czwartek, 14 kwietnia 2016

VIII Odra '81

   W naszym narodowym tyglu wciąż wrzało. W ciągu dwóch tygodni dzielących nasze spływy Baryczą i Odrą, wprowadzono kolejne kartki na kolejne artykuły, powstał nowy związek zawodowy NSZZ Rolników Indywidualnych Solidarność. A w samej jednowładczej partii PZPR następowały podziały na frakcje. Któż by się przejmował jednak tymi sprawami, skoro była odskocznia w postaci kajaków, a te od kilkunastu dni czekały na nas w Głogowie.

* * * 

   Są tacy, którzy twierdzą, że pływanie wielkimi rzekami, to nonsens, że to tylko tłuczenie punktów, nie mające nic wspólnego z prawdziwą turystyką. Teraz już wiem. Pewnie ludzie, którzy tak twierdzą, nigdy nie płynęli Odrą. Wprawdzie jest ona rzeką żeglowną, uregulowaną bądź skanalizowaną prawie na całej swej długości, ale toczy wody przez tak urozmaicony teren, że nie sposób obojętnie płynąć. Otaczająca płynących turystów przyroda jest równie bogata i ciekawa, co na mniejszych rzekach. Poruszające się Odrą w dół i w górę barki stanowią swoistą atrakcję. Mijające kajakowiczów statki pozdrawiają ich dźwiękami syren, czasem nawet przyjaznymi gestami rąk. Przecież ci ludzie także kochają wodę, dodatkowo spełniają na niej swój, jakże piękny i trudny, zawód.
   Do Głogowa dostaliśmy się pociągiem. Sprzęt grzecznie czekał w miejscu, gdzie go pozostawiliśmy po zakończeniu spływu Baryczą. Wystarczyło tylko rozłożyć kajaki i ruszyć w rejs. Wyruszyliśmy tuż przed wieczorem, by po kilku kilometrach zatrzymać się na biwak. Jak zawsze, mile usposobieni zasiedliśmy do ogniska. 

Wklejka do książeczki TOK

   Wodniacy to taki dziwny gatunek ludzi... Ni to harcerze, choć wielu z nas tam odbierało pierwsze, turystyczne i obozowe szlify, ni to mieszczuchy, bo każdy garnie się do natury, ni to romantycy, bo pragmatyzmu też nam nie brak. Jakim słowem nas określić? Nic nie przychodzi mi do głowy, poza jednym, jedynym słowem: WODNIACY. 
   Nasze spływowe ogniska są niezwykłe. Stały się pewnym rytuałem, solą życia spływowego. Praktycznie trudno sobie wyobrazić choćby najkrótszy spływ bez tego rytualnego ognia.
   Jest taka piosenka harcerska p.t. „Pieśń instruktorska”, w której tekst jednej ze zwrotek mówi:
„Tam w lesie nad jeziorem
Wśród wysokich, smukłych drzew
Wesoły ogień płonie i echo niesie śpiew
Najmilej nam się gwarzy
W tę letnią, jasną noc
Młodzi, starzy
Z ognia czerpią swoją moc
Płyną pieśni w letnią noc
Tam młodzi, starzy
Z ognia czerpią moc.”
        ( autorzy tekstu i melodii - nieznani)
Tam młodzi, starzy z ognia czerpią moc...

   Jest w tym jakaś głęboka prawda. Chyba na każdej szerokości geograficznej, każdy tramp posila się duchowo takim ogniem. Takim samym, jak nasz!  
   Płomienie ogniska to spektakularne, niepowtarzalne widowisko. Ogień nigdy nie układa się tak samo, zawsze prowadzi własną grę: a to przygasa, a to bucha snopem iskier, a to liże drwa. Czasem syczy, trzeszczy, zawsze jednak grzeje... Przychodzi mi na myśl jeszcze jedna, harcerska piosenka:

„Płomienie

Już późno niebo oddycha
Już noc niewiadoma i cicha
Już pora rozpalić ogniska
Nie wiedzieć gdzie gwiazda, gdzie iskra.
Płomienie, płomienie, czerwone okruszyny słońca
Płomienie, płomienie, czekamy aż wypalą się do końca
Płomienie, płomienie, na twarzach został ślad gorąca
Płomienie, płomienie, czekamy, aż wypalą się do końca

Już późno makiem zasiało
Już księżyc pochyla twarz białą
Nad żarem popiołów motyle
Popatrzmy, popatrzmy przez chwilę...
Płomienie, płomienie, czerwone okruszyny słońca
Płomienie, płomienie czekamy, aż wypalą się do końca
Płomienie, płomienie, na twarzach został ślad gorąca
Wspomnienie, wspomnienie, co nigdy nie wypali się do końca”.
        (Słowa: Jonasz Kofta, melodia M. Święcicki.)

   Ognisko daje czas na podzielenie się spostrzeżeniami, swoimi przemyśleniami, obawami, lękami, wrażeniami z całodziennej wędrówki. Jest miejscem towarzyskich spotkań, rozmów, niekiedy nawet o interesach. Tu opowiada się dowcipy i śpiewa, śpiewa, śpiewa! Tu nawiązuje się przyjaźnie, stąd odeszła niejedna para w takt marsza Mendelsona. Tu też dzieci uczyły się piosenek i słuchały bajek, jakich nigdy nie zobaczyłyby w telewizji, czy wysłuchały z radia. Przy tym ogniu zawsze wre gar pełen wrażeń, emocji, radości, smutku, niekiedy melancholii... Nic więc dziwnego, że opisując każdy ze spływów, z takim namaszczeniem wtrącam wzmiankę o ognisku.
   Nasze nadodrzańskie, nie różniło się wprawdzie formą od innych, ale, jak każde, było czymś samym w sobie oryginalnym. Zasiedliśmy więc kręgiem i zaśpiewaliśmy. Tym razem były to ballady kresowe, przepięknie intonowane przez Grzesia. Wtórował on sobie wcale zgrabnie na siedmiostrunowej gitarze, a śpiewał tak pięknie, że na myśl przychodził koncert mickiewiczowskiego Jankiela. Każdy, kto przeżył żal rozstawania się z ogniskiem wie, że będzie oczekiwał następnego, jakby było czymś atrakcyjniejszym od najbardziej precyzyjnie wyreżyserowanego spektaklu teatralnego.
   Ranek następnego dnia. Zapowiada się piękna, słoneczna pogoda. Posileni i wypoczęci wsiadamy w swoje wodniackie wehikuły i porwani bystrym nurtem rzeki, spływamy do Nowej Soli. Po drodze mijamy wielu niedzielnych wczasowiczów, którzy masowo wylegli na nadodrzańskie łęgi. Niektórzy z nich opalają się, bo o kąpieli w rzece nie może być mowy. W owym czasie woda w Odrze była tak zanieczyszczona chemicznie, tak brudna i cuchnąca, że powinno przestać się mówić o niej jak o wodzie. Jestem przekonany, że film z aparatu fotograficznego, włożony na 30 minut do tej cieczy, sam wywołałby się i utrwalił. Niektórzy z wypoczywających próbowali złowić coś na wędkę, ale wszyscy wiedzieli, że mógł im się trafić jedynie osobliwy gatunek – „FENOLAK”.
   Już wówczas zaczęto myśleć o ochronie środowiska. W tamtym roku zamknięto największe dwa trucicielskie zakłady, w Brzegu Dolnym, i w Jeleniej Górze. Opracowywano też kompleksowe plany budowy licznych oczyszczalni ścieków. Proszę sobie wyobrazić, że ponad stutysięczne miasto, jakim była Zielona Góra, odprowadzało swoje ścieki komunalne czternastokilometrowym kanałem wprost do Odry! Niestety, jak zawsze na przeszkodzie w szybkim rozwiązaniu problemów stanęły względy finansowe.
   Bytom Odrzański przyciągnął naszą uwagę swym malowniczym położeniem.
Usytuowany na wzgórzu, z daleka zapraszał. Wstąpiliśmy więc. Zachwyciła nas secesyjna starówka. Tu też zjedliśmy obfity i smaczny obiad, serwowany w miejscowej knajpce. W Nowej Soli, nie zatrzymaliśmy się. Wszyscy znają to miasto doskonale. Jest jednym z większych w naszym województwie. Popłynęliśmy aż do Stanów, tam, w dąbrowie rozbiliśmy kilkanaście namiotów. Po czterdziestokilometrowym etapie, nikt już nie miał siły ani chęci by nazbierać chrustu na ognisko, zresztą, w lesie i tak byśmy go nie rozniecili. O zmroku słychać już było zewsząd chrapania strudzonych ludzi.
   Następny ranek. Znów szykuje się piękny dzień. Wsiedliśmy do łódek i ruszyliśmy. Krótki, bo tylko czternastokilometrowy etap, przebyliśmy krótkim szusem. W Cigacicach czekała już na nasze bagaże ciężarówka, a na nas autobus. Opaleni i rozgawędzeni wsiedliśmy doń, i żegnając Cigacice oddaliliśmy się w kierunku naszego miasta. Jaka szkoda, że jutro, w szarym znoju dnia codziennego, będziemy mogli żyć już jedynie wspomnieniami z odrzańskiego spływu.
 
Usiądzie ballada, przy ogniu wędrowca
I wrzuci do ognia gałązkę jałowca.
Kto raz się zachłyśnie podobnym zapachem,
Ten nigdy nie uśnie pod dachem!”
  (fragment piosenki p.t. Cygańska Ballada - autorzy: M. Terlikowska;E. Pałłasz) 





0 komentarze:

Prześlij komentarz