poniedziałek, 25 kwietnia 2016

IX Trzeci, Regionalny spływ nocny „Bóbr’81”

   No i proszę! Ledwie człowiek zwinął manatki na Odrze a już organizuje się kolejny spływ. Kraj pogrążony w chaosie a turyści działają. Polską wstrząsnęła wieść o śmierci Prymasa Tysiąclecia, Stefana Wyszyńskiego. Był on symbolem niezłomnej walki o godność człowieka, toteż w jego pogrzebie, który odbył się 31 maja 1981r w Warszawie, wzięło udział tysiące osób. 5 czerwca, w dniu rozpoczęcia naszego spływu, powrócił do Polski po trzydziestu latach nieobecności, Czesław Miłosz, laureat literackiej nagrody Nobla.

 * * *

   Tak, tak, to już było! Tym razem jednak organizatorzy postanowili nieco zmienić scenariusz. Wystartowaliśmy o godzinie 19.00.

    Nie wiem czemu, już w połowie etapu, ktoś „wyłączył światło”. Bóbr, mimo że dobrze mi znany, po zapadnięciu zmroku stał się bardzo trudny do przebycia. Płynęliśmy więc zwarta grupą, oświetlając sobie drogę latarkami. Do Gorzupi dotarliśmy przed północą i tu dopiero się zaczęło... Czy ktoś widział biegające wokół mrowiska, w chwili zagrożenia, mrówki? Wygląda to tak, jakby żadnego porządku w tej bieganinie nie było. Kto był świadkiem naszych przejść, gdy wylądowaliśmy na biwaku w Gorzupi, ten zrozumiał, że pojęcie totalny chaos, będzie w sam raz pasowało do tego co widział. Zamieszanie, jakie zafundowali nam organizatorzy spowodowane było brakiem ich wyobraźni. Absolutne ciemności i mała przyczepa towarowa, przystosowana do ciągnięcia za zaadaptowanym do przewozu bagaży GAZ-em ( takim zdemobilizowanym z armii gazikiem). Kiedy jest widno, rozładowanie takiej przyczepy i odnalezienie swojego tobołka nie nastręcza żadnych kłopotów, tymczasem w nocy sprawa miała się zgoła inaczej. Ludzie zmęczeni i lekko już poirytowani zaczęli przewracać na stos złożone bagaże, by odnaleźć swój śpiwór, plecak, czy namiot. Po kilkukrotnym przerzuceniu wszystkich rzeczy, traciło się jakąkolwiek szansę, na „wymacanie” tych właściwych. Potem rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie miejsca do ustawienia namiotu, a kiedy  już to miejsce było, niektórzy spośród uczestników, szczególnie ci, którzy mieli pożyczony sprzęt, mordowali się prawie do rana próbując ustawić nieznany im typ namiotu. O pomocy w takim przypadku nie mogło być mowy, gdyż wszyscy pomagający wprowadzali jeszcze większy mętlik, tak że nieszczęśni, tymczasowi właściciele namiotów, do reszty głupieli i przeganiali w końcu pomocników, gdzie pieprz rośnie.
   Piękny ranek poprawił wszystkim humory, do tego stopnia, że chętnie wzięli udział w zorganizowanych przez kierownictwo spływu, zawodach. Potem była kąpiel, a koło południa wystartowaliśmy do drugiego etapu, który kończył się w Krzystkowicach ( obecnie Nowogród Bobrzański Dolny). Tam, w gospodzie, czekał na nas obiad. Posileni, przystąpiliśmy do tradycyjnego chrztu wodniackiego. Na zdjęciu widać Basię, która musi przeskoczyć przez oczyszczający ogień, a z „wora” wyłania się Jędrek, nowicjusz, który niebawem stanie się nieodłącznym towarzyszem organizowanych wspólnie eskapad.
Chrzest wodniacki

Potem było zwyczajowe dekorowanie kajaków. Bolo bardzo się tym przejął i dopieszczał swój kajak (zdjęcie niżej).


 Udekorowane statki, jak zwykle oceniało specjalne jury. Oceniano pomysłowość, zaangażowanie załogi w wykonaniu dekoracji, wreszcie efekt końcowy. Na koniec rozdano wszystkim pochodnie i pozwolono wypłynąć.

 Tratwa z udekorowanych kajaków, nocą

   Zakończenie etapu nocnego zaplanowano po sześciu kilometrach, przy zaporze w Krzywańcu. Płynięcie przebiegało spokojnie, bez jakichkolwiek incydentów, no może za wyjątkiem interwencji jakiegoś gorliwego społecznego inspektora wędkarskiego, który sądząc, że jesteśmy kłusownikami, wsiadł w swoją łódź i zaczął nas ścigać. Dopiero po śpiewach i sporej ilości kajaków zorientował się, że to nie kłusownicy. 
   Tym razem, na mecie udało się uniknąć tumultu. Organizatorzy, nauczeni doświadczeniem dnia ubiegłego, załadowali bagaże w określonej kolejności i potem w odwrotnej je wydawali. Teren był suchy i równy, wiec namioty stanęły już szybko. Było ognisko, ale takie zaimprowizowane z resztek niedopalonych pochodni, które powtykaliśmy obok siebie. Ze względu na bliskość lasu, nie chcieliśmy ryzykować rozpalenia prawdziwego ogniska. Program spływu przewidywał płyniecie starorzeczem i po stronie prawej zapory, właśnie u wejścia na starorzecze stał nasz obóz, ale znalazł się ktoś, kto u organizatorów zasiał zwątpienie. Powołując się na rzekomą znajomość rzeki, stwierdził, że przy tak niskim stanie wody, przepłynięcie starorzeczem jest absolutnie niemożliwe.
   Komandor, Ryszard D. z Żagania, smutny, z powodu nękających go w tym spływie niespodzianek, polegając na znajomości wody owego „eksperta”, zmienił plan i skierował nas do Dychowa kanałem. Nocą, kiedy i tak nic nie widać, płynięcie tamtędy było bezpieczne i wcale nie nudne, inaczej miała się sprawa w dzień. Dwudziestokilometrowe, wybetonowane koryto kanału, gdzie prócz szarych ścian i wystających ponad koronę wałów słupów energetycznych, nie widać nic, jest koszmarnie monotonne i nieludzko nudne. Postanowiłem sobie, że popłynę tędy po raz ostatni. Spływ nocny nie był popisem organizacji. Ci, którzy organizowali go po raz trzeci, widocznie też doszli do takiego wniosku, bo była to ostatnia taka impreza, organizowana przez ten klub.
   Trzeba przyznać, że piętrzące się kłopoty organizacyjne, uczestnicy spływu znosili dość dobrze. Dzięki temu, znów nawiązały się liczne znajomości i przyjaźnie. Tu właśnie, na tym spływie poznałem wspomnianego już wcześniej Jędrka. Był to jego pierwszy w życiu spływ, a odtąd staliśmy się nieodłącznymi towarzyszami na kolejnych eskapadach, zgrani i rozumiejący się bez słów. Dotąd, choć już obaj rzadko pływamy kajakami, nadal, wraz z naszymi rodzinami utrzymujemy bardzo przyjazne kontakty.

0 komentarze:

Prześlij komentarz