czwartek, 7 kwietnia 2016

VII Barycz '81

   Rok 1980 był rokiem burzliwym w polskiej historii. W tydzień po naszym powrocie ze spływu Drwęcą, 30 sierpnia 1980 roku podpisano pierwsze porozumienia między rządem a strajkującymi stoczniowcami w Szczecinie, potem 31 sierpnia, w Gdańsku, a 3 września, podobne porozumienia na Śląsku, w Jastrzębiu. 6 Września, po dziesięciu latach sprawowania władzy ustąpił ze stanowiska I sekretarza KC PZPR Edward Gierek, a 17 września powołano w Gdańsku pierwszy w powojennej Polsce Niezależny Związek Zawodowy „SOLIDARNOŚĆ”. Na fali tych wydarzeń rozprzestrzeniał się ogólnonarodowy trend do wolności. Usiłowano uzyskać od władz jak najwięcej swobód.
   Kiedy wieje silny wiatr, powstają szkody, ale i unoszą się w powietrze śmieci, które przykuwają uwagę obserwatorów. W owym czasie, gdy wiał silny wiatr historii, porywał za sobą liczne nieczystości, które z impetem wyrzucone w górę lśniły w blasku sławy. Wiele nędznych kreatur, sprzedawczyków, lizusów i innych nieudaczników, poczuło, że mają właśnie szansę zaistnieć. Masowo zapisywali się do Solidarności, która bez weryfikacji, na początku przyjmowała wszystkich, jak leci. Wielu prowokatorów i agentów S.B. przeniknęło wówczas do struktur tego wartościowego, oddolnie stworzonego Związku. Liczne strajki, wywoływane w obronie zapisanych w porozumieniach swobód paraliżowały życie społeczne. Chaos, jaki wówczas zapanował w Polsce był niewyobrażalny, nic więc dziwnego, że nikt nie miał czasu na organizację spływów  kajakowych.  
Rok 1981 był jakby kontynuacją poprzedniego.
   Jedenastego lutego powołano Wojciecha Jaruzelskiego na stanowisko premiera, pierwszego kwietnia wprowadzono kartki na mięso i wędliny, potem jeszcze kartki na masło, mąkę i inne produkty. W szczytowym, kartkowym okresie, nie reglamentowano właściwie jedynie octu.

* * * 

   Huta Miedzi w Głogowie funkcjonowała, podobnie jak inne wielkie zakłady. W tymże zakładzie działało prężne koło PTTK z równie prężną sekcją kajakową. Jurek przewodził tej sekcji. Mając szerokie możliwości skorzystania z zakładowego transportu, zorganizował w dniach 30 kwietnia - 04 maja 1981r. pierwszy wiosenny spływ. Wybrał rzekę Barycz.
   W piątkowe popołudnie, po pracy, podjechał w wyznaczone miejsce dziwny pojazd, taki śmieszny, krótki autobusik. Wsiedliśmy do niego i po niedługiej jeździe dotarliśmy do Sławoszowic, gdzie przy stopniu wodnym na Baryczy rozłożyliśmy biwak. Tu też poskładaliśmy nasze kajaki i przygotowaliśmy się do drogi.

Sławoszowice. Biwak

   Kwiecień nie rozpieszczał nas wówczas ciepłem. Zimny, przenikający odzież wiatr, porywający z progu wodnego drobne kropelki wody, nękał nas wtedy najbardziej, ale i tu nie zabrakło nam inwencji. Ustawiliśmy namioty tak, by osłonić się od tego wiatru. Na zawietrznej rozpaliliśmy ognisko, wyjęliśmy z pokrowców gitary i przy odrobinie grzanego piwa, śpiewaliśmy do północy. Jurek wydał wskazówki dotyczące czekającego nas jutrzejszego etapu i opowiedział historyjkę z regat żeglarskich.
   Jurek ma liczne turystyczne pasje. Uprawia żeglarstwo ( obecnie jest jachtowym kapitanem żeglugi wielkiej), uprawia też turystykę pieszą nizinną i górską. Chętnie też jeździ na wycieczki i rajdy rowerowe a zimą, na narty. Po prostu wszechstronny turysta.
   Pokrzepieni ciepłym piwem, rozgrzani ciepłem bijącym od ogniska, zapomnieliśmy o zimnym wietrze i o wszystkich kłopotach dnia codziennego. Nazajutrz, wczesnym rankiem, postanowiliśmy jeszcze bardziej zadziwić kierowcę naszego autobusu, jako że nijak nie mógł zrozumieć, że w taki czas, kiedy, według jego oceny, porządni ludzie wbijają się w odświętne ciuchy i siadając w zaciszu domowego ogniska przed telewizorem, popijają ciepłą kawę, my jak jacyś odmieńcy, wyruszamy w zimny, niegościnny jeszcze plener, by mocować się z zawieruchą i zimnymi falami rzeki. Zadziwiliśmy go bardzo, przede wszystkim tym, że po tak zimnej nocy jeszcze żyjemy i na dodatek żadne z nas nie ma nawet śladu kataru, wprost przeciwnie, czujemy się na tyle świetnie, że w krótkim ( w jego mniemaniu, niesamowicie krótkim) czasie zwinęliśmy biwak i ustawiliśmy kajaki na wodzie. Jeszcze tylko tradycyjne zdjęcie i start!

Barycz. Ekipa na starcie

   Pierwszy etap prowadził do miejscowości Łąki. Siedemnaście kilometrów z jedną sygnalizowaną przeszkodą, kolejnym stopniem wodnym na rzece. Takiej długości etap, to jeden z krótszych w naszej praktyce, a rzeka na tym odcinku nie mogła sprawić niespodzianki doświadczonemu kajakarzowi, jednak sprawiła paskudnego figla dwóm naszym początkującym kolegom. Płynęli „Kolibrem”, kajakiem produkcji (byłej już) NRD. Były to kajaki dość łatwe w składaniu, zwrotne i lekkie, jednak z poważną wadą: dość słabym i cienkim poszyciem dna. Nasi nowo kreowani kajakarze, ufni w niezniszczalność swojego statku, z większością ciuchów na pokładzie, za to bez jakiegokolwiek zwracania uwagi na przeszkody w nurcie, ostro szli z prądem, gawędząc ze sobą przy tym nieustannie. Ich ambicje dorównania tym doświadczonym turystom, przerastały jednak wyraźnie ich umiejętności, toteż nic dziwnego, że nagle dał się zauważyć wzmożony ruch na ich pokładzie. Jednostka ta, niczym ślizgacz, z uniesionym dziobem, nagle skierowała się ku najbliższemu brzegowi. Nasi nowicjusze, jak oparzeni wyskoczyli z kajaka, a stan dolnych części ich odzieży dopowiedział całą resztę. Gdy podpłynąłem bliżej, zauważyłem na odwróconym już dnem do góry kajaku około półmetrowej długości dziurę! Szczęściem, miałem jeszcze w reperaturce słoiczek butaprenu, więc po wysuszeniu dna i pieczołowitym wyczyszczeniu brzegów owej dziury, po zszyciu nićmi, resztkami kleju zdołaliśmy wspólnymi siłami przywrócić sprawność „Kolibrowi”, który po ponownym zwodowaniu i przyjęciu na pokład zmokniętej załogi, wyruszył w dalszą drogę, tym razem już jako „wodolot”. Mimo największych chęci nie zdołałem dogonić zmoklaków. Włożyli oni w ten etap prawie całą swoją siłę fizyczną, toteż nic dziwnego, że nie dotrwali do końca wieczornego ogniska. O godzinie dziesiątej już spali. Mieli potem czego żałować, gdyż noc była piękna jak nigdy. W powietrzu wisiała cisza. Nie wiał nawet najlżejszy wietrzyk. Było dość ciepło, jak na tę porę roku. Nadzwyczaj rozgwieżdżone niebo oddychało ciepłem ziemi. W pobliskim bajorku, żaby dawały tak głośny koncert, że z trudem mogliśmy przebić się śpiewem ponad gromkie forte żabiej muzyki. Do tej pory mam nagrania z tego ogniska. Nasz śpiew wypadł blado na tle żabiego rechotu i kumkania. 
   Kolejny etap był bardzo uciążliwy. Wiał przeciwny, silny wiatr ( przez nas nazwany: „W mordę wind”), raz po raz nadpływała nad nasze głowy czarna chmura, a z niej waliło gradem. Oj, bolało! Jedyny sposób, to nakryć głowę piórem wiosła i przeczekać. Były też przenoski. Płynąłem, jako pilot końcowy, zamykając stawkę. Moim zadaniem było pomagać tym, którzy mieli kłopoty ze sprzętem. Dzięki takiemu usytuowaniu, stałem się świadkiem dramatycznej walki kolegi z żywiołami, wiatrem i wodą.
   Sceneria tej walki była dość pospolita: Wąska w tym miejscu rzeka ( około sześciu metrów), Prawy brzeg porośnięty sitowiem, trzciną i pałką wodną, lewy, bardziej stromy, z rzadka porośnięty tatarakiem; głębokość około dwóch i pół metra, długi odcinek prostej. Czarne, gradowe chmury przemieszczające się szybko tuż nad ziemią, z zachodu na wschód. Silny wiatr wiejący od dziobu, powodujący dużą falę, nawet na tak wąskiej rzece. Kolega płynął solo „Jantarem”, bez steru. Podobnie jak inni, miał zapięty fartuch. Nagłe porywy wiatru miotały kajakiem od brzegu do brzegu, tak że z trudem mógł posuwać się do przodu. Płynąłem wówczas w parze z kuzynem Jackiem swoim „Neptunem”, tuż za kolegą. Nasz kajak był cięższy od „Jantara”, dodatkowo mieliśmy ster, no i było nas dwóch do wiosłowania. Dawaliśmy sobie radę, mimo trudnych warunków. Pomyśleliśmy, że pomożemy koledze, przywiązując dziób jego kajaka do rufy naszego i w ten sposób podholujemy go do najbliższego lasu, gdzie z całą pewnością będzie mniej wiało. Nie zdążyliśmy jednak wprowadzić naszego zamysłu w czyn, bowiem nagły szkwał podrzucił kajak z Waldkiem do góry, jakieś pół metra nad wodę i cisnął nim w nas. Wystraszony nieszczęśnik próbował ratować się przed wywrotką, opierając się o naszą burtę, lecz kolejny podmuch dopełnia dzieła. Nagle zobaczyliśmy połyskujące wodą dno waldkowego kajaka i pojawił się dylemat: skakać do wody, na ratunek, czy czekać, co zrobi kolega. Waldek, przez kilka chwil pozostawał pod wodą, my w tym czasie, porozpinaliśmy fartuchy i przygotowaliśmy się do skoku. Tymczasem zobaczyliśmy, że wywrócony kajak przechylił się na bok, jakby ponownie chciał przyjąć prawidłową pozycję, a spod niego wysunął się kudłaty łeb Waldka. Wtem cały kajak, dnem do góry, skokami zaczął posuwać się ku lewemu brzegowi. Kolega, wraz ze swym nieznośnym statkiem dopłynęli do brzegu, w naszej asyście. Teraz mogliśmy już tylko pomóc mu w rozwikłaniu tego gordyjskiego, zdawało by się, węzła.
   Wyszliśmy pospiesznie na brzeg, wyciągnęliśmy kolegę z kajaka a potem kajak z wody. Wiatr nieustannie smagał nagie ciało Waldka, który biegając tam i sam próbował się trochę rozgrzać. Wylaliśmy wodę z kajaka, potem podzieliwszy się swoimi ciuchami z rozbitkiem, napoiwszy go łykiem spirytusu, który często ze sobą wożę, by mógł posłużyć jako lekarstwo w takich i podobnych przypadkach, związaliśmy kajaki linką i rzędem popłynęliśmy dalej. Do Łobuzek dopłynęliśmy już pod wieczór. Tam czekali na nas wszyscy, mocno się niepokojąc o nasze losy. Pierwsza osada dopłynęła do mety etapu ponad trzy godziny przed nami! Wszyscy się ucieszyli na nasz widok, my także mieliśmy powody do zadowolenia. Nasze namioty już stały. Po wieczornej herbacie wszyscy udali się na spoczynek. Byliśmy bardzo mocno zmęczeni.
   Kiedy obudziliśmy się rano, był maj, ale pogoda nadal kwietniowa, zmienna. Jeszcze wczoraj było zimowo, dziś przyświecało słońce.
   Kolejny etap spływu wiódł do miejscowości Ryczeń, przy ujściu Baryczy do Odry. Rzeka od Łobuzek do Ryczenia przypomina raczej kanał. Jest prosta i nudno nią płynąć, jednak przygrzewające słońce zrekompensowało w pełni tę niekomfortową sytuację. Bez przeszkód dopłynęliśmy do mety. Wszyscy wiedząc, że nazajutrz zakończy się nasza spływowa przygoda, z chęcią rozpalili ognisko. Jak zwykle zaczęliśmy śpiewać i gawędzić. Na sąsiednim drzewie, wyśpiewywał swoje arie słowik. Piękny księżyc wypłynął na niebo i uzupełnił, jakby zdjęty ze ściany dekadenckiego domu, kicz. Do kompletu brakowało nam tylko powabnych rusałek, wynurzających się z toni rzeki. Z oddali dały się słyszeć basowe poburkiwania syren barek płynących Odrą do Szczecina i Koźla. Powstał cudowny, niespotykany nastrój przyjaźni i wspaniałej przygody.
   Nazajutrz, niewyspani z powodu głośnych słowiczych treli, wyruszyliśmy do Głogowa. Po kilu minutach wiosłowania byliśmy już na Odrze i dając się porwać wartkiemu nurtowi rzeki popłynęliśmy dalej. Bez trudu dopłynęliśmy do Głogowa. Tu zakończyliśmy spływ. Sprzęt pozostawiliśmy w magazynie
tamtejszego Klubu Wodnego i umówiliśmy się, że za dwa tygodnie spłyniemy dalej Odrą aż do Cigacic.

0 komentarze:

Prześlij komentarz