piątek, 1 lipca 2016

XIX Spływ elitarny, zimowy.

   Ten rozdział zatytułowałem z przekąsem. Spływ był wprawdzie zimowy i jak to niektórzy chcieli sądzić, elitarny, jednak na zawsze zmienił na niekorzyść mój stosunek do życia.

 zimowy las

   Jesienią 1983 roku, mój kuzyn Rysio przeszedł operację zaszycia przepukliny. Niby niewielki zabieg, jednak groźba odnowienia się choroby kazała mu zachować wszelką ostrożność w podejmowaniu wysiłków fizycznych. Rysio uwielbiał spływy, także zimowe, toteż kiedy dostał propozycję wzięcia udziału w takim, organizowanym, w lutym, na rzece Brdzie, robił wszystko, żeby tam się znaleźć. Spływ był rzeczywiście traktowany jak elitarny. Nie można było się tam dostać bez specjalnego zaproszenia, a te dostawali jedynie ci kajakarze, którzy mogli się wykazać posiadaniem odznaki TOK- dużej złotej i przynajmniej posiadający drugi stopień przodownicki PTTK (były też specjalne obwarowania dla członków PZKaj). Nie spełniałem jednego z warunków. Miałem tylko odznakę złotą, więc teoretycznie, nie powinienem dostać się na ten spływ, lecz Rysio wymógł na organizatorach dyspensę, twierdząc, że płynę z nim jako "silnik", bo jest po operacji i nie może się wysilać. Tłumaczenie przyjęto i wkrótce zameldowaliśmy się wraz z Jurkiem i Jóźkiem na zbiórce w sali gimnastycznej Szkoły Podstawowej w Mylofie. Tu zweryfikowano uczestników, rozdano sprzęt ratunkowy i identyfikatory i pozwolono udać się na spoczynek (w tejże sali). Nie pamiętam już jaka była frekwencja, ale wiem, że cała sala była zajęta materacami. Wyznaczono jedynie wąskie uliczki do przemieszczania się ku wyjściu. Nie jestem pewien, czy ta sala była jedynym miejscem noclegowym dla uczestników. Rano podstawiono autobusy i zawieziono nas nad rzekę. Start usytuowany był poniżej zapory w Mylofie. Dostaliśmy plastikowe kajaki i pojemniki na suchą odzież, to na wypadek wywrotki.
   Wypuszczano nas po jednej osadzie, bowiem tuż za startem pojawiła się pierwsza przeszkoda. Z dużej średnicy rury, pod dużym ciśnieniem wydostawała się prostopadle do nurtu woda, powodując trudność dla nawet wprawnych kajakarzy. Widocznie organizatorzy uznali, że ta rura ma zweryfikować umiejętności załóg i tłumnie zgromadzili się nad brzegiem rzeki w tym miejscu, aby podziwiać nasze zmagania z żywiołem. Nie miałem żadnych trudności z pokonaniem tej przeszkody. Przeszliśmy bez jakichkolwiek perturbacji, zgodnie z wcześniej omówionym planem.
   Byłem kapitanem na naszym statku, ale Rysio, jako starszy i bardziej doświadczony służył mi cały czas radą (to znaczy rozkazywał). 10 lutego 1984r, to data rozpoczęcia naszych zmagań z zimową rzeką. Nie było zbyt zimno, jak na ten czas. Wprawdzie na brzegach, tu i ówdzie pojawiały się łachy śnieżne, a brzegi rzeki pokrywał cienki lód, to sam środek nurtu był wolny od kry. Pojawiały się w nim jednak inne przeszkody w postaci powalonych drzew. Te, w miejscu, gdzie stykały się z wodą były oblodzone i śliskie. Gdyby wpłynęło się na nie kajakiem, ten zmieniłby się w deskę surfingową i wywrotka gotowa. Zanim pojechaliśmy na ten spływ, musiałem wysłuchać Rysiowych argumentów "ZA", stawiając masę swoich "PRZECIW". Kuzyn wytłumaczył mi jednak, że taki ruch, kiedy jest się właściwie wyekwipowanym, przynosi same korzyści dla zdrowia i tężyzny fizycznej, a w istocie nie różni się niczym od np. zjeżdżania z góry na nartach. Na moje stwierdzenie, że skąpać się zimą, to przecież otarcie się o śmierć, argumentował, że wcale nieprawda, że różnica między rozgrzanym słońcem ciałem w lecie a temperaturą wody w rzece jest większa niż zimą. Przyznałem mu rację. Zgodziłem się pojechać, kiedy Rysio załatwił mi gdzieś gumofilce na nogi, rzeczywiście nieodzowne, by płynąć zimą w kajaku i nie zamarznąć. Spakowaliśmy po jednym komplecie suchych ciuchów i ręczniki do specjalnej wodoszczelnej bańki i mieliśmy ją cały czas w kajaku, to na wypadek, gdyby jednak zdarzyła nam się wywrotka. Etap przebiegł na szczęście bez jakichkolwiek incydentów. Ci, którzy mieli się wywrócić "skorzystali z okazji" na samym początku, przy sławnej rurze. Inni dopłynęli na sucho do mety w Żukowie,gdzie również w szkole mieliśmy nocować. Ponownie podłogi klas zasłane zostały materacami. Z konieczności potworzyły się grupki. Nam dodano do towarzystwa grupę z Wrocławia. Był w tej grupie autor znanego przewodnika dla kajakarzy, Narcyz Bondyr. Otrzymałem od niego autorski egzemplarz tego przewodnika, z dedykacją. Do dziś stanowi cenny podręcznik wodniacki i jest ozdobą mojej biblioteczki. Organizatorzy zadbali też, byśmy się nie nudzili. Były imprezy typowe dla spływów. Można było obłowić się nagrodami, a było one, dla nas turystów bardzo wartościowe, bo stanowiły je zwykle sprzęty turystyczne, o które w tamtych czasach było równie trudno, jak o żywność. Wygrałem w jakiejś konkurencji prymus na naftę i kocher z kompletem naczyń turystycznych. Rysio wygrał jakiś zestaw saperski (łopatka z piłą i siekierką) Jurek jakiś materac, a Józek, nie brał w tej zabawie udziału. Józek pływał dla sportu, dla samego pływania.

* * * 


   Polska polityka okazała się lepsza od polityki innych krajów tak zwanego bloku wschodniego. Potrafiliśmy zadbać o własne i innych narodów interesy w sposób pokojowy, przy minimalnych stratach w ludziach. Społeczność międzynarodowa doceniła tę pokojową walkę i uhonorowała syna polskiego narodu Lecha Wałęsę Pokojową Nagrodą Nobla, czyniąc tym honor nie tylko dla nagrodzonego, ale dla wszystkich Polaków. Był piąty października 1983 roku. Nagrodę, w imieniu męża odebrała dziesiątego grudnia żona laureata, Danuta. Lech Wałęsa obawiał się, że kiedy wyjedzie po odbiór nagrody, władze odmówią mu prawa powrotu do kraju. Trzynastego lutego 1984 roku sejm PRL przedłużył sobie kadencję o półtora roku. Represje wobec podziemia zelżały.

* * * 

Proporzec "Zimowa Brda"

   Kolejny etap naszego zimowego spływu miał prawie trzydzieści kilometrów, toteż nic dziwnego, że w krótki lutowy dzień, rozpoczynał się wczesnym rankiem. Wstaliśmy, kiedy było jeszcze ciemno. Na trasie, organizatorzy urządzili wyścig na czas. Wszyscy dawali po wiosłach żeby uplasować się jak najwyżej w konkurencji. Nie pamiętam, jak wypadliśmy z Rysiem, ale nie było to odległe miejsce. Z całą pewnością była to pierwsza dziesiątka. Wreszcie meta w Rudzkim Moście i posiłek w zajeździe, który stał przy rzece. Potem był powrót autobusami na poprzednie miejsce zakwaterowania w Żukowie. Następnego dnia przywieziono nas do Rudzkiego mostu i po dziewięciu kilometrach polecono wysiąść z kajaków i ułożyć je na ciężarówkach. Dalsze płynięcie okazało się niemożliwe, bowiem Zalew Koronowski był zamarznięty. Przejechaliśmy autobusami do miejscowości Smukała, skąd już bez przeszkód dopłynęliśmy do Bydgoszczy. Metę wyznaczono przy nabrzeżu Ośrodka Elektrociepłowni Bydgoszcz "Elektron". W szatni urządzono pakowalnię bagaży. Wszystko zostało przeniesione tu z ciężarówek, a kajaki, którymi płynęliśmy, ułożono pokotem na terenie ośrodka. Potem przebraliśmy się w "ludzkie" ubrania, pakując do worów nasze gumofilce, podwójne dresy i podwójne rękawice. Na sali konferencyjnej odbyła się uroczystość zakończenia spływu z rozdaniem dyplomów i nagród.
   Byłem przodownikiem turystyki kajakowej i przewodniczącym wojewódzkiej komisji weryfikacyjnej TOK w Zielonej Górze. Na ten spływ przywieziono mi wiele książeczek TOK do weryfikacji. Miałem je wszystkie schowane w chlebaku. Miałem tam też wszystkie swoje dokumenty w tym prawo jazdy i dowód rejestracyjny samochodu. Także dowód osobisty i pieniądze  (te które mi pozostały i które miałem odłożone na bilet powrotny do domu). Miałem w tym chlebaku też aparat fotograficzny. Zenith. Porządną jak na owe czasy lustrzankę, którą ledwo co otrzymałem "od Mikołaja" Zrobiłem nią trochę zdjęć na tym spływie.
   Cały chlebak ukradziono mi podczas uroczystości zakończenia spływu. Ktoś dostał się do szatni i okradł wielu uczestników, w tym mnie. 
   Przeżyty szok i trauma, rzutują dotąd na moją postawę wobec bliźnich. Byłem do tego czasu wesołym, pełnym wiary w ludzi, młodym jeszcze człowiekiem. Po tym zdarzeniu już nie jestem taki ufny jak kiedyś. Stałem się podejrzliwy i często widzę w obcych ludziach potencjalnych złoczyńców, choć przecież wiadomo, że w większości są oni uczciwi i przyzwoici. Ot, takie skażenie po przebytej traumie. 
   Stratę i zdarzenie zgłosiłem na posterunku kolejowym milicji w Bydgoszczy. Nawet nie dostałem żadnej odpowiedzi w tej sprawie. Zostałem ze swoim kłopotem sam. Dotąd nie udało mi się odtworzyć wszystkich dokumentów wówczas posiadanych, nie mówiąc już o powierzonych mi książeczkach TOK. 
   Cały czas zastanawiam się, dlaczego złodziej był aż tak cyniczny i nie podrzucił gdzieś na pocztę, lub w innym publicznym miejscu, niepotrzebnych mu dokumentów i tych nieszczęsnych książeczek, przywłaszczając jedynie wartościowe przedmioty. Widać był złodziejem bez klasy!
   W nocy z 12 na 13 lutego 1984 roku zameldowałem się w domu.

0 komentarze:

Prześlij komentarz