wtorek, 19 grudnia 2017

Rejsy 2008r Cz. I~Z prądem i pod prąd

Już jesienią 2007r. znalazłem ofertę sprzedaży silnika zaburtowego, czterosuwowego, trzydziestokonnego. W sam raz do Kucyka. Wybrałem się więc w towarzystwie Ignacego na Mierzeję Wiślaną, bo stamtąd pochodził anons o sprzedaży. Kupiłem. Była to Honda BF30 z długą stopą. Silniki te wyróżniają się wysoką kulturą pracy i naprawdę niewielkim spalaniem. Niestety, po zamontowaniu na pawęży okazało się, że brakuje biegu wstecznego. Ten poważny mankament pomógł mi usunąć nowopoznany kolega z klubu, Józek.
Kupiłem za ponadpółtoratysiąca złotych części i Józio, przy mojej pomocy wymienił uszkodzone elementy. Po tym zabiegu, silnik odzyskał sprawność, a Kucyk, nowy, bardzo wydajny napęd. Oszczędność paliwa w stosunku do dawnego silnika dwusuwowego była naprawdę duża.
Sprzedawca czterosuwu, okazał się człowiekiem bez klasy, bo mimo prośby popartej zdjęciami i rachunkami, którą do niego skierowałem w sprawie partycypacji w kosztach naprawy (obowiązywała go przecież rękojmia), nie zareagował na list.

Wodowanie odbyło się na początku maja. Pokręciliśmy się trochę po porcie i okolicznej Odrze, poczem Kucyk stanął na swoim miejscu przy pomoście klubu Orka w Cigacicach.

 Kucyk na swoim miejscu.

Trzeba wam wiedzieć, że okres jesienno zimowy 2007/2008 był dla mnie bardzo pracowitym okresem. Instalowanie innowacji i udogodnień na jachcie zajęło mi sporo czasu i dodatkowo pochłonęło sporo pieniędzy, ale jak brzmi motto jednego z naszych kolegów motorowodniaków " tam gdzie zaczyna się hobby, kończy się ekonomia" Przyznaję mu rację.
Jak widać na zdjęciu, Kucyk przycumowany jest do Y-bomu, który wykonałem i zainstalowałem przy klubowym pomoście własnym sumptem. Nad kokpitem pojawił się tent, wewnątrz zainstalowałem lodówkę na 230V~/ 12V=/ gaz. Od tego momentu mogliśmy myśleć o dalszych podróżach, bez obawy, że zepsuje się żywność.

Pierwszy rejs zrobiliśmy w dół Odry, do ujścia Ołoboku ( patrz: Inne teksty- opowiadania- Odrzańskie reminiscencje).
Drugi zaś w górę rzeki. Celem naszym był stopień wodny w niekończącej się budowie, w Malczycach. Realizacja tego celu nie powiodła się, gdyż zaistniały obiektywne przesłanki ku temu, by zawrócić ze Ścinawy.

W podróż zabraliśmy też dzieci. Naszą Anię i siostrzeńca Łukasza. Trasę przewidzieliśmy na dziesięć dni. Kiedy wyruszaliśmy była całkiem ładna pogoda.


Zbliżamy się do Nowej Soli

Po drodze mijaliśmy licznie "zainstalowanych" na brzegu wędkarzy i doszliśmy do wniosku, że naszym narodowym sportem wcale nie jest piłka nożna...
Najgorsze jest to, że wędkarze uważają się za jedynych prawowitych użytkowników brzegów i sąsiadującej z nimi wody, bo zawsze się burzą, kiedy przepływamy. Jest to zupełnie nielogiczne, bo ryby mają w nosie łódki. Świadczy o tym choćby fakt, że sami wędkarze też chętnie korzystają z łodzi by łowić z nich ryby. Cóż staraliśmy się załagodzić konflikty w zarodku i z dala omijać spławiki, kiedy tylko udało nam się je zauważyć.

W tym roku nie musieliśmy już wpływać do portu w Nowej Soli. Obok wybudowano nową marinę i w niej znaleźliśmy miejsce na nocleg.

Marina w Nowej Soli
Nazajutrz popłynęliśmy do Starej wsi, by spotkać się z naszą koleżanką. Przyjechała, jak zwykle rowerkiem w towarzystwie dzieci. Dla nich rejs łodzią był prawdziwą frajdą.
Dumny Łukasz za sterem. Inne dzieci też przez chwilę sterowały.
Wreszcie Stara Wieś.
Sprawdziliśmy, jakie zmiany zaszły na tej przystani. Zaszły spore. Widać Andrzej zainwestował w ten teren. Nie spotkaliśmy się z nim, bo właśnie prowadził spływ kajakowy z Głogowa. Po drodze mijaliśmy się z kajakarzami z tego spływu.
Ruiny zamku w Siedlisku
W dalszej części rejsu minęliśmy romantyczne ruiny zamku w Siedlisku i dotarliśmy do Pięknego Bytomia Odrzańskiego.
Bytom Odrzański.
To miasto zawsze przykuwało naszą uwagę i w każdym rejsie w górę rzeki chętnie zatrzymywaliśmy się przy schludnych pomostach przystani turystycznej.
Potem był port handlowy w Głogowie. Handlowy tylko z nazwy, bo wewnątrz były tylko dwa pomosty: prywatny z przycumowanymi trzema jachtami i służbowy, policyjny. Mili policjanci pozwolili nam przybić na na noc do ich pomostu.
Gościnny pomost w Głogowie
Byliśmy im bardzo wdzięczni za przysługę, bowiem w tym czasie, w Głogowie nie było innego, bezpiecznego miejsca na nocleg. To miasto całkiem odwróciło się od rzeki plecami, choć przecież to właśnie jej zawdzięczało swój rozwój.
Z tego miejsca, gdzie staliśmy, wiodła do miasta gruntowa droga, wijąca się pomiędzy krzakami i burzanami przez jakieś trzy kilometry.

W Głogowie spotkałem dwóch kolegów ze szkoły średniej. Spotkanie zakończyło się na naszym jachcie i przebiegło w nadzwyczaj miłej i przyjaznej atmosferze.
Nas jednak ciągnęło w górę rzeki. Wysadziłem więc kolegów w miejscu, w którym chyba nie powinienem ich wysadzać, ale wierzcie mi, nie było dogodnego, czystego wyjścia na brzeg, na całej długości rzeki, płynącej wzdłuż miasta. Opowiadali potem, że przedzierali się przez chaszcze kilkadziesiąt metrów. Dotąd mam wyrzuty sumienia...

Tadzio i Franio. Koledzy ze szkoły idą w stronę pomostu przy którym stoimy.

Ścinawa miała kiedyś też całkiem spory port. Do dziś stoją na nabrzeżu elewatory zbożowe, niestety, port zaniedbany, tak się zamulił, że nie mogłem doń wpłynąć nawet Kucykiem, który miał zanurzenie tylko 35 cm, a więc trochę większe niż kajak. Stanęliśmy więc przy wejściu do portu, trochę z boku głównego nurtu. Tu zatrzymaliśmy się na nocleg. Należało uzupełnić zapasy, no i jak zwykle w takich okolicznościach, zwiedzić miejscowość.

"Rudy" na postumencie

W zasadzie, w Ścinawie nie bardzo jest co zwiedzać. Jedynym miejscem, które musiało przyciągnąć naszą uwagę, był usytuowany na postumencie w samym centrum miejscowości, czołg T-34. Czemu właśnie tu? Ciekawe, czy dotąd tam stoi. Trzeba jeszcze wam wiedzieć, że według niektórych, to właśnie w Ścinawie chrząszcz brzmi w trawie...

"Przystań" w Ścinawie

Zrobiliśmy zakupy i wróciliśmy na "przystań". Było to miejsce zagospodarowane. Bardziej przypominało leśny biwak, niż prawdziwą przystań. Jednak muszę przyznać, że tu chociaż było kawałek brzegu, przy którym mogliśmy przystanąć, więc lepiej niż w Głogowie.

Nagły telefon zmienił nasze zamiary.

Kiedy wyjeżdżaliśmy na nasze rejsy, domem opiekowała się moja mama. Prosiłem, żeby nie chodziła przez mostek na strumieniu, kiedy pada deszcz, bo to niebezpieczne. Niestety, nie posłuchała mnie. Uległa poważnemu wypadkowi i wylądowała na SOR w szpitalu. Musieliśmy wracać. Niestety, byliśmy zbyt daleko, by zdążyć jeszcze tego samego dnia. Nocleg wypadł nam gdzieś poniżej Chobieni.

Znudzone długą podróżą (bez przystanków) dzieci, zaczęły się kłócić. Musiałem szybko temu zaradzić. Wymyśliłem więc konkurs na robienie węzłów żeglarskich. Pokazałem pięć z nich i kazałem ćwiczyć. Po południu następnego dnia miało być rozstrzygnięcie. Ważne było, by umieć wiązać wszystkie pięć węzłów. Brałem też pod uwagę szybkość oraz dokładność ich wiązania. Nie pamiętam, które z dzieci wygrało. Dla mnie jednak ważny był spokój na pokładzie, a to, tym sposobem osiągnąłem.

Łukasz ćwiczy węzły
... i Ania ćwiczy węzły
Kiedy pogoda się popsuła, oboje ćwiczyli już wewnątrz
Siedlisko w deszczu

Kiedy dopływaliśmy do Bytomia Odrzańskiego zrobiło się nagle bardzo zimno i lunął lodowaty deszcz, przy porywistym wietrze od dziobu. Na nic zdał się tent. Sternik otrzymywał takie porcje zimnej wody, że dało się wytrzymać jedynie pół godziny przy sterze. Tyle trwała więc wachta sterowa. Sterowaliśmy we troje. Ja, Ula i Łukasz. Ania była jeszcze zbyt mała, bym odważył się powierzyć jej jacht. Do Cigacic dotarliśmy szczęśliwie.

Uraz mamy okazał się bardzo poważny. Od tego momentu, zapadła na zdrowiu i już nigdy w pełni go nie odzyskała. Tak to bywa, kiedy nie słucha się dzieci, ale rodzice zawsze wiedzą lepiej!

3 komentarze: