piątek, 15 lipca 2016

XXI Wokół Jurka i Rysia

   Nastał rok 1986. W polityce, można by powiedzieć, rok stabilny. Wprawdzie odbyły się spektakularne procesy, na których dla przykładu skazano działaczy KPN na więzienia, ale też Polska zyskiwała na ponownym przyjęciu do Międzynarodowego Funduszu Walutowego. W tym roku przywrócono też legalność Związkowi Solidarność. Ogłoszono też trzecią już od stanu wojennego amnestię, w wyniku której, kolejna liczna grupa opozycjonistów odzyskała wolność. W tymże roku Jerzy Urban, jako rzecznik rządu PRL, ogłosił, że przekazuje w prezencie dla bezdomnych w USA, śpiwory. Dowcipni rodacy zareagowali natychmiast. W prasie zaczęły się ukazywać prześmiewcze ogłoszenia: „ Zamienię luksusowe M-3 w centrum Warszawy na śpiwór w Nowym Jorku”. Naród ryczał ze śmiechu a władze nie komentowały tych ogłoszeń.

* * * 

   Jurek H, aktywista, który nie potrafił zbyt długo wysiedzieć bez organizowania jakiejś imprezy, od jakiegoś czasu aktywnie włączył się w działalność Polskiego Związku Żeglarskiego. Dzięki tej jego działalności w okresie od 13 do 15 czerwca 1986 roku mogliśmy uczestniczyć w spływie organizowanym pod auspicjami Oddziału PTTK przy Hucie Miedzi w Głogowie. Zgromadziliśmy się licznie 13 czerwca pod budynkiem kapitanatu na przystani KGHM w Lubiatowie. Było tuż po zakończeniu regat żeglarskich. Odbyła się pompatyczna impreza żeglarsko – kajakarska. Oni kończyli, my zaczynaliśmy. Pogoda była przepiękna. Okalający ośrodek, ponad stuletni, sosnowy las, pachniał żywicą. W takiej niecodziennej atmosferze wyruszyliśmy na nasz regionalny w randze spływ kajakowy. Pierwszy etap był krótki. Zakończył się po pięciu kilometrach w Konotopie. 

Kapela spływowa

Następnego dnia przepłynęliśmy już nieco dłuższy odcinek, którego zakończenie zaplanowano w Kopanicy. Znów należało odnaleźć wejście do Kanału Dźwińskiego, łączącego Obrzycę z Obrą. Mimo wyraźnego oznakowania dość liczna grupa nieodpowiedzialnych osób zbagatelizowała te znaki i popłynęła dalej Obrzycą, do miejscowości Kargowa. Z tego powodu Jurek miał nieprzyjemności. Musiał organizować przewóz niesubordynowanych spływowiczów z Kargowej na biwak w Kopanicy. Przewóz ten niemal całkowicie zdezorganizował spływ, do tego stopnia, że szeregowi uczestnicy domagali się aby wykluczyć z dalszego płynięcia tych, którzy dopuścili się tej niesubordynacji, tym bardziej, że stwierdzono iż byli pod tzw. „wpływem”...
Nie pamiętam już jak się zakończyła ta awantura. Pamiętam tylko, że Jurek był bardzo wzburzony tym zajściem, ale jak to on, potrafił zachować zimną krew i nie uzewnętrzniał swoich uczuć. Rano popłynęliśmy dalej. Słońce już niemal od świtu prażyło mocno, toteż upominaliśmy wszystkich, którzy chcieli skorzystać z dobrodziejstwa opalania się w kajaku, że to bardzo niebezpieczne, i że powinni zabrać ze sobą przynajmniej długie spodnie i koszule z długim rękawem. Wiele osób, szczególnie młode dziewczyny, nie usłuchało tych rad i na końcu etapu mieliśmy kilkanaście osób z poparzeniami słonecznymi. Znów przydały się moje doświadczenia z robieniem okładów ze zsiadłego mleka. Spływ nasz zakończyliśmy na plaży w Zbąszyniu. Było zwiedzanie miasta, był czas dla kadry na piwo w nadjeziornej restauracji. Spływ, mimo kłopotów, okazał się kolejnym sukcesem organizacyjnym Jurka H.

   Dwudziestego lipca 1986 roku rozpoczął się kolejny już spływ Obrą. Tym razem były to dwie połączone imprezy. Jurek zorganizował X Ogólnopolski Spływ Kajakowy Hutników Miedzi, a Zarząd Wojewódzki PTTK w Zielonej Górze III Ogólnopolski Spływ Kajakowy „ Lubuski Szlak Wodny' 86” Komandorem tych połączonych spływów mianowano mojego kuzyna, Rysia, zaś v-ce komandorem został Jurek H.
   Wyruszyliśmy, jak to w takich okolicznościach bywało z plaży ośrodka KGHM w Lubiatowie. Powód wyboru takiego miejsca startu był prosty. Na plaży tej była wypożyczalnia kajaków. Zawsze korzystaliśmy z jej pomocy, więc przynajmniej na start nie trzeba było ich transportować. Celem etapu był półwysep oddzielający jezioro Rudzieńskie od Orchowego. Tam też urządzono dwudniowy biwak. Następnego dnia była wycieczka na pobliskie jezioro Wilcze. Ja miałem ze sobą żagiel do kajaka i zacząłem uprawiać na Orchowym i Rudzieńskim, żeglarstwo. Chętnie popłynął ze mną tym razem Boluś „Geniowaty”. Spędziliśmy na tym pływaniu pod żaglami większą część dnia. Wieczorem musiałem jak zwykle wrócić, by poprowadzić zajęcia, gdyż już tradycyjnie, zostałem sędzią na spływie. 

Na cyplu. J. Orchowe

Jak zwykle, na każdej tego typu imprezie turystycznej o randze ogólnopolskiej, brali udział liczni uczestnicy z różnych stron kraju. Byli warszawiacy na czele z Remkiem S, Byli ludzie z Czechowic - Dziedzic na czele z Andrzejem D, Była liczna grupa z Boryni, i innych kopalń Górnego Śląska. Byli ludzie z Łodzi, Wrocławia, Głogowa, Lubina, Słupska, no i najliczniejsza, zielonogórska grupa, której już nikt nie dzielił na kawałki. Wszystkim zawiadywali „Chapacze” na czele z Waldkiem P. Pojawili się też Tadzio L. ze swoim synem Tomkiem i córką (jeśli się nie mylę) Grażynką, była też grupka z Gorzowa. Tym razem moja kuzynka Basia płynęła właśnie z załogantką z tego miasta.

Biwak na j. Orchowe

Basia z gorzowską załogą

Tu chyba powinienem przytoczyć historyjkę, która przydarzyła się temu zespołowi, podobną jaką miał Jędrek na Dunajcu. Płynęły sobie dziewczyny przede mną, gdy nagle zatrzymały się. Minąłem je, sądząc, że po prostu mają dość wiosłowania, ale zatrzymałem się zaalarmowany ich prośbą o pomoc. Okazało się, że wpłynęły na jedyny na rzece kołek, który był zagłębiony tylko tyle, by „złapać” kajak. Dookoła była głębia nie pozwalająca na odepchnięcie się wiosłami od dna. Na szczęście nurt na Obrze jest leniwy, toteż mogłem podpłynąć i udzielić im pomocy. Zepchnąłem dziewczyny na wolną wodę i popłynęły dalej. Kolejny etap do Kopanicy, a właściwie do Nowej Wsi koło Kopanicy wiódł jak zwykle przez osławiony Kanał Dźwiński. Tym razem był kłopot, bo w kanale było mało wody i większą część jego długości należało burłaczyć. Stanęliśmy na biwak przy jego ujściu do Obry. To tu śpiewałem z Jolą pieśń będącą parafrazą znanego przeboju Drupiego. Prawie każda fraza kończyła się sentencją „spadaj mała tam są drzwi” Świetnie nam ten kawałek wychodził. Potem był etap do Perzyn. Bardzo dobre miejsce biwakowe nad jeziorem Zbąszyńskim. Wielka polana z przepiękną plażą. Dostatek wody pitnej zapewniały aż dwa źródła artezyjskie. Tu, po południu odbyły się imprezy sportowe, którymi zajęła się Jola, ja tymczasem w towarzystwie dorosłego już prawie syna mojego mentora Henia, Artura B. udałem się na ryby w pobliskie trzcinowisko. Brały nam wzdręgi. Trochę ich nałapaliśmy. Wieczorem, przy ognisku Jurek rozdawał nagrody, a Rysio omawiał plan następnego etapu. Ciekawy to był etap. Najgorsze, że trzeba było się przeprawić przez jezioro Zbąszyńskie, które charakteryzuje się tym, że przy nawet małym wietrze tworzą się na nim dość duże fale. Jezioro jest płytkie a my musieliśmy przepłynąć przez znaczną jego część i to właśnie w miejscu, gdzie to zafalowanie było największe. Była ogólna mobilizacja ratowników i wszystkich umiejących dobrze pływać. Zmoczeni bryzgami wody z fal, jednak bez wypadku pokonaliśmy to niebezpieczne jezioro. Potem była przenoska.

Przenoska

Jaz piętrzący wody jeziora Zbąszyńskiego nie nadawał się do przepłynięcia. Po nim następował długi odcinek wolnej od przeszkód, bardzo malowniczej rzeki.

Zbąszyń - Obra

Drzewa, owszem, były powalone, ale nie tamowały całkowicie przepływu. Można je było swobodnie omijać, zresztą „Harnaś”, człowiek dochodzący setki, wciąż aktywny i zażywny staruszek płynął jak zwykle w szpicy i czyścił szlak z gałęzi tak, by pozostali uczestnicy mogli swobodnie przepływać. Robił to z własnej, nie przymuszonej woli, mimo naszych zapewnień, że i bez tej pomocy damy sobie radę. „Harnaś” chciał być pomocny i był!
   Tak się jakoś złożyło, że i tym razem miałem w kokpicie dzieciaka, dwunastolatka, syna pary koleżeńskiej Rysia i Danusi. Wzięli oni ze sobą swoich synów, Rafała i Krzysia. Ponieważ Rafał był starszy (miał dwanaście lat) a Krzysio młodszy, więc podzielono dzieci tak, że młodszy płynął z ojcem, zaś dwunastolatek, ze mną. W tym wieku u chłopców przebiega dramatyczny konflikt z otoczeniem do tego stopnia, że nie można chwilami z takim dwunastolatkiem wytrzymać. Wydaje mu się, że zjadł wszystkie rozumy. Jest zadziorny i ogólnie rzecz biorąc bardzo kłopotliwy. Rafał, kiedy tylko mógł, zadawał mi rozmaite pytania, zwykle prowokacyjne. Kiedy na nie odpowiadałem, obojętnie, jaka by była ta odpowiedź, powodowała komentarze i kolejne zadziorne pytania, aż do momentu, kiedy się zdenerwowałem i kazałem mu zamilknąć.
   Któregoś razu, jak zwykle, Rafał po kilkudziesięciu minutach spokoju, rozpoczął swoją grę ze mną. Nie wiedział, zresztą i ja nie wiedziałem, że tuż za nami płynie jego ojciec z Krzysiem. Kiedy nasza rozmowa dobiegła do punktu kulminacyjnego, Ryszard dogonił nas i trącił wiosłem mojego załoganta. Ten odwrócił się z pretensjami, sądząc, że to ja go tym wiosłem... Tymczasem zobaczył ojca, który widząc, co się dzieje, powiedział, że udziela mi dyspensy na walenie wiosłem w łeb Rafała, kiedy ten przekroczy dozwolone granice. Rafał spuścił z tonu. Nie musiałem korzystać z ojcowskiej dyspensy.

Obra 86. W kajaku z Rafałem

Dopłynęliśmy do jeziora Lutol. Tam, też na półwyspie rozgościliśmy się na dwa dni. Wieczorem wypłynęliśmy z ojcem Rafała na połów ryb. Zabraliśmy wędki i w kajakach, pod żaglami udaliśmy się w pobliskie skupisko grążeli, gdyż tam upatrywaliśmy najlepszych stanowisk wędkarskich. Nie wiem, co nam sprawiało większą radość, poruszanie się kajakami pod tymi żaglami, czy wreszcie samo wędkowanie. Popływaliśmy i nałowiliśmy tyle rybek, że starczyło na kolację.

W lesie nad j. Lutol

Potem był Międzyrzecz. Miejscowość z zamkiem położonym w widłach rzek Obry i Paklicy, niestety w tym czasie, z powodu prowadzonych tam prac renowacyjnych, nieczynnym do zwiedzania.

Zamek w Międzyrzeczu, w remoncie.

Za to czynne było, położone na majdanie muzeum miejskie, więc skorzystaliśmy z okazji i zwiedziliśmy je.
 Eksponat
  Trzeba przyznać, że było tam wiele eksponatów, które wzbudziły nasze zainteresowanie. Ten, który widać na zdjęciu powyżej, jest przypadkowy, a zdjęcie powstało z tego powodu, że kusza znajdowała się w dobrze oświetlonej gablocie ekspozycyjnej.
  Potem był etap na j. Rybojadło, a właściwie na Obrę, tuż za tym jeziorem. Piętrzył je również jaz, przy którym było dogodne miejsce na biwak. Tam też rozegrała się historia, którą zapamiętałem do dzisiaj.
  Płynęła z nami pewna para. On dorodny trzydziestoparolatek, ona nieco młodsza, dość urodziwa niewiasta. Kiedy płynęli w kajaku, budzili powszechną aprobatę. Prawie nie było osoby, która by nie lubiła tej pary. Zagadywali, sypali dowcipami i ogólnie rzecz biorąc, byli sympatyczni. Kiedy przybywaliśmy na biwak, nocą zaczynały się ekscesy. Z ich namiotu dobiegały gorszące odgłosy kłótni z niewybrednym słownictwem i odgłosami, które bulwersowały pozostałych spływowiczów. Krótko mówiąc, wyglądało na to, że facet leje kobietę, a ona aż wyje z bólu. Zastanawialiśmy się, jak długo można pozostawać obojętnym wobec oczywistej przemocy. W końcu, kiedy wieczorem powtórzyła się historia, komandor Rysio nie wytrzymał i wezwał ich do siebie. Powiedział, że takie zachowanie nie licuje z przyzwoitością i postawił im ultimatum: albo ekscesy się skończą, albo na następnym biwaku opuszczą nasz spływ. Gorszące odgłosy ucichły. Zastanawiam się do dziś, czy nie stanowiły one przypadkiem swoistej gry wstępnej...
   Najlepsze biwaki na Obrze były zawsze nad Zalewem Bledzewskim. Okalające ten akwen lasy, bogactwo ryb w jego wodach i wspaniała przyroda, stanowiły o walorach tego miejsca. Ponadto odkryliśmy znakomicie nadające się do biwakowania miejsce, usytuowane nieopodal ośrodka energetyków, na cyplu w szczerym lesie. Była tam polana potrzebna do organizowania imprez w stylu „chrzest wodniacki” było dogodne miejsce na przybijanie kajaków, był pomost, z którego można było łowić ryby, był też dogodny dojazd dla, nawet dużych samochodów. Tu urządzaliśmy główne imprezy naszych spływów. 
   Jola zarządziła organizację biegów terenowych, ja pływanie i quiz. Wszystko to miało urozmaicić nasz dwudniowy pobyt w tym miejscu.
 Biwak nad zalewem Bledzewskim

Najciekawiej wypadł punkt programu pod tytułem, „Jak wyjść z wywrotki” Bogdan P. Przywitał wszystkich zgromadzonych na brzegu wypiętym torsem i gestem gladiatorów, po czym wsiadł w kajak jednoosobowy i wychyłem ciała spowodował jego wywrotkę. Miał go sam, na powrót odwrócić, za pomocą wiosła i odpowiedniej techniki, bez niczyjej pomocy. Staliśmy długą chwilę obserwując dno kajaka, kiedy ktoś wreszcie nie wytrzymał i wskoczywszy do wody zaczął go odwracać. Okazało się, że dobrze zrobił, bo Bogdan znał, owszem zasady, jednak, jak się potem przyznał, nigdy tego przedtem nie przećwiczył. Gdyby nie pomoc niecierpliwego obserwatora, niechybnie by się utopił.
   Oficjalne zakończenie spływu nastąpiło właśnie tu, nad zalewem,

Stary Dworek - "Chrzciny"

Bogdan, Rysio i Grzesiek w Starym Dworku

jednak pozostał nam do jego zakończenia jeszcze jeden etap, do Starego Dworku. To właśnie tu nastąpiło rozwiązanie spływu.
Był trzeci sierpnia 1986 roku.


0 komentarze:

Prześlij komentarz