Całe to zamieszanie z żeglarstwem powstało na skutek dziwnego zbiegu okoliczności. Na każdym, dłuższym spływie kajakowym, pewnego dnia następuje kryzys. Cechuje go zniechęcenie do podejmowania wysiłku fizycznego. Towarzyszy temu niekiedy uczucie apatii. Nie twierdzę, że przydarza się to bezwzględnie każdemu, ale jak zdołałem się zorientować, jest to zjawisko na tyle częste, że można pokusić się o stwierdzenie, że jest powszechne. Nic w tym dziwnego. Podejmowany niemal każdego dnia wysiłek, bez względu na pogodę, stan emocjonalny i fizyczny uczestnika spływu, sprawia, że w pewnym momencie następuje zjawisko „zmęczenia materiału”. Prawie na każdej, dłuższej imprezie kajakowej, miewałem takie „ataki” niechęci do wszystkiego.
Pewnego
razu płynąłem przez jezioro Charzykowskie na szlaku Brdy. Był to
już któryś dzień spływu. Pamiętam, że wiało, jak zwykle „w
mordę wind” ( Rowerzyści i kajakarze mają tak bardzo często).
Zmagałem się więc z wiatrem przy tym opadły mnie wszystkie siły,
bo złapał mnie właśnie kryzys. Taplam się więc z tymi wiosłami,
niechętnie zostawiając je za sobą w rytmie ciap-chlap, ciap-chlap.
W głowie kompletna pustka, jakby ktoś wyprał obie półkule,
zostawiając tylko podstawowe, przydatne kajakarzowi funkcje
motoryczne. W pewnym momencie obok mnie przepłynęła z szumem i
lekkim łopotem przedniego żagla, spora, kabinowa żaglówka.
Takiemu to dobrze! Zaświeciło mi się w głowie. Ta myśl kołatała
się we mnie do końca spływu, a podsycona została na rozległym
Zalewie Koronowskim, gdzie sami skorzystaliśmy z pomyślnie
wiejącego, z wygodnego baksztagu (dla niewtajemniczonych, to wiatr
wiejący skośnie od strony rufy). Zbiliśmy się w niewielką,
kajakową tratwę i postawiliśmy jako żagiel, tropik od namiotu.
Płynęliśmy tak długo, jak długo wiatr wiał z korzystnego
kierunku, czyli do momentu kiedy musieliśmy skręcić. Udało
nam się pokonać w ten sposób, nie ruszywszy nawet wiosłem,
niemal trzy czwarte zalewu. Zasiane na Charzykowskim ziarno, wzeszło
na Koronowskim i zaczęło się rozwijać po powrocie do domu.
Jak
podjąłem trud wyszkolenia żeglarskiego opisywałem już w części
kajakowej „Wiosłem na wodzie pisane”. Przypomnę, przytaczając
cytat z XX rozdziału:
„...Następny
etap wiódł z jeziora Końskie na jezioro Witoczno. Po drodze
mijaliśmy inne piękne jeziora: Szczytno i Charzykowskie, duże
jeziora, na których pojawiły się liczne żaglówki. Stały się
one inspiracją do moich kolejnych marzeń. Pomyślałem sobie, że
ujarzmianie dwóch żywiołów naraz, wiatru i wody, musi być
bardziej ekscytujące niż ujarzmianie samej wody w kajaku. Ta myśl
zakiełkowała we mnie tak mocno, że niebawem wzeszła niczym świeży
pęd, pęd ku nowej przygodzie. Postanowiłem zapisać się na kurs
żeglarski, by zdobyć stosowne uprawnienia do prowadzenia żaglówki.”
i
jeszcze jeden cytat:
„Kto
dotąd czytał uważnie wie, że kiedy płynąłem przez jezioro
Charzykowskie, zapragnąłem zostać żeglarzem. Marzenia, by się
spełniały, muszą być właściwie karmione, toteż znalazłem
wspólnika do ich snucia. Został nim Genio „Geniowaty”. Obaj
marzyliśmy o dalekich rejsach i podróżach śródlądowymi drogami
wodnymi, o których wiedzieliśmy, że oplatają całą Europę.
Snuliśmy plany o specjalnym katamaranie i nawet zakupiliśmy do
niego jakiś silnik od motoroweru, który miał napędzać koło
łopatkowe, usytuowane z tyłu tego pojazdu wodnego. Inspiracją do
snucia tych marzeń było pewne zdjęcie wykonane na rzece Pisa.”
Nie
wiem, czy ktokolwiek z was zauważył pewną prawidłowość: Ilekroć
pojawia się w człowieku jakaś potrzeba, czy to zaradzeniu jakiemuś
kłopotowi, czy to uzyskania pomocy w jakimś dziele, zawsze pojawia
się skądś
podpowiedź
rozwiązania problemu, albo znajdzie się ktoś chętny do pomocy.
Tak
też stało się w tym przypadku. Jurek H. Usłyszawszy o moim
pomyśle rozszerzenia zainteresowań wodniackich o żeglarstwo,
zaproponował pomoc. Po powrocie do domu podesłał mi harmonogram
szkoleń żeglarskich różnych klubów, w tym klubu żeglarskiego
przy fabryce kotłów DOZAMET z Nowej Soli. Skorzystałem z
propozycji i uiściwszy należne wpisowe oraz opłatę za kurs,
zapisałem się na szkolenie. Kierownikiem tego kursu był kapitan
jachtowy J.Gniłka. Pan w słusznym już wieku i ze znakomitą
reputacją świetnego instruktora, cechującego się dużymi
wymaganiami w stosunku do kursantów.
Surowego,
ale bardzo rzetelnie szkolącego. Rzeczywiście, prowadzone przez
wykładowców pozyskiwanych nie tylko z kadry wywodzącej się z
klubu, ale też z zewnątrz, zajęcia były ciekawe, a ja i moi
współkursanci, wynosiliśmy z nich naprawdę dużo.
Kurs
podzielono
na dwie części: Teoretyczną, która trwała właściwie przez cały
okres jesienno- zimowy
1987/1988
roku. Zajęcia kończyły się pod koniec lutego. Potem, w maju
odbyła się druga część, praktyczna na jeziorze Sławskim.
Zakwaterowano nas w ośrodku wypoczynkowym Dozametu w Lubiatowie.
Baza żeglarska znajdowała się nieopodal, nad zatoką Lubiatowską.
Mieliśmy własny pomost, nawet dwa pomosty. Kilka domków
campingowych, i kilka pokoi w ośrodku. Do dyspozycji dwie łodzie
dwumasztowe z ożaglowaniem Marconi typu TRENER, Jedna DZ
(dwumasztowa z ożaglowaniem gaflowym), kilka popularnych łodzi typu
OMEGA oraz jedną kabinową typu ORION. Kandydaci do stopnia
żeglarza, pływali na Omegach i Orionie, pretendenci do stopnia
sternika jachtowego, praktykowali na Trenerach i DZ-cie. Prócz
zwykłego ćwiczenia w kilkuosobowych grupach, rozmaitych zwrotów,
przy różnych kierunkach wiatrów, ćwiczeniu przybijania do boi,
pomostów, uczyliśmy się też wydawania
komend
załogantom, obsługującym takielunek. Nauka trwała cały tydzień.
Kończyły ją regaty, oceniane przez komisję egzaminacyjną. Potem
był egzamin teoretyczny, przy którym ten na prawo jazdy
samochodowe, wydawał się bardzo łatwy.
Zakończenie
kursu i wydanie świadectw odbyło się w stołówce ośrodka. Było
niezwykle uroczyste. Kadra
urządziła dla nas bankiet.
Zasiedliśmy
za stołem. Zaczęły się szanty śpiewane przez zespół. Zabawa
trwała prawie do rana.
Do
dziś wspominam niektóre „przykazania” kapitana Gniłki. Mawiał
on:” Uczcie się słownictwa – (żargonu żeglarskiego), byście
znalazłszy się w towarzystwie żeglarzy, wiedzieli, o czym
mówią
i potrafili wziąć udział w ich rozmowie”. Mawiał też, że
każdy żeglarz powinien w miarę możliwości znać i stosować
etykietę żeglarską, gdyż jest ona pomocna także w życiu
prywatnym. Bardzo wziąłem sobie do serca te maksymy i staram się
do nich stosować.
Kapitan
Gniłka już dawno odszedł do Hilo, a w moim sercu pozostała
głęboka
wdzięczność za wiedzę, którą mi przekazał.
Wdzięczny
też jestem Jurkowi, za pomoc w odnalezieniu
właściwej
drogi
na
dobry, rzetelnie prowadzony kurs.
Dokument,
zwany patentem żeglarskim, otrzymałem, na podstawie przedstawionego
świadectwa ukończenia kursu, po kilku tygodniach.
Niestety
Geniowi nie udało się skorzystać z takiej okazji. Zmienił
zainteresowania i obecnie hoduje bardzo ciekawe, rzadkie i piękne
ptaki. Życie podsuwa niekiedy zaskakujące rozwiązania!
Nadeszło
lato 1988. Zakład Energetyczny w Zielonej Górze dysponował
kabinowym jachtem żaglowym typu Conrad 600. Była to ( teoretycznie)
niewywracalna, kilowa łódź z ożaglowaniem typu Marconi.
Stacjonowała przy pomoście LKŻ w Sławie. Wspomniany już w
„Wiosłem na wodzie pisane” Jan (zwany przez przyjaciół Jasiem)
był przewodniczącym sekcji żeglarskiej koła PTTK Energetyk.
Poprosiłem go o zapisanie mnie do kolejki korzystających z jachtu.
Najpierw popłynąłem raz, w weekend, potem kilkakrotnie udawało mi
się korzystać z łodzi w niedzielę, aż wreszcie dostałem ją na
cały tydzień.
Conrad
przy pomoście LKŻ w Sławie
Pływałem
najczęściej z Ulą, choć ta nie miała pojęcia o żeglowaniu i
zwykle, kiedy szliśmy w bajdewindzie (przy wiatrach wiejących po
skosie od dziobu), a łódź posuwała się do przodu w znacznym
przechyle, Ula unikała wyjścia na kabinę, by na przykład zrzucić
fok ( przedni żagiel), ale z chęcią obsługiwała z kokpitu szoty.
Powoli wdrażałem ją do pływania pod żaglami. Szło opornie, ale,
jak się to mówi kolokwialnie – do przodu.
Pod
koniec sezonu, we wrześniu, ktoś mi doniósł, że na jeziorze
Niesłysz
jest do sprzedania mała żaglówka kabinowa typu MAK 444.
Natychmiast zapałałem, żądzą posiadania takiej łodzi. Tak
prawdę mówiąc, to jakiejkolwiek, byle tylko móc niezależnie, bez
kolejki pływać.
Popływaliśmy
nią do końca sezonu żeglarskiego, który trwał dla nas prawie do
listopada. Musiałem jakoś ją
zabezpieczyć
na zimę. Tu
również pomocny okazał się Jurek. Pomógł mi pożyczyć od
znajomego przyczepę, za pomocą której przewiozłem
jachcik
do hangaru pod blokiem.
Wiosną,
po burzliwej naradzie z Ulą, sprzedałem
go.
Doszliśmy do wniosku, że kabina jest bardzo niewygodna, bo
jeszcze
mniejsza od namiotu, nazywanego przez nas pogardliwie „psią budą”.
Pomyśleliśmy, że kiedyś, kiedy będzie nas już stać, kupimy
sobie większą łódkę. Znów nie miałem czym pływać.
Pozostały nam więc teraz tylko czartery.
W
tamtych czasach istniały firmy czarterowe przy PTTK lub klubach
żeglarskich, ale żeby wynająć jakąkolwiek łódź kabinową
trzeba było legitymować się patentem sternika jachtowego. Patent
żeglarza, okazał się za mały.
Kontakty
z klubem Dozametu przydały się. Zapisałem się jesienią na
kolejny kurs, tym razem podwyższający kwalifikacje żeglarskie.
Znów zajęcia teoretyczne trwały od października 1988 do lutego
1989 roku, i znów w maju odbyły się zajęcia praktyczne na j.
Sławskim. Zmieniła się tylko obsada kadrowa i koledzy w łodziach,
już dwumasztowych, z obsługą bezana (żagla na tylnym maszcie).
Zmienił się też mój stan cywilny, bowiem w kwietniu tego roku
stanęliśmy z Ulą na ślubnym kobiercu.
Po
otrzymaniu patentu sternika jachtowego, postanowiłem po raz pierwszy
wyczarterować jacht żaglowy. Wybór miejsca był nieprzypadkowy.
Augustów. O tym już w kolejnym rozdziale.
0 komentarze:
Prześlij komentarz