piątek, 6 stycznia 2017

Wygodnym baksztagiem~03 Skiroławki


W drodze powrotnej z Augustowa do domu, podjęliśmy decyzję, że w przyszłym roku znów pojedziemy wspólnie na urlop pod żaglami. Nie wiedzieliśmy jednak dokąd. Czas przyniósł radę.

W latach młodzieńczych, zaczytywałem się w książkach Zbigniewa Nienackiego. Zacząłem od Wyspy Złoczyńców, potem była cała seria „Panów Samochodzików”. Lubiłem twórczość Nienackiego. Nic więc dziwnego, że kiedy w roku 1991 trafiłem na jego powieść dla dorosłych „Raz w roku w Skiroławkach”, też po nią sięgnąłem. Przeczytałem ją z zaciekawieniem, nie pomijając niczego. Powieść miała charakter obyczajowy, ale prasa określała ją jako skandalizującą. Rzeczywiście, jak na owe czasy, była dość śmiała… Kiedy dowiedziałem się, że książkowe Skiroławki, to Jerzwałd, niewielka wieś leżąca nad jeziorem Płaskim, połączonym z jeziorem Jeziorak, zaproponowałem swojemu towarzystwu, że tam skierujemy nasze urlopowe kroki.

Znalazłem w Żaglach – miesięczniku, który prenumerowałem, reklamę Klubu Żeglarskiego „Pod Omegą” w Iławie. Istniejąca tam marina żeglarska proponowała czartery jachtów żaglowych. Zadzwoniłem, zapytałem o typy czarterowanych łodzi i o cennik. Były jakieś starocie oraz El Bimbo i Venus po remontach kapitalnych. Wybraliśmy El Bimbo. Zrobiłem przedpłatę i czekaliśmy na czerwiec.

Nie pamiętam już, jak rozłożyliśmy podróż, dosyć na tym, że udało nam się dojechać w jeden dzień i nie musieliśmy patrzeć, jak Ula cierpi na migrenę. Jakoś się udało!

Pamiętam, że przez telefon rozmawiałem z właścicielem Klubu, panem Stanisławem, tymczasem przyjęła nas pani. Pobrała pozostałą część zapłaty za czarter, Podpisała umowę i przekazała nas bosmanowi. Ten okazał się bardzo sympatycznym i bardzo kontaktowym człowiekiem. Pokazał miejsce do parkowania auta i wskazał obiekt czarteru. Nasza łódź stała nieprzygotowana na bojce. Trochę nas to zdziwiło, tym bardziej, że właśnie od chwili podpisania umowy czarteru, upływał jego czas. Bosman załagodził sprawę. Dał nam bączka i powiedział, że możemy sobie pooglądać pozostałe łodzie, które można czarterować, a on w tym czasie przygotuje nam naszą. Tak też zrobiliśmy. Podobała nam się Venus, ale już klamka zapadła. Wynajęliśmy mniejszy El Bimbo. Z wyglądu mało kształtny kuterek, ale okazało się, że bardzo sprawny nautycznie i bezpieczny. Jedyną jego wadą było spore zanurzenie (przy złożonym mieczu – 60 cm) co uniemożliwiało sztrandowanie na plażach. Ponieważ Jeziorak jest przy brzegach raczej płytki, więc z konieczności cumowaliśmy w pewnej odległości od brzegu, na który musieliśmy wychodzić brodząc po kolana w wodzie. W tamtych czasach infrastruktury turystycznej w postaci pomostów właściwie nie było.

Pierwszego dnia nie popłynęliśmy daleko. Byliśmy zmęczeni podróżą i musieliśmy dobrze porozkładać nasze bagaże. W porównaniu z ubiegłoroczną Sportiną, obecny jacht miał mało zakamarków (bakist i jaskółek), w które mogliśmy pomieścić nasze szpeje. Udało się. Po krótkiej kolacji udaliśmy się na spoczynek.

Uli brat, Marek jest wędkarzem. Ja, czasami dla towarzystwa, czasami dla zabicia czasu też łowiłem, ale jakoś bez zapału. Marek zwykle starannie dobierał łowiska i zasadzał się na zdobycz z rozmysłem. Był przygotowany. Miał przynęty, zanęty, siatki na złowione ryby i inne wędkarskie gadżety. Ja miałem jedną starą, bambusową wędkę ze zwykłym, szpulowym kołowrotkiem. Dodam, że z mojego sprzętu korzystała też czasem Ula.

Po krótkiej rozmowie ustaliliśmy, że skoro Markowi zależy na doborze łowiska, to on będzie decydował, gdzie zatrzymamy się na nocleg. Nam było obojętne, a on będzie mógł łowić ryby w wybranym miejscu. Tak też stanęło. Płynęliśmy wąską częścią Jezioraka, eksplorując wszystkie poszerzenia i zatoki, toteż od pierwszego miejsca noclegu nie upłynęliśmy zbyt daleko, kiedy wypadł nam kolejny postój. Tu Marek zasadził się na lina, a my graliśmy w kabinie w kości. Połów się nie udał, ale na kolację przecież mieliśmy sporo wiktuałów przywiezionych z domu. Byliśmy zaopatrzeni na kilka dni.

  Ładniejsza część załogi na czarterowanej łodzi

Po drodze mijaliśmy ośrodek wypoczynkowy ( jak nam się wydawało – Komitetu Radia i Telewizji) Rzeczywiście, spotkaliśmy na jego terenie kilka znajomych twarzy, a miejscowy bosman w równych odstępach czasu odpalał silniki szalupy, którą udawał się do Iławy.



Stołówka w tym ośrodku okazała się mało przytulnym miejscem, toteż po wypiciu kawy ruszyliśmy dalej. Nieopodal wcinał się w jezioro wąski cypel. Miejsce wymarzone dla nas i dla Marka. Zatrzymaliśmy się. Był pyrzygotowany krąg na ognisko. Skorzystaliśmy. Wyjąłem z łodzi gitarę i, tak jak za czasów kajakarskich, popłynęła w noc piosenka. Długo siedzieliśmy przy ogniu. W oddali też było słychać śpiewy. To była noc Kupały. Na jeziorze pojawiły się wianki z płonącymi świeczkami. Wiatr popychał te świetlne bojki wzdłuż jeziora, tworząc  piękną, kolorową mozaikę. Było wyjątkowo ciepło. Stworzyła się bardzo miła atmosfera.


 Noc Kupały na Jezioraku


Każdą noc przegania wreszcie ranek. Naszą aktywność pobudziła kawa. Dopiero koło godziny 11.00 postawiliśmy żagle i ruszyliśmy dalej na podbój najdłuższego jeziora w Polsce.
Gdzieś w okolicy wysepek o nazwie Gierczaki, nagle stanęliśmy na mieliźnie. Dobrze, że wiatr był słaby, bo takie gwałtowne zatrzymanie jachtu groziło złamaniem masztu i porwaniem takielunku. Na szczęście nic się nie stało, a my po zrzuceniu żagli i wybraniu miecza, zepchnęliśmy się z płycizny, by ruszyć w dalszą drogę. Wypłynęliśmy na główne ploso. Imponująca przestrzeń. Tu widać, jak wielkie to jezioro.

Jeziorak. Główne ploso

 
Mieliśmy wybór: w prawo odnoga, która łączy się z kanałem Iławskim, wiodącym do Miłomłyna, a dalej Kanałem Elbląskim do Elbląga lub Ostródy. Wybraliśmy tę odnogę, choć nie zamierzaliśmy opuszczać plosa. Wiatr słabł. Trzeba było znaleźć jakąś przystań. Zobaczyliśmy niewielki, raczej wędkarski pomościk. Ponieważ był pusty, stanęliśmy przy nim. Nareszcie mogliśmy wyjść na brzeg suchą nogą. Brzeg był klifowy. Na szczyt wiodły wyrąbane w gliniastym gruncie schodki. Wspinamy się na szczyt, a tam polana, na której stoi przyczepa campingowa i namiot. Jakaś rodzina postanowiła w tym miejscu zrobić sobie urlop.

Ludzie nie lubią obcych. Obawiają się jakichś nieprzyjemnych zdarzeń. Przedstawiliśmy się „gospodarzom” i zapewniliśmy, że jesteśmy spokojnymi ludźmi i chcemy, jak oni spokojnie wypocząć. Ojciec rodziny zaproponował nam nawet aprowizację, ponieważ nazajutrz rano wybierał się do miasta, po zakupy. Skorzystaliśmy z uprzejmości i zapewniliśmy pana, że około godziny 11,00 następnego dnia postawimy żagle i już nas nie będzie. Zeszliśmy na dół, do łodzi. Z nami syn wspomnianej wyżej rodziny. Umówił się z Ulą, że będą łowili ryby z pomostu. Uli i chłopcu szło znakomicie. W niedługim czasie nałowili oboje po sporej misce uklejek. Są to bardzo smaczne rybki, tyle, że bardzo drobne, a oprawiane ich, bardzo pracochłonne, o czym mogłem się przekonać, wygrywając „w marynarza” przygotowanie rybek do smażenia.



Ula łowi rybki

Moi współtowarzysze nie mieli dla mnie litości. Musiałem sam, do ostatniej uklejki przygotować je do smażenia. Dobrze choć, że tę czynność przejęli ode mnie Ula i Marek, a Marta posprzątała po uczcie.

Ranek. W pogodzie nic się nie zmieniło. Pan z klifu przywiózł nam chleb i warzywa, zrobiliśmy śniadanie, wykąpaliśmy się, bo zejście do wody było piaszczyste. Przygotowaliśmy też łódź do żeglugi a tu całkowita flauta. Zwykle około godziny 9.00 pojawia się na jeziorze jakaś lekka bryza, a tu nic! Nawet drobnej zmarszczki na tafli wody. Pan z góry zszedł do nas i delikatnie przypomina, że obiecaliśmy o 11.00 odpłynąć, a jest już 11.30, a my wciąż tu jesteśmy. Przeprosiliśmy, a jedynym tłumaczeniem był brak wiatru. Tłumaczenie przyjęto. Wnet z góry zeszła cała rodzina, by potaplać się w wodzie. Dołączyliśmy. Było dużo śmiechu i jakaś rozgrywka w imitację piłki wodnej. Wreszcie po 12.00 lekko zawiało. Wystarczyło, żeby odbić od pomostu i przenieść się do nieodległych Siemian. Tam stanęliśmy przy plaży. Wspięliśmy się na szczyt skarpy, gdzie widać było jakiś przybytek gastronomiczny. Była to sezonowa kawiarnia z tarasem. Nieopodal usytuowano pawilon w stylu lat siedemdziesiątych, mieszczący piwiarnię, prowadzoną w stylu nawiązującym do budowli. Kilkadziesiąt metrów od tego miejsca był sklepik i niewielka restauracja. Obiad był pyszny! Pogeesowskie gospody wydawały obiady, cieszące się dużym uznaniem u turystów. Były smaczne i obfite, a także niezbyt drogie. Nie wiem dlaczego wszystkie upadły. Nie sprostały wymogom nowych czasów.

 
Po obiedzie przyszedł czas na lody i kawę. Przenieśliśmy się więc do sezonowej kawiarni i usiadłszy na tarasie kontemplowaliśmy przecudny widok rozciągający się z tego miejsca. Widać, że i inni docenili rozległą panoramę Jezioraka, bo jachtów wciąż przybywało.


 Siemiany. Skarpa
Po południu, niechętnie opuściliśmy to urokliwe miejsce. Przenieśliśmy się na pobliską, należącą wówczas do Politechniki Gdańskiej wyspę o nazwie Lipowy Ostrów. Wygodny pomost dał nam możliwość wychodzenia na ląd suchą nogą. Wnet też zyskaliśmy towarzystwo innych żeglarzy, bowiem na popas spłynęły tu jeszcze dwie łodzie. Miejsca starczyło dla wszystkich. Wyspa była zagospodarowana. Stał tu spory domek, była pompa, sławojka i miejsce na ognisko, otoczone wygodnymi ławami z drewna. Tu też pośpiewaliśmy, tym bardziej, że żeglarze z innych łodzi też pogrywali na gitarach. Wytworzyła się fajna, wodniacka atmosfera, aż żal było wracać nad ranem do kabiny.

Lipowy Ostrów. Gościnny pomost.

Rano przywitała nas niespodzianka. Dopychający wiatr. Żaden jacht nie miał silnika. Trzeba było jakoś się „wystrzelić” od tego pomostu. Jak widać na powyższym zdjęciu, wcale nie było to łatwe, jednak wszystkim się jakoś udało. Przenieśliśmy się ponownie do Siemian. Tym razem w inne miejsce, do nowo powstającej mariny. 

 
Tu też był wygodny, pachnący świeżością pomost. Stanęliśmy, żeby skorzystać z dobrodziejstw cywilizacji. Po kolei szliśmy „na kfelki”. W naszej wewnętrznej gwarze oznaczało to cywilizowaną łazienkę. Po kąpieli i obiedzie popłynęliśmy dalej na północ. Zatrzymaliśmy się przy przesmyku wiodącym na jezioro Płaskie, bowiem przesmyk ten przegradzała linia wysokiego napięcia.

Mam zasadę wyniesioną z kursu. Kapitan Gniłka przestrzegał: „ Zawsze kładźcie maszt, przepływając pod liniami energetycznymi. Druty są niżej niż przypuszczacie!” Wierny tej zasadzie, zawsze wykonuję tę czynność, przepływając pod liniami energetycznymi.

Żeby ułatwić sobie zadanie, przenocowaliśmy w przesmyku. Rano położyliśmy maszt i pagajami powiosłowaliśmy na drugą stronę linii. Tam, ponownie otaklowaliśmy jacht i pożeglowaliśmy do Jerzwałdu. Pole biwakowe z pomostem zorganizowano po drugiej stronie zatoki Miłej. Jeszcze nie było zapełnione namiotami. Cała infrastruktura była „nasza”.
Wymarzone miejsce, żeby postać tu dwa dni, choć zamierzaliśmy zrobić stąd wypad do samego Jerzwałdu, bo w końcu był to cel naszej podróży. To przecież powieściowe Skiroławki!

 Pole namiotowe 


Rano, podekscytowani, wyruszyliśmy w krótki rejs do Jerzwałdu. Pogoda nam sprzyjała.


 Rejs do Skiroławek
Wiedziałem o tym, że autor tych wszystkich powieści, które z zapartym tchem czytałem, mieszka w tej wsi, którą właśnie odwiedzamy. Ogarnęło mnie jakieś specyficzne uczucie.

Przybiliśmy do pomostu należącego do miejscowego gospodarstwa rybackiego. W sąsiednich zabudowaniach ktoś się krzątał. Poszedłem zapytać, czy możemy tu chwilę pozostać. Po uzyskaniu zgody, zagadnąłem też o sklep i Nienackiego. Pan, w którym upatrywałem też jednego z bohaterów powieści tego znanego pisarza, uśmiechnął się tylko i wskazał sklep i pocztę. Określił też miejsce, gdzie stoi dom mojego idola. Przy okazji poprosił, byśmy nadali w jego imieniu przesyłkę pocztową. Prośbę spełniliśmy i po dokonaniu zakupów, już, już chcieliśmy się udać w kierunku domu pisarza, kiedy doszliśmy do wniosku, że będzie to naruszenie jego prywatności, bowiem nikt nie wynosi się z miasta do zapadłej dziury, jaką niewątpliwie jest Jerzwałd, by nadal zmagać się z wyrazami hołdów tysięcy czytelników. Daliśmy spokój panu Nienackiemu, zadowalając się faktem przebywania w miejscu, które tak sobie upodobał.

Do dziś wspominam to dziwne wrażenie: Dotrzeć do celu, jednocześnie go nie osiągając. To tak, jakby pojechać do Watykanu i zrezygnować z oglądania papieża.

Wróciliśmy na pole namiotowe. Kąpiel i opalanie wypełniły nam resztę dnia.

Ranek, choć słoneczny, okazał się jakiś chłodniejszy. Nocą wyraźnie przeszedł nad nami jakiś front.
Powietrze stało się rześkie. Wiatr powiał nieco mocniej. Śniadanie w kokpicie obijającej się o pomost łodzi nie było spokojne.

Spiesznie odbiliśmy, żeby nie uszkodzić kadłuba. Za to pływanie po jeziorze sprawiło nam wielką frajdę. Opłynęliśmy je skrzętnie i tym razem, po złożeniu masztu przepłynęliśmy przesmyk, kierując się wciąż ku północy. Nocleg znaleźliśmy w obszernej zatoce Jezioraka, przy małej wyspie o nazwie Kępka.

Szwagier upatrywał tu niebywałych wędkarskich trofeów, ale to mnie przypadł w udziale tytuł króla połowów. Udało mi się, zupełnie niechcący, złowić naprawdę dużego węgorza. Ot, wrzuciłem od niechcenia wędkę z rosówką, jako przynętą i zająłem się przygotowywaniem łodzi do noclegu, gdy nagle wędziskiem zaczęło coś mocno trzepotać. Zaciąłem i poczułem znaczny opór na wędce. Marek natychmiast wpadł w panikę szukając gorączkowo złożonego jeszcze podbieraka. Pamiętam, jak nasze emocje sięgnęły zenitu, kiedy przyholowałem pod dziób łodzi miotającą się ciągle na haczyku rybę. Wreszcie Marek chwycił miskę i wskoczył w ubraniu po piersi do wody, by pomóc mi skutecznie wyciągnąć zdobycz. Radość była wielka, ale jedna, nawet spora ryba, nie zaspokoi naszego głodu. Postanowiliśmy przechować węgorza w sadzyku. Nazajutrz, już w innym miejscu złowiłem jeszcze sporego leszcza, potem przystąpiliśmy do oprawiania ryb.
 
Z leszczem nie było problemu, natomiast węgorz, to całkiem inna bajka! Jest to bardzo żywotna ryba. Nie znam skutecznego sposobu pozbawienia jej życia. Wymyśliłem, że Przyłożymy łeb do suchego drzewa i jednym uderzeniem przebijemy go gwoździem, w miejscu, gdzie ryba ma mózg.

Tak zrobiliśmy, ale węgorz nadal się wił, choć, w mojej ocenie, nie mógł już żyć. Uli brat, jako wytrawny wędkarz uspokoił mnie w specyficzny sposób: „On już nie żyje, ale i tak spotkało go coś lepszego, niż on sam robił swoim ofiarom, połykając je żywcem”. W duchu przyznałem mu rację. Zrobiło mi się trochę lżej na duszy. Tu też przypomniałem sobie słynną zupę rakową. Cóż. Człowiek czasem musi podejmować trudne decyzje.


Powrót do Iławy zajął nam dwa dni. Wiał sprzyjający wiatr i wyraźnie psuła się pogoda. Stanęliśmy na nocleg w miejscu, skąd już jednym susem mogliśmy dopłynąć do mariny „Pod Omegą”. Tu jak zwykle spakowaliśmy się wstępnie i wyczyściliśmy łódź, aby oddać ją w stanie nie gorszym, niż otrzymaliśmy. Dziewczyny odpoczywały sobie oddając się lekturze kolorowych czasopism.
 
Pracowite kucharki


Obiad, przyszło im gotować już w deszczu. Padało, ale wciąż było jeszcze ciepło. Gotowy posiłek zjedliśmy już w kabinie. W nocy trwała prawdziwa ulewa. Rano przejaśniło się i łatwo dopłynęliśmy do celu. Sympatyczny bosman powitał nas promiennym uśmiechem i bez zastrzeżeń podpisał protokół odbioru jachtu. Jego podpis był konieczny do odzyskania wcześniej złożonej kaucji.

Podczas załatwiania formalności zdawania łodzi, zwróciliśmy uwagę na dźwig, przenoszący z ciężarówki na wodę dwa jachty typu Venus. Zagadnęliśmy dysponenta. Odpowiedział, że reprezentuje firmę czarterową, gdzieś z głębi lądu, skąd wozi tu i do Rynu po dwie łodzie, które są do wynajęcia. Dostaliśmy wizytówkę i w ten sposób dowiedzieliśmy się, gdzie spędzimy przyszłoroczny urlop. Na Mazurach.





1 komentarz: