Z Bobrem związany jestem od wczesnego dzieciństwa.
Odchowywałem się z pieluch w Jeleniej Górze, gdzie Bóbr przyniósł mi kiedyś pluszowego misia, ofiarnie uratowanego z toni przez jednego z uczniów Technikum Chemicznego. Kiedy dorosłem do czwartego roku życia znalazłem się nad dolnym biegiem tej rzeki. Bywałem w Nowogrodzie i na starorzeczu w miejscowości Podgórzyce. To tam rzeka nauczyła mnie pływać i łowić ryby na wędkę. Tam odbierałem pierwsze lekcje przyrody.
Dowiedziałem się, że PTTK organizuje jesienny, regionalny spływ kajakowy Bobrem ze Szprotawy do Nowogrodu. Dwa etapy, jeden weekend. Bardzo się ucieszyłem i postanowiłem, że wezmę w nim udział. Komandorem był Bolo. Miał on wówczas około pięćdziesiątki, jednak dzięki uprawianej kulturystyce, sprawiał wrażenie o wiele młodszego. Okazał się świetnym kolegą. Mimo zaszczytnych funkcji, jakie piastował w PTTK, zachował miłą powierzchowność i utrzymywał świetny kontakt ze wszystkimi ludźmi, niezależnie od przedziału wiekowego.
Kiedy przyjechaliśmy do Szprotawy Henio już tam był. Jego zwyczajowe narzekanie dotyczyło tym razem braku możliwości zdobycia drewna na ognisko. Biadolił tak ze dwie godziny " Bo jak może być, jest spływ, a nie będzie ogniska", aż poniosły nerwy kierowcę tarpana, który przywiózł nam sprzęt. Wsiadł do samochodu, zawołał jeszcze kogoś i po kilkunastu minutach wrócili z drewnem. Tak więc dzięki Heniowi mieliśmy ognisko i to jakie! Rozpoczęło się, kiedy niebo rozpalił amarantowy blask zachodzącego słońca, a nad łąką zaczęły snuć się mgiełki. W dole szemrała lekko woda rzeki. Zaśpiewaliśmy. Wtórowałem śpiewom, grając na gitarze. Były stare, harcerskie piosenki, wesołe przyśpiewki ludowe, był też ulubiony przez Bola "Czerwony Pas". Między śpiewy Komandor wplatał gawędy. Pasja z jaką je snuł świadczyć mogła o jego wielkim sercu do turystyki i krajoznawstwa. To miejsce jest dobre, by umieścić w nim osobę Jóźka. Stanowi on swoisty ewenement, bowiem przepłynął już tyle rzek, że nam każdemu z osobna, pewnie nie starczy życia, by mu dorównać, przy czym skromnie nie obnosi się swoimi sukcesami. Znając jego doświadczenie i podejrzewając go o przeżycie wielu przygód poprosiliśmy o opowieść. Przystał. Opowiadał ładną, czystą polszczyzną, choć ze specyficzna wschodnią składnią, dzięki temu jego opowiadania stały się jeszcze ciekawsze. Jóźkowe perypetie były zwykle śmieszne, Bolo opowiadał o rzeczach poważnych, obaj czynili to znakomicie. Nie czuliśmy upływu czasu. Gdy dotarło do nas, że spada rosa a mgła gęstnieje, doszliśmy do wniosku, że zaraz zacznie świtać. Teraz musieliśmy "szybko" spać, by wcześnie rano wyruszyć w drogę.
Odbijamy od brzegu. Po kilku kilometrach płynięcia, zza kolejnego zakrętu wyłonił się piękny dębowy las. Nadbobrzańskie lasy są przepiękne, niewiele drzewostanów w kraju może z nimi konkurować. Gdy przepływaliśmy, wrześniowe słońce prześwitywało przez korony dębów i buków, rzucając kolorowe refleksy na rzekę. Fauna tych lasów jest niezwykle bogata. Można tu spotkać wiele gatunków charakterystycznych dla Europy środkowej. Jelenie, dziki, zające, lisy, także bobry, pośród ptactwa poczesne miejsce zajmuje bielik. Można tu także natknąć się na bociana czarnego. Widywane są zimorodki i wiele popularnych gatunków ptaków, jak czaple siwe, żurawie, różne gatunki dzikich kaczek.
Kiedy płynąłem w tej cudownej scenerii, stworzonej przez naturę, przyszły mi na myśl przygody książkowych bohaterów – „Starej Baśni” Kraszewskiego i „Grodziska nad Bobrem” Macierzewskiej. Oczyma wyobraźni widziałem gromady wojów snujące się w pochodzie brzegiem na kolejną wyprawę. Wydawało mi się, że słyszę z oddali szczęk oręża i gwar bitewny. Henio sprowadził mnie na ziemię. Czy to już zabudowania Żagania? Zawołał. Tak właśnie było. Oddając się marzeniom i poddając urokowi okolicy, nawet nie zauważyłem, jak szybko przemierzyliśmy trasę pierwszego etapu.
W Żaganiu znów płonęło ognisko. Tym razem na wesoło. Odwiedziła nas tu nawet słynna ze swojej pagórkowatej kanapy ciocia, która choć z natury nie była człowiekiem o wybitnym poczuciu humoru, tym razem sama przypomniała o przesławnej kanapie, wzbudzając powszechną wesołość. Potem, na innych już spływach, kiedy ktoś opowiedział dowcip o ciocinej kanapie, natychmiast zgłaszał się ktoś, kto chwalił się, że miał możność poznać tę sławną ciocię i nadziwić się nie może, skąd u tak miłej osoby mógł się wziąć taki pagórkowaty mebel. To też wzbudzało wesołość. Potem były różne opowieści, wesołe anegdoty, zwykłe rubaszne kawały, no i nie obyło się bez śmiesznych, wesołych przyśpiewek. Pożegnaliśmy ciocię i Żagań i ruszyliśmy w dalszą drogę, do Krzystkowic ( obecnie Nowogród Bobrzański Dolny). Z każdym kilometrem, który przybliżał nas do mety, rzeka stawała się coraz bardziej moja. Coraz więcej miejsc było mi znajomych. Potem już każdy krzak, każda zatoczka przywoływały masy wspomnień z dzieciństwa i wczesnej młodości.
Spływ dobiegał końca. Było mi bardzo żal, że okres pływania kończy się, że nastanie niebawem długa, sroga zima, kiedy kajaki leżą przesypane talkiem na strychach, czekając na lepsze, wiosenne dni.
Czas zimowy wykorzystałem na edukację. PTTK organizowało kurs przodowników turystyki kajakowej, na który się zapisałem.
piątek, 4 marca 2016
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
0 komentarze:
Prześlij komentarz