Minęło kilkanaście lat nim zdecydowałem się na napisanie tych wspomnień. Ostatecznie skłonił mnie do tego fakt, że coraz częściej spotykałem się z przyjaciółmi ze spływów kajakowych na cmentarzu, przy okazji pożegnania kogoś z nas, kto odchodził na drugi brzeg rzeki życia. Postanowiłem ocalić od zapomnienia wspomnienia o tamtych czasach, bądź co bądź czasach mojej młodości. Materiały zdjęciowe, które posiadałem były w opłakanym stanie. Z góry przepraszam wszystkich za złą ich jakość,gdyż nie mógł już im pomóc nawet Photoshop. Starsi czytelnicy zrozumieją, młodzi, którzy nie zawsze wierzą w nasze opowiadania, może z tej książki dowiedzą się czegoś nowego, czegoś co zachęci ich do uprawiania czynnie turystyki, a tej wodniackiej w szczególności. Opowiadania obejmują okres mojej aktywności kajakarskiej, przypadający na lata 1979 – 1991.
Turystykę wypiłem chyba z mlekiem matki. Uprawiałem różne jej formy, nim dotarłem do turystyki wodnej. Przed kajakową broniłem się zawzięcie i wytrwale przez trzy lata. Potem uprawiałem żeglarstwo i turystykę motorowodną.
Kajakarzem był mój kuzyn Rysio, toteż przy każdej możliwej okazji przypuszczał na mnie ataki, chcąc zachęcić do takiej właśnie formy wypoczynku. Stosowałem zabiegi w postaci uwypuklania walorów turystyki pieszej górskiej, czy kolarskiej, umniejszając jednocześnie wartość kajakowej, o której przecież nie wiedziałem zbyt wiele. Kuzyn okazał się jednak bardziej wytrwały niż przypuszczałem, bo kiedy w 1979 roku stanąłem przed dylematem, gdzie i jak spędzę urlop, przypuścił generalny szturm. Natychmiast pojawiły się na stole spływowe pamiątki, fotografie, plakietki, proporczyki, wreszcie wykonane różnymi technikami i z dużą pomysłowością wspaniałe bibeloty z korzeni, gałęzi, kory brzozowej lub kamieni rzecznych. Znalazły się też mapy i opisy tras kajakowych. Po przejrzeniu tego wszystkiego nieco zmiękłem, a kiedy wysłuchałem opowiadań o spływowym życiu, zwyczajach, o przyjaźniach, a także o wrażeniach, jakich można doznać tylko w tak bezpośrednim kontakcie z przyrodą, jak czynią to turyści wodni, byłem już prawie kupiony. Miałem w zanadrzu jeszcze ostatni argument, że przecież trzydzieści i więcej kilometrów dziennie, to kawał drogi, a ja pamiętam, że kiedyś wypożyczyłem na jeziorze kajak i próbowałem dopłynąć do jego końca, a miało tylko trzy kilometry długości. Po przepłynięciu mniej więcej połowy odpuściłem, bo byłem tak zmęczony, że o kontynuowaniu rejsu nie było mowy. Oddałem kajak w przekonaniu, że można nim pływać tylko rekreacyjnie w odległości nie większej niż pięćset metrów od przystani. Kuzyn wysłuchał mojego koronnego argumentu i rzucił propozycję, bym spróbował raz. Jeśli stwierdzę, że pływanie absolutnie mi nie odpowiada, będę mógł wrócić nawet z połowy trasy a on zaopiekuje się moim bagażem i sprzętem. Ustąpiłem. Taki był początek tej historii wiosłem pisanej na wodzie.
Spływ kajakowy
Kajakarzem był mój kuzyn Rysio, toteż przy każdej możliwej okazji przypuszczał na mnie ataki, chcąc zachęcić do takiej właśnie formy wypoczynku. Stosowałem zabiegi w postaci uwypuklania walorów turystyki pieszej górskiej, czy kolarskiej, umniejszając jednocześnie wartość kajakowej, o której przecież nie wiedziałem zbyt wiele. Kuzyn okazał się jednak bardziej wytrwały niż przypuszczałem, bo kiedy w 1979 roku stanąłem przed dylematem, gdzie i jak spędzę urlop, przypuścił generalny szturm. Natychmiast pojawiły się na stole spływowe pamiątki, fotografie, plakietki, proporczyki, wreszcie wykonane różnymi technikami i z dużą pomysłowością wspaniałe bibeloty z korzeni, gałęzi, kory brzozowej lub kamieni rzecznych. Znalazły się też mapy i opisy tras kajakowych. Po przejrzeniu tego wszystkiego nieco zmiękłem, a kiedy wysłuchałem opowiadań o spływowym życiu, zwyczajach, o przyjaźniach, a także o wrażeniach, jakich można doznać tylko w tak bezpośrednim kontakcie z przyrodą, jak czynią to turyści wodni, byłem już prawie kupiony. Miałem w zanadrzu jeszcze ostatni argument, że przecież trzydzieści i więcej kilometrów dziennie, to kawał drogi, a ja pamiętam, że kiedyś wypożyczyłem na jeziorze kajak i próbowałem dopłynąć do jego końca, a miało tylko trzy kilometry długości. Po przepłynięciu mniej więcej połowy odpuściłem, bo byłem tak zmęczony, że o kontynuowaniu rejsu nie było mowy. Oddałem kajak w przekonaniu, że można nim pływać tylko rekreacyjnie w odległości nie większej niż pięćset metrów od przystani. Kuzyn wysłuchał mojego koronnego argumentu i rzucił propozycję, bym spróbował raz. Jeśli stwierdzę, że pływanie absolutnie mi nie odpowiada, będę mógł wrócić nawet z połowy trasy a on zaopiekuje się moim bagażem i sprzętem. Ustąpiłem. Taki był początek tej historii wiosłem pisanej na wodzie.
0 komentarze:
Prześlij komentarz