piątek, 20 stycznia 2017

Wygodnym baksztagiem~04. Mazury cz. 1.


Zakończenie rejsu Jeziorakiem w 1992 roku, przyniosło nam rozwiązanie zagadki, gdzie spędzimy kolejny urlop. Już w Iławie dowiedzieliśmy się, że w 1993 roku, będziemy pływać na Mazurach.

Firma czarterująca znajdowała się w głębi lądu, a przystań z której odbieraliśmy łodzie, była w Rynie. Postanowiliśmy, że eksplorować będziemy północną część Wielkich Jezior.

Pisałem w pierwszym rozdziale, że w 1988 roku stałem się właścicielem Maka 444 i pływałem nim do końca sezonu żeglarskiego po Niesłyszu. W tym czasie zaprosiłem na jego pokład mojego kolegę, z którym od jakiegoś czasu związany byłem wspólnym zamiłowaniem do wodniactwa. Ignacy wcześniej pływał ze mną na spływy kajakowe, więc chętnie wybrał się na żagle. Okazało się, że jest to samorodny talent żeglarski. Wsiadł na żaglówkę, popatrzył, jak operuję żaglami i poprosił o ster. Pływał tak, jakby robił to od zawsze. Nie dawałem wiary jego zapewnieniom, że steruje żaglówką pierwszy raz w życiu. 1991rok, Ignacy wykorzystał na kurs żeglarski. Teraz, z niewielką praktyką żeglarską „wskoczył na głęboką wodę”, wyczarterował, wraz z nami drugą Venuskę. Właściciele zgodzili się na to, mimo że nie legitymował się patentem sternika jachtowego. Miał patent żeglarza.

Był czerwiec 1993 roku. Wystartowaliśmy z Zielonej Góry dwoma samochodami. W jednym nasza stała ekipa, w drugim Ignacy z żoną Jolą i dwoma nastoletnimi córkami.

Gubiliśmy się po drodze. Za Toruniem uzgodniliśmy, że każdy jedzie swoim tempem i spotkamy się przy tablicy miejscowości RYN. Tak też zrobiliśmy. Na przystań zajechaliśmy wspólnie.

Przy pomoście stały dwie łodzie żaglowe typu Venus, obie z silnikami 8 KM typu Wietierok (produkcji radzieckiej, bo tylko takie były wówczas dostępne). Zrobiliśmy losowanie. Ignacemu przypadła Zorza, nam Jutrzenka. Jak się okazało, to losowanie było kluczowym momentem w tym czarterze.
Zorza i Jutrzenka
Niczego jeszcze nie podejrzewając, zaształowaliśmy łodzie, ustawiliśmy auta na parkingu, załatwiliśmy do końca sprawy formalne umowy czarteru, które w imieniu firmy czarterującej, załatwił z nami miejscowy bosman. Pod wieczór udaliśmy się do Rynu, by zwiedzić tę miejscowość.

Ranek był mglisty i prawie bezwietrzny. Odpłynęliśmy na silnikach. Sprawdziliśmy w ten sposób ich sprawność techniczną. Nasz słabo odpalał, ale w końcu, po kilku szarpnięciach, zagdakał. Gdzieś na wysokości wyspy, na jeziorze Ryńskim ruszył wiatr i to z prawego baksztagu. Bardzo wygodnie popchał nas przez Tałty, w okolicę kanału na jezioro Jagodne, gdzie się kierowaliśmy.

Ignacy popłynął pierwszy. Umówiliśmy się, że w okolicy wejścia do kanału, złożymy maszty i na silnikach popłyniemy dalej, ale…

Kiedy na Zorzy odstawiono żagle, odpalono silnik i przystąpiono do składania masztu, nagle silnik zgasł. Ignacy szarpał co sił, bezskutecznie. Wiatr wepchnął go głęboko w trzciny jakiś kilometr poniżej wejścia do kanału. Błąd Ignacego, spowodowany był brakiem doświadczenia. Miał na pokładzie kotwicę. Gdyby z niej skorzystał, nie wylądował by tak głęboko w zaroślach. Maszt postawił ponownie i tylko dzięki temu mogliśmy go zlokalizować. Podpłynęliśmy na żaglach. Nie mogliśmy dorzucić rzutką. Lina była zbyt krótka, no i przeszkadzała roślinność. Uruchomiliśmy (z trudnościami) silnik i po odstawieniu żagli wpłynęliśmy najgłębiej jak się dało w trzciny. Ignac chwycił linę, zaknagował na dziobie swojej łódki i bosakiem pomógł nam ruszyć z miejsca. Wodorosty zwijały się na śrubie, ale wywlekliśmy obie łodzie poza pas zarośli. Tam rzuciliśmy kotwice i położyliśmy maszty. Dobrze powiedzieć położyliśmy! Sztag był zapięty na tak zwaną agrafkę. Po wyluzowaniu ściągaczy want i po odpięciu bomu, można było kłaść maszt na drewniane cęgi, które były na wyposażeniu jachtu. Omówiliśmy wcześniej cały manewr, ale nagle, podczas kładzenia zawiał szkwalisty wiatr. Przechylił łódź. Marek, który operował sztagiem, zachwiał się i drzewce runęło mi na głowę. Całe szczęście, że Marta, widząc co się dzieje zamortyzowała siłę uderzenia, chwytając spadający maszt. Dzięki temu oberwałem w plecy, nie w głowę, ale jak nigdy, zakląłem. Siarczyście zakląłem. Wprawiłem tym w zdumienie obie załogi. Adrenalina złagodziła ból. Kontynuowaliśmy dzieło. Kiedy już obie łodzie były gotowe do wejścia w kanał, rozpocząłem holowanie. Rozłączyliśmy się dopiero po wyjściu na jezioro Jagodne. Tam płynęliśmy już na żaglach.


 Kanał Mioduński


Na Jagodnym, w zacisznej zatoczce, w pewnym oddaleniu od szlaku, stanęliśmy na nocleg.

Rano mężczyźni, zabrali się do naprawy silnika z Zorzy. Ponieważ dysponowaliśmy mocno ograniczonym zestawem narzędzi, nasze zabiegi, nie przyniosły rezultatu. Uzgodniliśmy, że będę ciągał Zorzę tak długo, aż znajdzie się warsztat, który naprawi uszkodzenie (tu przyszło nam do głowy Giżycko).

To nie był koniec kłopotów z Zorzą. Oba jachty posiadały dzienniki pokładowe, w których czarterobiorcy wpisywali swoje uwagi i spostrzeżenia. Po lekturze okazało się, że obie łodzie mają usterki zgłaszane już wcześniej, czasami nawet dwa lata temu. Wyglądało na to, że nikt nie przywiązywał do tego wagi, a wspomniane dzienniki nawet nie były czytane przez właścicieli. Dowiedzieliśmy się z nich, że łodzie ciekną z góry, przez wentylatory, przez forluki i przez nieszczelne bulaje (okienka), a Zorza ma krzywy miecz, który nie daje się wybrać do końca. Ignacy płynął w baksztagu przez Tałty na lekko wybranym mieczu. Potem pozostawił go w tej pozycji przy holowaniu i dopiero po przeczytaniu tej informacji dowiedział się, że nie będzie mógł go wybrać całkowicie, co skutkowało znacznym zanurzeniem i brakiem możliwości dochodzenia do brzegów jezior „na dziko”. Ten mankament też udało nam się złagodzić. My przybijaliśmy Jutrzenką najbliżej brzegu, a Zorza cumowała do nas. Nasza łódź była pomostem. Marek miał ze sobą wodery, więc robił za tragarza i wynosił dziewczyny na plecach, na ląd. Mężczyźni musieli moczyć nogi…


Marek robi za „donosiciela”

Z Jagodnego popłynęliśmy dalej. W kanałach holowałem, zaś jeziora pokonywaliśmy osobno, na żaglach.

Pogoda nie rozpieszczała nas od samego początku. Było zimno i deszczowo.  Kiedy przytrafiła się ulewa, układaliśmy szmaty, ręczniki, a w miejsca pod wentylatorami i forlukami podstawialiśmy garnki i miski.

Niegocin pokonywaliśmy z konieczności farwaterem (torem wodnym, wyznaczonym bojami) gdyż jezioro zasnuła gęsta mgła. Tak gęsta, że kolejną boję mogliśmy zobaczyć dopiero, po oddaleniu się kawałek od poprzedniej. Przed Giżyckiem odbiliśmy w lewo, na Wilkasy i przez Kanał Niegociński przedostaliśmy się na Tajty. Tam, przy wylocie kanału było pole namiotowe. O tej porze roku stało jeszcze puste. Były czyste toy-toye, woda w kranie za darmo i wiaty kuchenne. Zostaliśmy w tym miejscu dwa dni, robiąc piesze wycieczki do Giżycka.

Incydent ze spadającym mi na plecy masztem, nie pozostał bez echa. Mam pewną przypadłość. Kiedyś, w górskim schronisku PTTK zaraziłem się półpaścem. To bardzo bolesna, wirusowa choroba. Jest uleczalna, ale skutkuje dozgonną skłonnością do neuralgii (występujące nerwobóle, spowodowane nagłymi zmianami temperatur, lub urazami) Walnięcie ciężkim masztem w plecy, było wystarczającym powodem do wywołania takiej neuralgii. Odczuwałem nagłe ukłucia w okolicy lewej łopatki, rozchodzące się po całej lewej części pleców. Każdy ruch był cierpieniem. Był początek urlopu. Nie wyobrażałem sobie pozostawania w tym stanie ani dnia dłużej.

W Giżycku, do którego dotarliśmy pieszo, była czynna przychodnia lekarska. Kłopot w tym, że była sobota i placówka kończyła pracę o 13.00. Dotarliśmy do niej o 12.15. Nie wziąłem ze sobą dokumentów. Miała je tylko Marta. Poprosiłem ją, żeby poszła do lekarza, udając, że to ona ma tę neuralgię. Opowiedziałem jej ze szczegółami, jakie są objawy i złożyłem zapotrzebowanie na mieszankę butupirazolu, kokarboksylazy i witaminy B12. Ten zestaw leków zawsze mi pomagał w podobnych przypadkach. Marta obawiała się, że lekarz wykryje mistyfikację i odmówiła. Byłem zdesperowany, bo w obecnym stanie nie mogłem nawet spać. Wkurzyłem się na towarzystwo i walnąłem focha! Powiedziałem: Jak tak, to sami sobie pływajcie. Jadę do domu! I poszedłem do łodzi. Na szczęście Ula wpadła na pomysł, że pójdzie do lekarza i wyzna, że jest pielęgniarką, może z medycznej solidarności wypisze jej receptę. Wypisał. W sąsiedniej aptece, wykupiła leki i wszyscy wrócili na łódź. Natychmiast dostałem pierwszy zastrzyk. Pomogło. W nocy już mogłem spać, o ile nie wykonywałem gwałtownych ruchów. Rano dostałem drugi zastrzyk. Prawie przeszedł ból. Trzeciego dnia był ostatni zabieg, który utrwalił pozytywny skutek poprzednich. Atmosfera się oczyściła.

Słoneczko, widząc, że moje oblicze się rozjaśniło, też wyszło na cały dzień zza chmur. Znaleźliśmy na Tajtach polanę, gdzie powiesiliśmy linki i suszyliśmy wszystko, co nam zmokło, a wierzcie mi, było tego dużo!

totalne suszenie

Na kolejną część opowieści z Mazur, zapraszam za tydzień.


0 komentarze:

Prześlij komentarz