piątek, 24 czerwca 2016

XVIII Jesienna Odra 1983

   Wczesna, wrześniowa jesień 1983 roku była ciepła i przyjazna kajakarzom. Nasze koło PTTK przy Zakładzie Energetycznym w Zielonej Górze, postanowiło zorganizować coś na pożegnanie sezonu. Padło na Odrę. Rzeka nieodległa, bez uciążliwych przenosek i ze znakomitymi miejscami na biwaki. Kłopot w tym, że w owych czasach, bardziej właściwie by było nazywać ją ściekiem, niżeli rzeką. Płynąca w niej ciecz, z której zapewne wyodrębnić by się dało niemal całą tablicę Mendelejewa, już mało, szczególnie wyglądem i zapachem, przypominała wodę. To była główna przyczyna naszej niechęci do pływania po Odrze. Tym razem jednak zdecydowaliśmy się to zrobić. Zebrała się niewielka grupka a niektórzy to sobie z nas nawet dworowali, że poszycia kajaków mamy z PCV, a ono rozpuszcza się w Odrze, więc pewnie nie dopłyniemy do Krosna.

Odra'83 Uczestnicy

    Wystartowaliśmy w piątkowe popołudnie, koło mostu drogowego w Cigacicach. Do Krosna mieliśmy czterdzieści trzy kilometry, na pokonanie których, mieliśmy dwa i pół dnia, więc praktycznie pełna laba! Odbiliśmy więc od brzegu i daliśmy się ponieść nurtowi, pilnując przy tym, by nie staranować jakiejś barki. Trzeba przyznać, że w tamtych czasach Odra była jeszcze mocno uczęszczanym szlakiem łodziarskim. Liczne BM-ki, także zestawy pchane przemieszczały się w górę i w dół rzeki, stanowiąc dla kajakarzy spore zagrożenie, ale też atrakcję. Widać było wielką wodniacką z nami solidarność pośród sterników tych barek. Pobłażano nam nasze błędy. Zawsze byliśmy z dala ostrzegani buczkami, potem, kiedy mijaliśmy się, niemal bez wyjątku pozdrawialiśmy się wzajemnie. Były machania ręką i miłe uśmiechy, czasem też króciutkie rozmowy. Spotykaliśmy statki różnych bander, Były czechosłowackie, niemieckie i polskie. Pływały nawet nocą. Ich silne reflektory potrafiły budzić nas, śpiących w namiotach. Nadodrzańskie łęgi, wówczas wypasane przez liczne stada bydła, były dla nas atrakcyjne do biwakowania. Wiosenne powodzie nanosiły na te łęgi mnóstwo drewna, toteż i z opałem na ognisko nie było kłopotu. Jedynie ta ciecz, ledwie przypominająca wodę... Nikt nie zaryzykowałby nawet umycia się w tym czymś, toteż nasza poranna toaleta wyglądała nader skromnie. Woda z bukłaka do kubeczka. Ktoś jeden polewa, inny się myje. Twarz i ręce. Potem drugi kubeczek do mycia zębów i to już koniec toalety. Pierwszy nocleg wypadł nam w Pomorsku. Nie upłynęliśmy daleko. To tylko osiem kilometrów, ale bardziej zależało nam na biwaku, niż na tym płynięciu. Obszerny łęg z wypasioną krótko trawą, z łagodnie opadającymi do wody brzegami skusił nas do pozostania tu na nocleg. Wybór był znakomity. Zaraz też zapłonęło ognisko. Pojawiły się szaszłyki. Ktoś coś zanucił, popłynęły w nadodrzańską noc piosenki i wspominki. Barki wciąż płynęły. Głównie w górę, oświetlając nas światłem potężnych szperaczy. Z jednej z nich, usłyszeliśmy nawet wtórujący naszym śpiewom głos.

 Ognisko

   Ranek był rześki. Poranne mgły zasnuły łęg. Czuć było tchnienie nadchodzącej jesieni.
   Dotąd myślałem, że naszej z Jędrkiem organizacji biwaku nikt nie pobije, tymczasem wyrosła nam konkurencja! Na spływ wybrał się z nami nasz kolega Genio wraz ze swym synkiem, Bolusiem. Obaj mieli opracowany do perfekcji system urządzania i demontażu biwaku. Tam wszystko grało jak w zegarku. Każdy z nich wiedział co ma robić, przy tym wcale się nie porozumiewali. Robota paliła im się w rękach. Z uznaniem patrzyliśmy na tę parę, tym bardziej, że Boluś to przecież jeszcze dziecko! Potem dowiedzieliśmy się skąd u nich taka organizacja. Otóż Genio z synem od wczesnego dzieciństwa tego drugiego, uprawiali różne formy turystyki. Zaliczyli nawet Kwisę, spływając pontonem i to przez radziecki poligon, chociaż na drodze stanął im ruski sołdat z pepeszą i krzyczał, że nielzja! Popłynęli, bo co im tam będzie na polskiej ziemi jakiś ruski sołdat rozkazywał!

* * * 

   Rok 1983, nie różnił się w polityce od poprzednich. Wprawdzie  władze czyniły wszystko, żeby sprawić pozory normowania się życia społecznego, jednak wciąż ciążyło nad tym odium stanu wojennego. Uciemiężony naród miał dość tej kołomyi. Ciągle delegalizowano kolejne organizacje społeczne, sprzyjające, zdaniem junty opozycji. W ich miejsce powoływano marionetkowe nic nie znaczące tworki organizacyjne, sprzyjające władzy. Wiele osób, także z mojego bezpośredniego otoczenia znalazło się w więzieniach za niezastosowanie się do dyrektyw stanu wojennego i prowadzenie działalności związkowej lub opozycyjnej.
   W tej ciężkiej atmosferze w dniach 16 - 22 czerwca odbyła się kolejna, już druga pielgrzymka, jak to wszyscy mówiliśmy, NASZEGO PAPIEŻA, do ojczyzny. Karol Wojtyła - papież Jan Paweł II był naszą nadzieją na uzyskanie niepodległości. Kiedy przyjechał, ludzie odzyskali odwagę mówienia tego co myślą. Papieskie homilie bezpośrednio nawiązujące do istniejącej w Polsce sytuacji budziły powszechny entuzjazm. Pamiętam, że sam pojechałem na zgromadzenie do Poznania. Byłem dumny, że Jan Paweł II Przeszedł w odległości, może dwudziestu metrów obok mnie. Potem czułem dreszcz wzruszenia, kiedy łamiącym się głosem, z podniesioną ręką, z palcami ułożonymi w literę "V" - jak VICTORIA – ZWYCIĘSTWO, śpiewałem z rzeszą zebranych, polską, religijną a także patriotyczną pieśń "Boże, coś Polskę". Tłum gromkim głosem dawał władzom do zrozumienia, że stanowi potężną siłę, a kto się z nią nie liczy, może ponieść sromotną klęskę!
   Widać właśnie ta, papieska wizyta odniosła skutek. Władze stopniowo zaczęły wycofywać się z siania terroru, wreszcie 22 lipca 1983 roku stan wojenny, trwający od 13 grudnia 1981 roku, został zniesiony.
   31 sierpnia, w rocznicę podpisania porozumień gdańskich, w wielu miejscowościach odbyły się manifestacje. Aresztowano tysiące manifestantów, jednak mimo to, dopiero teraz dawało się odczuć pewną ulgę w działaniach komunistycznego reżimu.

* * * 

   Boluś i Genio zaskarbili sobie naszą sympatię. Nie byli jednak jedynymi nowymi osobami w naszej grupie.

Genio z Bolusiem - "Geniowate"

   Marylka i Asia, koleżanki ze szkolnej ławy, trafiły do naszego zakładu. Wprawdzie pracę znalazły w różnych wydziałach, ale nie przeszkadzało im to w utrzymywaniu przyjaźni. Spodobało im się nasze cygańskie życie i postanowiły też spróbować. Znów wypadło nam losować pary. Jędrek popłynął z Asią, ja z Marylą. Okazały się świetnymi kajakarkami, choć pierwszy raz na rzece, widać było, że czują bluesa.
   Tak się złożyło, że Jędrek z Marylą, właśnie na tym spływie, jakoś się do siebie zbliżyli. Wkrótce robiłem zdjęcia na ich ślubie. Dziś mają już dorosłych, wspaniałych synów i dwie synowe. Nadal są moimi, miłymi sercu, przyjaciółmi.
   Asia trafiła na Jasia, wprawdzie nie kajakarza, ale też wodniaka, żeglarza. Okazuje się, że woda potrafi zbliżać ludzi!

 
 Marylka

    Na spływach pojawiali się ciągle nowi ludzie. Może nie całkiem nieznajomi, ale jakby wyławiani z cienia niepamięci. Waldek P. i jego brat Bogdan pojawili się wcześniej na Obrze, Potem na Sole, jednak dopiero tu, na Odrze, kiedy grupka ludzi była mniejsza, udało nam się bliżej poznać. 
   Z Waldkiem, który związany jest do dziś z Towarzystwem Turystycznym "Chapacz", wyjeżdżaliśmy niejednokrotnie na rozmaite imprezy, nie tylko kajakowe. Zwykle wracaliśmy z nich wypoczęci i zrelaksowani. Waldek okazał się równie dobrym organizatorem imprez turystycznych, jak Jurek. Teraz ma też towarzyszy wędrówek w swoim dorosłym synu i w dwóch młodszych synkach.
   Do kolejnego biwaku, w Radnicy dopłynęliśmy dość szybko. Od Krosna dzieliła nas już jedynie dziesięciokilometrowa odległość. Nie chcąc zakończyć spływu w sobotę, zatrzymaliśmy się. Był kolejny długi biwak, kolejne, ciągnące się w noc ognisko i kolejne opowieści "o starych Polakach".
   Nowy dzień przywitał nas słońcem. Było ciepło i przyjemnie. Leniwie zaczynaliśmy nasze zajęcia, wiedząc, że do mety spływu pozostało nam trochę więcej niż godzinę płynięcia. W Krośnie, tuż za mostem, koło restauracji, zakończyliśmy nasz spływ Odrą.
   Był 25 września 1983 roku.



0 komentarze:

Prześlij komentarz