wtorek, 20 marca 2018

Pierwszy rejs do morza Cz.V ~ Z prądem i pod prąd

Port rybacki w Stepnicy stał się naszym "domem" przez kolejne dwa i pół dnia, licząc z dniem przybycia, to praktycznie trzy dni. Po przycumowaniu gdziekolwiek, udałem się do kierownika bazy, bo tak tytułowali go rybacy, by uzyskać pozwolenie na pobyt i lokalizację stanowiska cumowania. Pan kierownik okazał się być równie miłym gościem, jak spotykani na innych przystaniach bosmani. Pozwolił przycumować na stanowisku, gdzie było przyłącze energetyczne i skąd było dość blisko do sanitariatów i stołówki. Z tej ostatniej nie korzystaliśmy, ale sanitariaty były zawsze pożądanym przez nas elementem dostępnej infrastruktury we wszystkich przystaniach, które odwiedzaliśmy. Te były czyste i w pełni sprawne, toteż uznaliśmy, że mamy wszystko, co nam potrzebne.


 Rybacy, to bardzo pracowici i nieustraszeni ludzie. Wypływali na połowy w warunkach, które my uznaliśmy za zbyt niebezpieczne do kontynuacji naszego rejsu.


 Stanęliśmy tu zatem i czekaliśmy na dogodne warunki atmosferyczne, by popłynąć dalej, przez Zalew Szczeciński, do portu w Wolinie.

Urozmaicaliśmy sobie czas, zwiedzając Stepnicę, przebywając na plaży. Tu zaznaczę, że my, dorośli, nie odważyliśmy się wejść do wody, choć była znośna (jeśli chodzi o temperaturę), ale nasza córka, jak każde dziecko, musiała! i kąpała się, a kiedy wołaliśmy, żeby już wyszła, bo jest jej zimno, jak każde dziecko, z trzęsącymi się z zimna ustami, zapewniała, że jest jej ciiepppło!
Zwykle pozwalaliśmy jej jeszcze przez chwilę pobyć w wodzie i kazaliśmy wyjść z niej, by ją osuszyć i ubrać w ciepłe ciuchy. Wróciła z urlopu zdrowa.

                                                      Plaża przy molo w Stepnicy

Rybacy sprzedawali nam po niezbyt wysokiej cenie ryby. Szczupaki, sandacze, okonie, płocie, leszcze. Przyrządzaliśmy je na miejscu. Nad morzem najlepiej jeść dary morza!

Sympatyczny kierownik bazy, przekazywał nam komunikaty pogodowe, podawane przez Radio Szczecin, dla obszaru zalewu i zespołu portów morskich. Wreszcie nadszedł moment, że otworzyło się dla nas okno pogodowe i ruszyliśmy w kierunku, najpierw przystani żeglarskiej w Trzebieży, z zamysłem, że jeśli pogoda pozwoli, popłyniemy dalej, przez główne ploso zalewu w kierunku portu w Wolinie. Kręciliśmy się nieopodal Trzebieży, nie mogąc podjąć decyzji, co do dalszej drogi. Pogoda się psuła, zaczął padać deszcz. Wiatr utrzymywał jednak swoją siłę, około 4 st.

Popatrzyłem na mapę, by zapamiętać szlak i minąwszy drugą bramę torową (dwie wieże ustawione na kształt bramy, w odległości zapewniającej widzenie ich przez lornetkę i radar) skręciłem na farwater do Wolina. Najpierw kierowałem się na widoczny z dala komin, po chwili jednak deszcz się wzmógł, wiatr także i komin skrył się za mgłą. Widziałem wodę wokół Kucyka w odległości jakichś dwustu metrów. Wiatr  nadal się wzmagał, by osiągnąć siedem stopni w skali Beauforta. Jak na Kucyka, to sztorm! Przyznam, że w zasadzie nie wiedziałem co robić. Utrzymywałem statek rufą do wiatru, który skutecznie popychał mnie w kierunku, w którym zmierzałem. Spienione fale przemykały, wyprzedzając Kucyka z sykiem, jakby szydząc z takiej małej "mydelniczki" Skupiłem się na prowadzeniu łodzi. Na szczęście zapamiętałem kurs i bacznie obserwowałem go teraz na busoli, pilnując, by zeń nie zboczyć. Moja połowica ma chorobę komunikacyjną, toteż przy takim zafalowaniu, zaczęła się dawać jej we znaki. Chorując sobie w kabinie, nad wiaderkiem do mycia pokładu, pojękiwała tylko. W pewnym momencie wypełzła na pokład i woła do mnie: Kotku, przybij już do brzegu! Ja na to: chętnie, powiedz do którego wolisz? Ula popatrzyła wokół i jęknęła z beznadzieją w głosie. W tym samym czasie, nasza córka bawiła się na podłodze, pod dinetką (stołem) swoimi zwierzakami, zachowując stoicki spokój i pełne zaufanie do moich umiejętności (dziwne, bo ja sam je właśnie utraciłem). Po chwili zauważyłem boję szlakową, znak, że płynę we właściwym kierunku. Pogoda dalej się psuła. Wiatr się wzmógł tak bardzo, że tent zaczął trzeszczeć w zaczepach i myślałem, że zostanie zdmuchnięty, ale po dłuższej chwili wiatr zelżał i zrobił to we właściwym momencie, bo musiałem w tym miejscu skręcić w prawo, jak prowadził szlak, by przejść przez podwodną skarpę. Na szczęście przejście było na tyle szerokie, że mogłem halsować, jak żaglówką, by nie stawiać burtą do fali. Kiedy przeszedłem skarpę, wiatr jeszcze osłabł do jakiejś piątki B.

 W tym miejscu podpłynął do nas kuter SAR z zapytaniem, czy czegoś nie potrzebujemy. Odpowiedziałem, że nie, całkiem dobrze się mamy. Po chwili dojrzałem kontury wiatraków w Wolinie. Wiedziałem już, że najgorsze mam za sobą.

Kiedy dopłynęliśmy do portu w Wolinie było około 15:00. Przycumowałem i poszedłem na stację benzynową po olej do silnika, bo jakoś tak dziwnie zaczął pachnieć olejem, a ja nie miałem zapasu na dolewkę. Kiedy wróciłem z zakupem, Ula ugotowała (czy raczej zagrzała, przygotowany wcześniej) obiad. Zasiedliśmy za stołem i stwierdziliśmy, że jeśli przeszliśmy przez coś takiego, to możemy uznać, że za nami i za Kucykiem poważny chrzest bojowy. Wtem otworzyły się niebiosa i lunęło. To było istne oberwanie chmury! Potoki wody lały się przez półtorej godziny, przesłaniając całkowicie świat. W kokpicie, mimo, że był skonstruowany taak, by woda odpływała natychmiast, przez cały czas trwania ulewy, utrzymywała się spora warstwa wody. Wreszcie deszcz ustał. Było późne popołudnie, a przed nami, równie rzadko zwodzony most drogowy na ważnej trasie do Świnoujścia. Zabrałem ze sobą miarkę i poszedłem sprawdzić, czy zmieścimy się pod stałym przęsłem. Mieliśmy pięć centymetrów zapasu, więc ostrożnie, tak jak w Podjuchach, przepłynąłem i kontynuowaliśmy rejs najpierw rzeką Dziwną (nazwa bierze się stąd, że rzeka ta nie ma ustalonego kierunku nurtu. Płynie ona raz do morza, raz od morza. Dziwne, dlatego rzeka Dziwna).

Na Zalewie Kamieńskim spotkaliśmy hauseboota, który płynął z Dziwnowa do Wolina, my zaś zmierzaliśmy do Kamienia Pomorskiego.
Po prawej burcie zostawiliśmy "Czarci Głaz" Olbrzymi kamień polodowcowy, od którego ponoć nosi nazwę Kamień Pomorski. Przed mami marina i nadzieja, bo nad mariną rozpięła się właśnie piękna tęcza, znak, że chyba przestanie już padać.
Niestety, wewnątrz portu nie było dla nas miejsca. Musieliśmy stanąć na zewnątrz, przy falochronie. Martwa fala niemiło kołysała jachtem. Odbijacze wydawały skrzypiący dźwięk. To wszystko powodowało, że nie mogliśmy zasnąć. Koło godziny 23:50 jakiś jacht wypłynął w kierunku Bornholmu, zwalniając miejsce wewnątrz portu. Przestawiliśmy Kucyka (choć byliśmy w piżamach) na nowe miejsce, gdzie już spokojnie mogliśmy spać do rana.

Co było dalej, opiszę w kolejnym poście. Zapraszam do czytania.

2 komentarze:

  1. Niezłe przeżycia! Pływaliśmy po Zalewie Szczecińskim Relaxem 720B czyli mniejszą siostrzaną wersją Weekanda 820 i przy większej fali było mocno nieprzyjemnie... Z kolei na Zalewie Wiślanym przebijaliśmy się przy wietrze w porywach do 5B z duszą na ramieniu i to całkiem niezłą Nautiką 830, więc tym większy podziw, że udało się bezpiecznie dopłynąć do celu. To już nie są żarty dla housebotów. Widzę podobieństwo - do Wolina przybijaliśmy dosłownie na 5min przed silną burzą i oberwaniem chmury - widać to miejsce coś w sobie ma ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń