piątek, 27 stycznia 2017

Wygodnym baksztagiem~04 Mazury - cz.2.


Kiedy na pokład wróciło zdrowie i wszyscy mieli suche rzeczy w łodziach, zaczęliśmy myśleć o zepsutym silniku na Zorzy. Przez przesmyk między jeziorami wpłynęliśmy na Kisajno. Tam w okolicy przystani Almaturu zatrzymaliśmy się, bo w sąsiedztwie był profesjonalny warsztat naprawy silników do łodzi. Ignacy zlecił usługę i zdenerwowany, gryząc paznokcie, czekał na jej wynik.

W oczekiwaniu na silnik

Kisajno, to duże jezioro. Niebo przybrało amarantowy kolor. Po całym dniu żeglugi, wybraliśmy miejsce na nocleg, na półwyspie o nazwie Fulędzki Róg. Las grądowy, pełen komarów, niewygodne zejście na ląd, płytkie podejście do brzegu. Kicha! Przybiliśmy w końcu, bo nie znaleźliśmy niczego lepszego, a dnia zostało już niewiele. My pierwsi, za nami drugi jacht. Kiedy już kotwice były w wodzie, my przebrani, Ignac rzucił wędkę i natychmiast wyciągnął dorodną wzdręgę. Wrzucił ponownie. I znów po sekundzie była na haczyku ryba. Popatrzyliśmy na wodę za rufą Zorzy i zdziwiliśmy się. W odległości rzutu wędką „gotowało się” Jakaś ogromna ławica krasnopiórek podpłynęła w to miejsce i żerowała. Wyciągnąłem swoją wędkę, Marek swoją i jeszcze jedną dał siostrze. Stanęliśmy we czworo. Pozostałe osoby lepiły kulki z chleba, które stanowiły przynętę. Szwagrem targały takie emocje, że poplątał wędkę przy trzecim rzucie. Zanim ją rozplątał, pozostała trójka skończyła rybobranie, bo nałowiliśmy dwie duże miski wzdręg, z których najmniejsza miała około 30 cm. Dalsze łowienie nie miało już sensu, bo i tak nikt by tylu ryb nie zjadł. Te złapane i tak starczyły nam na trzy posiłki (w każdej łodzi osobno). Do dziś nie wiem, co to mogło być. Takie zjawisko widziałem tylko jeden, jedyny raz. Marek do dziś nie może sobie darować, że tak krótko mógł łowić.

Kolejny dzień zapowiadał się pięknie. Ranek był pogodny, wiał bardzo lekki wiaterek. Odbiliśmy od brzegu, wyciągnęliśmy się na kotwicy i po postawieniu żagli skierowaliśmy się na Dobskie. Bardzo ciekawe to jezioro. Na jego środku jest wyspa o nazwie Wysoki Ostrów, zasiedlona przez kormorany. Zajęły całą wyspę, która z tego powodu wyglądała fatalnie. Gałęzie pozostawały nagie, gdyż liście zostały spalone odchodami. Podnóże pokrywał gruby kożuch guana. Już w znacznej odległości od wyspy słychać było odgłosy ptasich rozhoworów. Statki białej floty opływały ten kawałek lądu powoli, by turyści zdążyli zrobić zdjęcia i przez lornetki pooglądać kolonię. My, po opłynięciu wyspy, skierowaliśmy się na przeciwległy brzeg i tam stanęliśmy na nocleg.

Była noc Kupały. W sąsiedniej miejscowości o nazwie Doba, odbywały się związane z ta nocą zabawy. Do rana słychać było muzykę, widać było ogniska. Wianki puszczono na wodę chyba o północy, bo rozpłynęły się po całym jeziorze.
 

  Pomost wędkarski


Następnego dnia, gdzieś o 11.00 zbudził się wiatr. Wiał korzystnie z lewego baksztagu. Popłynęliśmy do Sztynortu.
W miejscowości tej jest jedna z większych marin na szlaku Wielkich Jezior. Kiedy weszliśmy na jezioro Sztynorckie, od razu zauważyliśmy charakterystyczną bosmankę i rząd pomostów.
Przybiliśmy tak, żeby być obok siebie, ale jednak osobno. Ignacy zagadał Bosmana, czy by nie udało się naprawić wadliwego miecza. Bosman podjął się zadania, pod warunkiem, że pomożemy położyć łódź na slipie tak, by dało się zdemontować rzeczony miecz. Czynności wyształowania Zorzy, położenia jej na slipie, wyjęcia miecza, naprostowania go i ponownego założenia, oraz zaształowania, trwały aż do wieczora. Nocowaliśmy w Sztynorcie. Przedtem była wizyta w kultowej Zęzie – tawernie żeglarskiej w piwnicy sąsiadującego z przystanią domu. Faktycznie, takiej atmosfery nie spotka się nigdzie. Obejrzeliśmy też XVII wieczny pałac rodu Lehndorff w tej miejscowości. Ciekawostką okazał się też stojący na lądzie wrak jachtu, który, jak głosiła miejscowa legenda, był podarkiem Wiesława Gomółki dla Chruszczowa. Czemu znalazł się w Sztynorcie? - Zadawaliśmy sobie pytanie. Pozostało bez odpowiedzi.
Przystań w Sztynorcie

 
Nazajutrz wyszliśmy na jezioro Dargin, kierując się w kierunku jeziora Mamry. Wiał silny wiatr. Był korzystny, więc postawiłem tylko fok marszowy i tak z dużą szybkością gnałem po wodzie. Ignacy postawił tylko grot i walczył z przechyłami, ale nie zmienił decyzji aż do pomostu usytuowanego przy moście przez cieśninę na jezioro Kirsajty. Musieliśmy tu stanąć, by położyć maszty. Za mostem postawiliśmy je ponownie i ruszyliśmy dalej. Mieliśmy zamiar wejść na Mamry i popłynąć na Święcajty. Niestety silny wiatr z prawego bajdewindu pokrzyżował nasze plany. Ignacy miał silnik zawieszony na prawej pawęży, my, na lewej. Po wyjściu zza osłony lasu na półwyspie Kurka Ignac pomagał sobie  silnikiem i udało mu się, za to nam nie, gdyż przechył zatapiał silnik. Groziło to jego zalaniem i uszkodzeniem.

Postanowiliśmy poczekać aż wiatr nieco ucichnie. Stanęliśmy przy półwyspie Kurka i tu zrobiliśmy sobie obiad. Rzeczywiście, pod wieczór wiatr nieco odpuścił i jednym susem weszliśmy na Mamry. Rodzina naszych przyjaciół czekała na nas w przesmyku między Mamrami a j. Święcajty. Popłynęliśmy w tamtą stronę. Pamiętam, że ciężka przecież Venus płynęła z taką szybkością, na pełnych żaglach, że motorówka płynąca za nami w ślizgu, długo nie mogła nas dogonić. Zastaliśmy naszych towarzyszy siedzących na deku z minami na kwintę. Okazało się, że niby naprawiony miecz nadal jest krzywy i wprawdzie dał się schować do skrzynki mieczowej, ale nie można go teraz wypuścić. Wymyśliliśmy, że przewiercimy otwór w stole, stanowiącym nakrycie skrzynki mieczowej i przez ten otwór będzie można metalowym prętem popychać miecz, kiedy zechce się go wypuścić. Działało do końca rejsu.

Spaliśmy w przesmyku. Rano wyszliśmy na Święcajty. Na środku jeziora dopadła nas potężna burza. Pioruny waliły z takim łoskotem, że aż strach było płynąć. Byliśmy na środku rozległej wody, nie było gdzie się schować. Postawiliśmy foki sztormowe i kręciliśmy się po wodzie tam i sam, bez celu, żeby tylko przetrwać nawałnicę. Po wszystkim przybiliśmy do betonowego pomostu na polu namiotowym, skąd było około dwóch kilometrów do Węgorzewa. Nazajutrz, w niedzielę poszliśmy pieszo zwiedzać miasto. Przedtem skorzystaliśmy z dobrodziejstw cywilizacji i poszliśmy „na kafelki”.

Pamiętam, że Jola gotowała obiad, kiedy obok przycumowanych łódek, z dużą szybkością przepłynął kuter Mazurskiej Straży Patrolowej, wzbudzając fale. Jola wyskoczyła z tłuczkiem na ziemniaki na pokład, wygrażała marynarzom, nie przebierając w słowach. Zignorowali ją, choć doskonale wiedzieli o co chodzi.



Na Święcajtach
 O tego momentu zaczynał się nasz powrót do Rynu. Pogoda znów się popsuła. Gnani niekorzystnym wiatrem od dziobu, popłynęliśmy z powrotem na jezioro Dargin. Na szczęście wieczorem wiatr ucichł, a my siadłszy na dekach, łowiliśmy ryby. Tym razem były to dorodne płocie, które, jak wzdręgi brały na kulki z chleba. Chyba nigdzie więcej ryby nie dają się już na ten chlebek nabrać, tylko tu. Mieliśmy częste brania, ale szału nie było! Nie powtórzyła się historia sprzed kilku dni.

Na ostatnią, trzecią część opowieści z Mazur, zapraszam za tydzień.








0 komentarze:

Prześlij komentarz