piątek, 17 czerwca 2016

XVII Tydzień Dzikich Wód

   Nawiązując do jednego z komentarzy, chciałbym przybliżyć nieco osobom nie znającym tematu, kwestię turystyki kwalifikowanej.
   W owych czasach istniały dwie główne organizacje zajmujące się turystyką kwalifikowaną. Były to: PTTK (Polskie Towarzystwo Turystyczno Krajoznawcze), które kładło nacisk na turystyczny i krajoznawczy charakter imprez, oraz TKKF (Towarzystwo Krzewienia Kultury Fizycznej), preferujące sport i rekreację. Obie organizacje miały swoje odrębne struktury i posiadały bogate bazy z zapleczem infrastrukturalnym, np schroniska, przystanie i wypożyczalnie sprzętu turystycznego. Istniała też organizacja ściśle kajakowa PZKaj (Polski Związek Kajakowy), mająca odrębny regulamin i inne stopnie dla odznaki turystyki kajakowej, ale na ten temat wiem niewiele.
   PTTK, do którego należałem posiadało w swojej strukturze liczne podkomisje, np. turystyki pieszej nizinnej, pieszej górskiej, kolarskiej i kajakowej. Wszystkie prowadziły turystykę kwalifikowaną. Posiadały odrębne regulaminy z punktami na określone odznaki turystyczne. Kajakowa, posiadała TOK (Turystyczną Odznakę Kajakową). Zdobywanie poszczególnych odznak regulował ściśle regulamin przedstawiony w książeczkach, w których opisywało się szlaki i potwierdzało pobyt na nich. Odznaki TOK dzieliły się na: Popularną, brązową, srebrną, złotą, dużą złotą i "za wytrwałość" (trzykrotnie zdobyta duża złota) Niezależnie zdobywało się odznaki GOK (Górską odznakę Kajakową) Były to: brązowa, srebrna i złota.
   Pobyt na szlakach i wpisy do książeczek potwierdzali i weryfikowali Przodownicy Turystyki (w naszym przypadku to przodownicy turystyki kajakowej) o ich roli i funkcjonowaniu pisałem w rozdziale "Kurs". Przodownicy też posiadali stopnie. Po kursie otrzymywało się najniższy - trzeci. Żeby otrzymać wyższy stopień, należało zdobyć wyższą odznakę TOK i  czynnie uczestniczyć w organizowaniu spływów i innych imprez inicjowanych przez PTTK. Najwyższym stopniem był pierwszy.

 Odznaka Przodownika
Odznaki TOK: Popularna, brązowa,
srebrna, złota i duża złota

* * * 

   Jędrek okazał się świetnym kompanem. Po Pliszce, która bardzo dała się nam we znaki, wiedziałem, że mogę na niego liczyć w stu procentach. Okazało się też, że stanowimy całkiem zgrany duet, a czynności związane z zakładaniem biwaku idą nam nadspodziewanie sprawnie. Doszliśmy do takiej wprawy, że po lądowaniu, zakładaliśmy biwak w czasie nie dłuższym niż pół godziny. Mieliśmy też niemal do perfekcji opracowany system pakowania bagaży, tak, by niczego potem nie szukać oraz system organizacji biwaku. Kiedy Jędrek na przykład pompował materace, ja zajmowałem się robieniem kolacji. Po upływie pół godziny, zwykle mieliśmy już ustawiony namiot, wyształowane i odwrócone kajaki, napompowane materace i zasłane legowiska, byliśmy obaj przebrani w noclegowe dresy i zasiadaliśmy do kolacji. Innym turystom te czynności zajmowały wielokrotnie więcej czasu.
   Jurek H. był i nadal jest znakomitym organizatorem najróżniejszych imprez wodniackich. Często budził podziw wśród ich uczestników, ale zawsze, no prawie zawsze nieco inaczej było to widziane przez Jadzię, jego żonę. Utyskiwała: " Żeby ten Jurek chciał tak zajmować się domem, jak chętnie organizuje spływy". Moje osobiste spostrzeżenia są zgoła odmienne. Jurek zawsze wydawał mi się niedoścignionym wzorem organizacji, zarówno w domu, jak i na spływie. Tu muszę zauważyć, że mimo tych utyskiwań, Jadzia lojalnie zawsze wspierała męża i kiedy hałasowaliśmy w sąsiedztwie ich namiotu, zwykle wychodziła i perorowała na temat, jak to uczestnicy nie dbają o odpoczynek ich komandora. Zwykle skutkowało i przenosiliśmy się dalej. Niech to jednak nikogo nie zmyli. Jadzia z równą zaciekłością broniła męża, jak oddawała się rozrywkom dostępnym podczas spływów. Jest to bardzo wesoła i sympatyczna osoba, choć jednocześnie bardzo pragmatycznie podchodząca do życia.
   28 maja 1983 roku, Jurek zorganizował wyjazd na spływy górskimi rzekami pod nazwą "Tydzień dzikich wód" Były to trzy rzeki górskie: Raba Poprad i Dunajec. Naszym transportem na całej trasie był dziwny autobusik ( taki ucięty do połowy jelcz - berliet). Nie było pełnego składu osobowego, toteż można było w tyle autobusiku wieźć bagaże i kajaki. Skorzystaliśmy z zaproszenia i wraz z Jędrkiem wyruszyliśmy na podbój górskich rzek. Mieliśmy nieco odmienne od pozostałych uczestników wycieczki plany, bowiem Dunajec zaliczyliśmy już w ubiegłym roku, toteż postanowiliśmy, że popłyniemy rzekami: Białą, Popradem (ze wszystkimi uczestnikami) i Rabą, ale w innym niż pozostali terminie. Ponieważ nasze programy nieco się różniły, skorzystaliśmy jedynie z autobusiku w stronę tam i z powrotem, między kolejnymi spływami przemieszczaliśmy się koleją.

* * * 
   Dziwny to kraj, w którym niszczy się dobrze zapowiadających się ludzi z błahego powodu. Grzegorz Przemyk był świeżo upieczonym maturzystą. Cieszył się z dobrego wyniku egzaminu i snuł plany na przyszłość. Przeholował nieco z imprezowaniem i zginął zakatowany przez milicję. Jego pogrzeb odbył się 19 mają 1983 roku w Warszawie. Ten dziewiętnastoletni , pełen życia chłopak musiał odejść, gdyż władzom nie podobał się jego sposób świętowania.
    Pamiętam, że całe nasze społeczeństwo było bardzo zbulwersowane tą śmiercią i jeszcze bardziej sposobem, w jaki próbowano zatuszować tę sprawę, zrzucając winę na sanitariuszy pogotowia ratunkowego. Nikt w tę wersję nie uwierzył, a zespół Lady Pank zaśpiewał piosenkę o Grzegorzu Przemyku. Wiele osób do dziś ją nuci, nie wiedząc, że napisana została właśnie na cześć jego pamięci.

"Myślisz może, że więcej coś znaczysz
Bo masz rozum, dwie ręce i chęć
Twoje miejsce na Ziemi tłumaczy
Zaliczona matura na pięć
Są tacy - to nie żart,
dla których jesteś wart
Mniej niż zero
Mniej niż zero"


Uroczystość żałobna przerodziła się w największą od czasu ogłoszenia stanu wojennego, demonstrację pokojową przeciwko władzy.
   Za głoszenie haseł wolnościowych i działalność wywrotową, skierowaną przeciwko ustrojowi socjalistycznemu w Polsce, 28 maja 1983 r. Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego skazał zaocznie szefa polskiej sekcji Radia Wolna Europa, Zdzisława Najdera, na karę śmierci. Proces zastraszania społeczeństwa trwał nadal, jednak nikt nie myślał o poddaniu się. W ludziach narastała niechęć i bierny opór w stosunku do władz.

* * * 
   Turyści używali znakomitej odskoczni od codzienności. Nikt nam nie przeszkadzał w naszej działalności, bo uważano, że jest ona bezpieczna dla ustroju. Byliśmy wszakże normalnymi członkami społeczeństwa, różniącymi się jedynie od pozostałych formą spędzania wolnego czasu.
   28 maja po południu wylądowaliśmy na brzegu Białej w miejscowości Grybów. Jurek podwiózł nas tam autobusikiem, niewiele zbaczając z trasy. Wszyscy z podziwem patrzyli na nas obu, widząc cienko snującą się rzeczkę i nasz ekwipunek składający się z dwóch dmuchanych kajaków typu Rekin i sterty bagaży. Pomogli wynieść nam nasz dobytek i pożegnawszy się odjechali.
   Zabraliśmy się ostro do pracy i po kilkudziesięciu minutach byliśmy gotowi do drogi. Wsiedliśmy do kajaków i poddaliśmy się bystremu nurtowi niosącemu nasze statki w dół po widocznej pochyłości. Po pewnym czasie znaleźliśmy się w wąskim skalistym wąwozie. Rzeka się spłyciła i jako żywo zaczęła nam przypominać Pliszkę, z tą jedną różnicą, że w miejsce powalonych w poprzek nurtu drzew, pojawiły się grzebieniasto wystające z wody skały. Były to dziwnie ułożone formacje skalne, coś w rodzaju schodów, których stopnie ułożone są pod pewnym kątem w stosunku do dna i do osi rzeki. Woda powymywała w ich krawędziach kształty przypominające grzebień, przy czym przelewała się w przestrzeniach wolnych, pozostawiając ostre końce wynurzone ponad nurt. Odległość między tymi grzebieniami była mniej więcej równa półtorej długości kajaka. Między nimi głębia na około trzy, cztery metry. Cóż było robić? Zastosowaliśmy metodę z Pliszki. Posuwaliśmy się bokiem do nurtu, podpływając burtami do tych grzebieni, wysiadaliśmy na nie, przerzucaliśmy kajaki i wsiadaliśmy. Po odepchnięciu się wiosłem od tych skał, podpływaliśmy do następnych i tak dalej. Tak było przez sześć kilometrów, którą to odległość pokonywaliśmy aż trzy godziny. Zawrotna prędkość nieprawdaż?. Potem zaczęła się normalna górska rzeka z rwącym nurtem, głazami i ciężką harówką przy wiosłowaniu.
   Płynęliśmy w pewnej odległości od siebie. Jędrek wyprzedzał mnie o jakieś dwadzieścia długości kajaka. Rozglądałem się po okolicy, która przedstawiała się niezwykle urokliwie, wtem Jędrek zniknął mi z oczu. Zobaczyłem przed sobą pionowo wynurzające się z wody skały, przegradzające jakby rzekę i usłyszałem szum, wodospadu???
   Nie miałem już ani czasu, ani możliwości zareagowania. Porwała mnie woda. Przez jej szum usłyszałem wołanie Jędrka. Płyń! I rzuciłem się w otchłań. Cóż to była za jazda! Jak na rynnie w aqua parku! Cała rzeka zwęziła się do szerokości dwóch metrów i przelewała się przez gardziel w kształcie litery S. Skały były śliskie, wypolerowane przez przepływającą wodę, przy czym różnica poziomów wynosiła około trzech metrów na długości około dziesięciu metrów. Pyszna zabawa! Żałowaliśmy, że nie uda nam się przenieść kajaków ponownie na górny próg , bo byłaby to wspinaczka. Potem rzeka się ucywilizowała. Płynęła przez gęsto zaludnioną okolicę. Z prawej strony, w jej pobliżu przebiegała linia kolejowa, która to zbliżała się to oddalała od jej brzegów. Lewą stroną jeździły samochody. Wnioskowaliśmy, że jest tam szosa. Raz po raz mijaliśmy stacje kolejowe i miejscowości. Ludzie, chcąc zatrzymać trochę wodę w rzece, lub też zwolnic jej bieg budowali z kamieni poprzeczne progi. Było ich wiele. Nie wszystkie mogliśmy przepłynąć. Niektóre wymagały przenoszenia kajaków, co zwykle wiązało się z opróżnianiem ich wnętrza z naszych bagaży. Biała okazała się rzeką równie piękną, co uciążliwą. Minęliśmy miejscowość Tuchów. Tu Biała, zgodnie z regulaminem TOK Przestała mieć charakter rzeki górskiej. Niestety, chyba nikt tego regulaminu nie przekazał rzece, bo nadal była rwąca, jedynie progi skalne zastąpiły powalone drzewa. Na szczęście koryto poszerzyło się na tyle, że mogliśmy te drzewa swobodnie omijać. Naszą przygodę z Białą zakończyliśmy w miejscowości Pleśna, gdzie prosto z wody wyszliśmy na peron stacji kolejowej. Niebawem odjeżdżał stąd pociąg do Krynicy Górskiej. Po drodze nam było do Muszyny. Czekał na nas Poprad.
   Prawie całą noc spędziliśmy w pociągu, który kręcąc serpentyny w terenie górskim posuwał się z niewielką prędkością. Do Muszyny dotarliśmy już rano. Zastaliśmy tam całą naszą gromadkę, która rozkładała sprzęt do kolejnego spływu. Zamieniliśmy nasze rekiny na wspólnego neptuna. Szybko go złożyliśmy i nie musieliśmy pakować już doń naszych bagaży. Pojechały na metę pierwszego etapu w Piwnicznej, autobusikiem. Zapomniałem dodać, że prawie całą noc, podczas naszej podróży padał ulewny deszcz. W górach skutkuje to niemal natychmiastowym wezbraniem rzek. Tak też było i tym razem. Poprad stał się groźny! Brunatna woda płynęła wartkim nurtem. Były też pozytywne strony takich wezbrań. Wysoka woda, przysłaniała liczne skalne przeszkody w dnie i pozwalała szybciej przemieszczać się nam, kajakarzom.
   Nad brzegiem rzeki ustawiono, jak zwykle w takich przypadkach stolik dla osób weryfikujących uczestników spływu. Rozdawano identyfikatory i wklejki do książeczek. Weryfikowano też stan rzeczywisty z wcześniejszymi zgłoszeniami. Pozytywnie zweryfikowani mogli liczyć na różne przywileje dostępne wyłącznie dla uczestników spływu.
   Ponieważ stan wody w rzece ciągle wzrastał, zdecydowano, dać sygnał do startu, a dalszą weryfikację przeprowadzono na mecie etapu w Piwnicznej. Dobrze nam się płynęło! Byliśmy w jednym kajaku dwaj, zaprawieni w bojach na Białej, i lekko sobie wiosłując posuwaliśmy się szybko do przodu. Zauważyliśmy przy tym, że wyprzedzamy dość szybko kolejne osady, choć wcale nam na tym nie zależało. W pewnym momencie zrównaliśmy się z Jóźkiem, który płynął ze swoim siostrzeńcem oraz z Rysiem J, płynącym z Małgosią. To nasi koledzy z klubu, toteż pozwoliliśmy się ponieść nurtowi i odłożywszy wiosła zaczęliśmy sobie plotkować. Poprad, to jednak wymagająca, górska rzeka. Nie wolno jej lekceważyć, o czym przekonaliśmy się niebawem. Kiedy nurt obrócił nas o 90 stopni w stosunku do osi rzeki, coś przytrzymało dno naszego kajaka (zapewne wystająca skała). Napór wody był tak silny, że niemal nas wywróciło! Rutyna by nas zgubiła! Natychmiast wróciliśmy do szeregu i nie przestając wiosłować, już bezpiecznie dotarliśmy do mety etapu w Piwnicznej. Po drodze widzieliśmy Czechosłowackich pograniczników przechadzających się po grzbietach okolicznych wzniesień. Pogoda się polepszyła. Wyszło słońce. Rzeka nadal była wzburzona i płynęła wartkim, brunatnym nurtem. Rano Ruszyliśmy do kolejnego etapu, bardzo podobnego do tego pierwszego. Meta całego spływu wyznaczona została w Starym Sączu. Tam rozdano nagrody i przewieziono uczestników do Nowego Targu, gdzie rozpoczynał się spływ Dunajcem.

Zwycięska osada

   Wspomniałem już wcześniej, że nie byliśmy z Jędrkiem zainteresowani tym spływem. Zresztą rejwach towarzyszący takim międzynarodowym imprezom, cała ta hałaśliwa otoczka z muzyką nadawaną przez gigantofony, ciągłe komunikaty i zgiełk wszechobecnych rozmów i przekrzykiwań głośnej muzyki, działał na nas drażniąco. Wytrzymaliśmy dzień w nowotarskim parku, tylko dlatego, że byliśmy bardzo zmęczeni a Jurek nie mógł nas tego dnia podwieźć autobusikiem do Myślenic, skąd zamierzaliśmy ruszyć w nasz kolejny, indywidualny spływ Rabą.
   Rano, wszyscy wyruszyli w drogę Dunajcem, a my wsiedliśmy do autobusiku i pojechaliśmy do Myślenic. Szybko napompowaliśmy nasze Rekiny i ruszyliśmy w drogę. Naraz zagrodziła nam ją zapora. Na szczęście jeszcze w słabo zaawansowanej budowie. Rzuciliśmy się w czeluść rur, kanałów doprowadzających wodę do turbin, Nie! Turbin jeszcze nie było! Woda też nie została jeszcze spiętrzona. Jazda podobna jak na S-ce na Białej! Potem była normalna, górska rzeka, w swoim charakterze bardzo podobna do Bobru. Płynęliśmy wiosłując tylko tyle, by mieć sterowność. Nurt sam dopełniał swojej powinności i niósł nasze statki w dół spokojnym rytmem. Naraz usłyszeliśmy za nami jakiś hałas. Odwróciliśmy się i dojrzeliśmy sporą grupkę kajakarzy, płynących w naszym kierunku, wyraźnie chcących nas dogonić. Pozwoliliśmy na to i już niebawem płynęliśmy z grupą "Fastów" z Białegostoku. Postanowili, jak my odłączyć się od grupy płynącej Dunajcem i zaliczyć Rabę. Nasz biwak wypadł na wspólnym polu, w miejscowości Gdów. Jak zwykle, z Jędrkiem daliśmy popis sprawności w organizacji biwaku. Nasi współtowarzysze, wyrzuciwszy wszystko, co wydobyli z kajaków na wspólną stertę, jeszcze do ciemnej nocy nie potrafili znaleźć w niej potrzebnych rzeczy.
   Było ognisko i śmieszne opowiadania. Ktoś z Fastów opowiadał historię, jak to jeden z ich kolegów, wybierając się na jakiś wczesnowiosenny spływ, wyszedł do autobusu jadącego nad rzekę, wprost z zakładu, jak stał, w garniturze, ale troskliwa małżonka przywiozła mu pod zakład ubranie i dopilnowała, żeby przy niej przebrał się w kalesony, bo dni są jeszcze zimne, a siedząc w kajaku zmarznie. Posłuszny kolega przywdział zalecaną garderobę i podziękowawszy małżonce, udał się na spływ. Pech chciał, że po kilkuset metrach płynięcia, przyparła go potrzeba natychmiastowego udania się na stronę. Za chwilę wrócił nad rzekę mocno ubabrany ekskrementami, klnąc głośno i siarczyście na małżonkę. Potrzeba okazała się nadzwyczaj pilna a gość nie przyzwyczajony do trzech sztuk garderoby, zdjął najpierw spodnie, potem drugą część (kalesony) i zapomniał o majtkach... Kiedy zrobił swoje okazało się, że wymaga natychmiastowej kąpieli.
   Była też inna z tego cyklu opowieść: W dużym, ogólnopolskim spływie brali udział studenci, którzy namiętnie grywali w brydża. Każdą wolną chwilę na biwaku poświęcali temu zajęciu. Pewnego razu zasiedli do gry z nieznanym im partnerem. Ten, po pewnym czasie przeprosił współgrających i oświadczył, że udaje się na stronę, czyli w nieodległe krzaki. Pozostali przy stoliku wpadli na iście szatański pomysł. Porwali z żuka obsługującego spływową kwatermistrzówkę, łopatę i cichcem udali się w stronę, w którą oddalił się ich kolega. Zastawszy go kucającego, zza krzaka podstawili mu tę łopatę i kiedy ten załatwił potrzebę, zabrali narzędzie z zawartością, równie cicho oddalając się z miejsca. Szybko też zasiedli do stolika, udając, że siedzieli tu przez cały czas. Gość wstał i patrzy, a tu nie ma „urobku”. Zdziwiony rozejrzał się wokół i nic nie stwierdziwszy zaczął przeglądać garderobę, w której zresztą też niczego nie znalazł. Wzruszył więc ramionami i wrócił do stolika. Gra ruszyła dalej, ale po zakończonej partii, jeden z jej uczestników zaczął ostentacyjnie pociągać nosem, na co drugi:
- co tak wąchasz?
- coś śmierdzi, nie czujesz?
- No! Coś jakby gówno...
Tymczasem główny bohater zajścia zaczerwieniony, znów grzecznie przeprosił towarzystwo i galopem popędził w znane sobie miejsce. Ponownie nic nie stwierdziwszy, wrócił do stolika. Jego koledzy pokładali się już ze śmiechu. Ten zorientowawszy się, że padł ofiarą dowcipu, też zaczął się śmiać. Historyjka poszła w świat.
   Rano, nie mogąc doczekać się się sprawnego zejścia na wodę nowych towarzyszy, zdecydowaliśmy się ruszyć sami w drogę. Pożegnaliśmy tedy miłe Fasty i wymieniwszy się adresami, ruszyliśmy do Cikowic. Tam zakończyliśmy spływ Rabą, ale musieliśmy czekać jeszcze do następnego dnia, kiedy to wracający z Dunajca Jurek z pozostałą częścią grupy, zgarną nas z tego biwaku. Do domów wróciliśmy piątego czerwca 1983 roku.

0 komentarze:

Prześlij komentarz