, przy którym mogliśmy przystanąć, więc lepiej niż w Głogowie.

Nagły telefon zmienił nasze zamiary.

Kiedy wyjeżdżaliśmy na nasze rejsy, domem opiekowała się moja mama. Prosiłem, żeby nie chodziła przez mostek na strumieniu, kiedy pada deszcz, bo to niebezpieczne. Niestety, nie posłuchała mnie. Uległa poważnemu wypadkowi i wylądowała na SOR w szpitalu. Musieliśmy wracać. Niestety, byliśmy zbyt daleko, by zdążyć jeszcze tego samego dnia. Nocleg wypadł nam gdzieś poniżej Chobieni.

Znudzone długą podróżą (bez przystanków) dzieci, zaczęły się kłócić. Musiałem szybko temu zaradzić. Wymyśliłem więc konkurs na robienie węzłów żeglarskich. Pokazałem pięć z nich i kazałem ćwiczyć. Po południu następnego dnia miało być rozstrzygnięcie. Ważne było, by umieć wiązać wszystkie pięć węzłów. Brałem też pod uwagę szybkość oraz dokładność ich wiązania. Nie pamiętam, które z dzieci wygrało. Dla mnie jednak ważny był spokój na pokładzie, a to, tym sposobem osiągnąłem.

Łukasz ćwiczy węzły
... i Ania ćwiczy węzły
Kiedy pogoda się popsuła, oboje ćwiczyli już wewnątrz
Siedlisko w deszczu

Kiedy dopływaliśmy do Bytomia Odrzańskiego zrobiło się nagle bardzo zimno i lunął lodowaty deszcz, przy porywistym wietrze od dziobu. Na nic zdał się tent. Sternik otrzymywał takie porcje zimnej wody, że dało się wytrzymać jedynie pół godziny przy sterze. Tyle trwała więc wachta sterowa. Sterowaliśmy we troje. Ja, Ula i Łukasz. Ania była jeszcze zbyt mała, bym odważył się powierzyć jej jacht. Do Cigacic dotarliśmy szczęśliwie.

Uraz mamy okazał się bardzo poważny. Od tego momentu, zapadła na zdrowiu i już nigdy w pełni go nie odzyskała. Tak to bywa, kiedy nie słucha się dzieci, ale rodzice zawsze wiedzą lepiej!

wtorek, 12 grudnia 2017

Jeszcze jeden rejs Kucykiem i zakończenie sezonu 2007.~Z prądem i pod prąd

Rejs inauguracyjny Kucykiem poszedł w zapomnienie. Po powrocie do rodzimego portu w Cigacicach, zacząłem myśleć o koniecznych zmianach w wyposażeniu statku. Okazało się, że konstrukcja zbliżona do łodzi żaglowej, nie koniecznie musi się sprawdzać na rzece. Brakowało osłony sternika od wiatru, słońca i siekącego deszczu. Ponadto zastosowany silnik, mimo że doskonale sobie radził z dużym, bądź co bądź jachtem, nawet w rejsie pod prąd, miał mankament w postaci dwusuwowości. Należało przygotowywać specjalną mieszankę paliwa z olejem w odpowiednich proporcjach, dodatkowo, kiedy wiatr wiał od rufy, dawało się wyczuć swąd przypalanego oleju (tego wymieszanego z paliwem). Dwusuwowe silniki są dynamiczniejsze i mniejsze od swoich odpowiedników czterotaktowych, jednak w tym przypadku, obie te cechy grały drugorzędną rolę. Ważniejsze było mniejsze zużycie paliwa, większa kultura pracy (ciszej, bardziej równomiernie, bez drgań).
W jachcie wypornościowym, jakim był Kucyk, dynamika nie miała jakiegokolwiek znaczenia. Zamyśliwałem więc o dobudowaniu sterówki i zmianie silnika na taki o podobnej mocy, ale czterosuwowy.

Tymczasem włóczyliśmy się po okolicy Cigacic. Pływaliśmy do Krosna Odrzańskiego, tam wchodziliśmy w Bóbr tak daleko, jak się tylko dało, potem w Obrzycę aż do tamy i pod prąd Odrą w okolice Milska.

Moje uśmiechnięte dziewczyny
Z okazji spędzenia kilku chwil na łodzi korzystali nasi znajomi i krewni.
Obrzyca w okolicy Górzykowa. Matka chrzestna Kucyka na pokładzie. W wodzie tapla się jak zwykle nasza pociecha.
Uwielbiała pływanie i już wtedy nieźle jej to wychodziło.
Teraz, kiedy jest prawie dorosła, czuje się jak delfin lub foka w wodzie.
Starszy o trzy lata brat cioteczny Ani pływał z nami chętnie już od dziecięcych lat. Przed krowami czuł zawsze respekt, choć ciekawiły go bardzo.
Nawet moja kuzynka z odległej miejscowości pod Warszawą, też polubiła taką formę odpoczynku.
Wszyscy doceniali obszerne i wygodne wnętrze Weekenda 820
Słońce przypala a kapitan nie mając czapki, korzysta z przymałego nakrycia głowy córki. Sterówka lub choćby tent nad kokpitem okazały się niezbędne.
Z Odrą nie ma żartów! Tu po pokładzie, dzieci i osoby nie umiejące pływać poruszają się w kamizelkach.
Głęboko w ujściu Bobru do Odry. Majtkowie muszą mieć swoje zwyczajne obowiązki!
Wiadro? szmata? woda? i to ma być urlop?
Łukasz nie ma chęci do roboty.
Jednak uległ po namowach ochmistrzyni. Wnet pokład lśnił jak nowy!
No i znalazł się czas na zabawę w wodzie
Koniec tygodniowego urlopu. Wróciliśmy do portu w Cigacicach.

Pogoda była wyśmienita. Przez cały tydzień było ciepło i słonecznie, rzekłbym nawet upalnie. Na Kucyku nie uświadczyło się cienia, toteż chowaliśmy się w Bobrze, w ujściu Ołoboku, w ujściu Obrzycy i wszędzie tam, gdzie było trochę cienia. Po tym urlopie wiedziałem już, że koniecznie trzeba założyć nad kokpitem choćby tent chroniący przed słońcem i deszczem. Zacząłem szukać wykonawcy.
Tymczasem lato kończyło się. Ostatni dzień lata 2007 spędziliśmy na "jeziorku" przy ujściu Obrzycy do Odry. Jaka szkoda, że za chwilę trzeba będzie wydobyć łódkę z wody i położyć ją do zimowego snu.

Widok z "jeziorka" na piękną posiadłość
I dzień i lato mają się już ku końcowi
Ostatnie manewry i wracamy do domu!

W czasie, kiedy Kucyk pływał sobie w okolicy Cigacic, ja zająłem się budową lawety do transportu łodzi. Właściwie to byłem inwestorem, a przyczepę wykonywał kolega kajakarz, Andrzej. Przyczepę zarejestrowano i Kucyk miał czym przejechać na zimowisko, które było na moim podwórku. Musiałem mieć go blisko, bowiem zaplanowałem prace szkutnicze i mechaniczne.
Kolejne wodowanie było już w maju 2008 roku.

sobota, 9 grudnia 2017

Słowenia - Piękna, przyjazna i uporządkowana - cz.V

Wrzesień 2017.

Na Bled poświęciliśmy półtora dnia. Wystarczyło, żeby zobaczyć główne atrakcje tego pięknego miasteczka. Wieczorem zanurzyliśmy się w klimat uzdrowiska i siedząc na tarasie kawiarni, zbiegającym do brzegów jeziora, chłonęliśmy widoki, zapachy i całą atmosferę tego miejsca. Coś fantastycznego!

Wszyscy to znają. Co dobre, szybko się kończy. Mieliśmy w planie odwiedzenie wybrzeża Słowenii. Jest krótkie, ale bardzo malownicze, jak głosiły przewodniki. Mieliśmy do wyboru Piran i Koper. Wybraliśmy tę drugą możliwość, ze względu na to, że do miasta Koper można było wjechać samochodem, a my mieliśmy zapakowany bagażnik, więc pozostawienie auta na prawie dwie doby na parkingu za miastem, bez dozoru, nie wchodziło w grę. Wybór okazał się dobry.  Miasto okazało się bardzo piękne, z tradycjami i malowniczo położone.

Port Koper
Koper jest miastem portowym. Stąd do granicy z Włochami jest tylko "żabi skok" Ciekawe jest to, że  umiejętnie połączono tu tradycję z nowoczesnością. Port jest na wskroś nowoczesny, ale przylega do staromiejskiej dzielnicy, co w żaden sposób nie przeszkadza. Miejscowi włodarze zadbali o turystów. Do ich dyspozycji jest biuro informacji turystycznej, także darmowy internet (Wi-FI) obejmujący swoim zasięgiem całe stare miasto i port.
Nadmorski skwer
Tu można dotknąć Adriatyku
Port jachtowy, a właściwie to jego mała cząstka

Staromiejska uliczka. Swoiste "Centrum Handlowe"
Przyjemnie i przytulnie, choć gwarno
W tle urokliwa miejska fontanna. Baaardzo stara!
Kamienica w rynku, chociaż z nazwy to jest...
Czas płynie, a tu tęsknota za minioną epoką, jak na dłoni!
Z portu, a właściwie z galerii widokowej na port, do rynku można dojść tą właśnie uliczką.

A bywa (jak podczas naszego pobytu), że w porcie zatrzymują się takie oto olbrzymy.
Widok ze wspomnianej galerii.

Kolejny przykład na to, że Słoweńcy są mili. Sami zaproponowali, że zrobią nam zdjęcie pod tymi palmami. To byli obcy ludzie. Zwykli przechodnie.
 Ciekawa roślina z pióropuszami
Marina Koper - bardzo dużo jachtów. Pogoda zaczyna się psuć.
Kamienna dłoń, jako fotel ( nawet wygodny)
Bardzo ciekawa fontanna, tuż koło mariny

Aleja palmowa i...
Platanowa
Urokliwa uliczka a tuż obok...
Nowoczesna rzeźba

 W Koprze stare miesza się z nowym. Kiedy przemierza się to miasto, widać że żyje ono od wieków swoim własnym, odrębnym tempem miasta portowego, będącego jednocześnie wizytówką, jakże pięknego i uporządkowanego, także przyjaznego kraju.
Wystawa sklepu, gdzie sprzedaje się tylko białe i czarne.
Wszystko z wełny.
U Marii
Trattorię  "U Marii" znaleźliśmy przypadkiem, szwędając się po mieście bez określonego celu. Ani szyld, ani wejście nie zachęcały do odwiedzin tego lokalu. Ula, wiedziona jakimś chyba damskim instynktem, może intuicją, postanowiła tam wejść. Lokal ni to bar, ni to restauracja. Ze skromnymi stolikami. Za kontuarem pani w wieku (Przepraszam Mario, że liczę Pani wiek) jakoś po siedemdziesiątce. Bardzo miła i ciepła osoba. Posadziła nas przy jednym ze stolików, wypytała co byśmy chcieli zjeść i przyniosła. Było tego tyle i tak smacznie, że nie udało nam się zjeść do końca. W dodatku, kiedy przyszło do płacenia, spotkała nas miła niespodzianka. Było bardzo tanio! To prawda. W Koprze najlepiej jedliśmy, piliśmy najlepszą kawę, mieliśmy najlepszy nocleg, a wszystko to za bardzo umiarkowaną cenę. Kocham Koper! Kocham Słowenię!

Kiedyś ustaliłem sobie swoje własne kryterium oceny czy mi się dany kraj, miejsce, miasto podoba, czy nie. Kiedy dojdę do wniosku, że mógłbym tam mieszkać, to znaczy, że mi się to miejsce podoba (tak było z Bratysławą), jeśli uznam, że chciałbym tam mieszkać, to znaczy, że mi się to miejsce bardzo podoba! W Słowenii CHCIAŁBYM MIESZKAĆ!

Ostatnie spojrzenie na Adriatyk w Koprze. Wyjeżdżamy do Włoch.
Pogoda się psuje.

Bardzo chciałbym jeszcze raz mieć możliwość spędzenia urlopu w Słowenii. Może kiedyś się uda?