Wielkanoc tego roku była bardzo późno. Pierwszy dzień tych świąt wypadał 19 kwietnia. Kto chce, może wpaść na oryginalny sposób spędzenia takich świąt w terenie, nie tradycyjnie przy stole. Na taki pomysł wpadł Genio „Geniowaty”.
Od jakiegoś czasu nasze kontakty zaczęły się zacieśniać. Bardzo popierałem jego sposób wychowywania młodzieży przez turystykę. Jako były harcerz, w stopniu podharcmistrza, wdziałem celowość takiego przedsięwzięcia. „Geniowate” mieli trójkę dzieci. Wprawdzie Ania była już w wieku licealnym, ale pozostała dwójka Małgosia i Bolek, jeszcze w podstawówce. Wszystkie dzieci były dobrze ułożone a i sami rodzice Wydawali się całkiem, całkiem. On, typowy intelektualista, wesoły, inteligentny, lubiący pisać i mówić językiem stylizowanym na staropolski, ona o bardzo ciepłej i ujmującej aparycji, raczej wyprofilowana artystycznie. Dzieci. Powszechnie lubiane, zainteresowane wszystkim, co może im się przydać w przyszłości. Ania, raczej myślicielka, lubiąca czytać, zawsze uśmiechnięta, niekiedy rozmarzona. Ociec śmiał się z niej, że zamierza studiować „Zbyszkologię” (no, niby zainteresowana tak chłopakiem o imieniu Zbyszek), reszta dzieciaków stanowiła wielką niewiadomą, bo były jeszcze zbyt małe, by można było cokolwiek mówić o ich przyszłości. Cała rodzina przedstawiała się nader interesująco. Ciekawostką było to, że można było z nimi przedyskutować całą noc, nie mając poczucia upływającego czasu.
Tak więc propozycja Genia została przyjęta. Na początku nie wiadomo było, jak przyjmą to nasze rodziny, bo w końcu to święta... Dziwne, ale jakoś nikt nie protestował. Miałem wówczas duży, jak na tamte czasy samochód. Był to Fiat 125p combi. Mogłem w nim, po złożeniu tylnych siedzeń pomieścić cztery składane kajaki i trochę własnych bagaży.
W sobotę osiemnastego kwietnia, wyjechałem z domu, kiedy było jeszcze ciemno. Reszta towarzystwa pojechała pociągiem ekspresowym relacji Zielona Góra – Warszawa, który jechał przez Konin.
Nie pamiętam już która to była godzina, ale wczesnym rankiem stanęliśmy w Koninie, nad kanałem łączącym Wartę z Notecią, tuż przy pierwszej śluzie od strony Warty. Szybko złożyliśmy nasze wodne wehikuły, wpakowaliśmy do nich bagaże, schowaliśmy auto u pobliskiego gospodarza i ruszyliśmy w stronę Ślesina, gdzie zaplanowaliśmy postój.
Pierwszy odcinek jawił nam się mało atrakcyjny. Długi, prosty jak strzała kanał, wydawał się monotonny i, co za tym idzie, nudny. Genio wpadł na pomysł, byśmy zaczęli szukać gniazd remizów. Remizy to małe ptaszki, które budują zmyślne gniazda, podobne do gruszek, z tunelem wejściowym, często skierowanym ku dołowi. Takie gniazda wiszą na łozinach w miejscach niedostępnych, dając ptakom poczucie bezpieczeństwa. Kiedy krzewy pokryte są liśćmi, gniazd tych zupełnie nie widać, teraz, przy pokrywających je świeżych pąkach, bez trudu można je było dostrzec. Istotnie, po chwili odezwał się jako pierwszy Boluś. Wypatrzył w gęstwinie ładne gniazdo i zabrał się do jego wyłamywania z gałązek. Ładny eksponat na ścianę w domu „Geniowatych”. Takich eksponatów wisiało tam wiele. Każdy z prawdziwą historią do opowiedzenia. Oponowałem: po co niszczyć ptakom ich siedliska? Zostałem jednak szybko wyprowadzony z błędu. Remizy ponoć nigdy powtórnie nie zajmują tego samego gniazda. Budują za każdym razem nowe. Ponieważ sam ptaszek nie jest wielki, jego siedziba dostosowana jest do jego wielkości. To podobno samczyk buduje wytrwale gniazdo, a samiczka wybiera to, które jej się najbardziej podoba. Sprytne samczyki budują więc nie jedno, lecz kilka gniazd, zwiększając tym samym swoje szanse na zdobycie partnerki.
Tak się złożyło, że w każdym kajaku płynęła jedna osoba dorosła i jedno dziecko. Dodatkowymi pasażerami w dwóch kajakach były psy. Artuś i Omar. Zwierzęta bardzo szybko zrozumiały, jaka jest ich rola i ułożyły się bezpiecznie w dziobach łódek, udając się na spoczynek. My rychło pokonaliśmy prosty kanał i dotarliśmy do śluzy. Wprawdzie nasze kajaki można było przenieść brzegiem, ale sam akt śluzowania był dla nas atrakcją, a dla dzieciaków, jeszcze większą...
Różnica poziomów nieznaczna, zaledwie dwudziestocentymetrowa, ale czas trwania takiego śluzowania, razem z czasem poszukiwania śluzowego wyniósł prawie godzinę. Wykorzystaliśmy go na obserwacje przyrodnicze. Ktoś wypatrzył wygrzewającego się w słońcu zaskrońca i zaczęliśmy bacznie mu się przyglądać. Zaznajomiliśmy dzieci z jego zwyczajami i wytłumaczyliśmy, że wąż ten w zasadzie jest stworzeniem bezbronnym i nie należy się go bać, jednak, na wszelki wypadek zakazaliśmy zbliżania się do wszelkich węży, a to dlatego, by nie doszło do pomyłki. Żmije zygzakowate bywają jednak groźne, a zaskoczone, potrafią zaatakować. Węże te różnią się od siebie a charakterystyczną cechą zaskrońców są żółte plamy usytuowane tuż za głową.
Wklejka do książeczki TOK
Od jakiegoś czasu nasze kontakty zaczęły się zacieśniać. Bardzo popierałem jego sposób wychowywania młodzieży przez turystykę. Jako były harcerz, w stopniu podharcmistrza, wdziałem celowość takiego przedsięwzięcia. „Geniowate” mieli trójkę dzieci. Wprawdzie Ania była już w wieku licealnym, ale pozostała dwójka Małgosia i Bolek, jeszcze w podstawówce. Wszystkie dzieci były dobrze ułożone a i sami rodzice Wydawali się całkiem, całkiem. On, typowy intelektualista, wesoły, inteligentny, lubiący pisać i mówić językiem stylizowanym na staropolski, ona o bardzo ciepłej i ujmującej aparycji, raczej wyprofilowana artystycznie. Dzieci. Powszechnie lubiane, zainteresowane wszystkim, co może im się przydać w przyszłości. Ania, raczej myślicielka, lubiąca czytać, zawsze uśmiechnięta, niekiedy rozmarzona. Ociec śmiał się z niej, że zamierza studiować „Zbyszkologię” (no, niby zainteresowana tak chłopakiem o imieniu Zbyszek), reszta dzieciaków stanowiła wielką niewiadomą, bo były jeszcze zbyt małe, by można było cokolwiek mówić o ich przyszłości. Cała rodzina przedstawiała się nader interesująco. Ciekawostką było to, że można było z nimi przedyskutować całą noc, nie mając poczucia upływającego czasu.
Tak więc propozycja Genia została przyjęta. Na początku nie wiadomo było, jak przyjmą to nasze rodziny, bo w końcu to święta... Dziwne, ale jakoś nikt nie protestował. Miałem wówczas duży, jak na tamte czasy samochód. Był to Fiat 125p combi. Mogłem w nim, po złożeniu tylnych siedzeń pomieścić cztery składane kajaki i trochę własnych bagaży.
W sobotę osiemnastego kwietnia, wyjechałem z domu, kiedy było jeszcze ciemno. Reszta towarzystwa pojechała pociągiem ekspresowym relacji Zielona Góra – Warszawa, który jechał przez Konin.
Nie pamiętam już która to była godzina, ale wczesnym rankiem stanęliśmy w Koninie, nad kanałem łączącym Wartę z Notecią, tuż przy pierwszej śluzie od strony Warty. Szybko złożyliśmy nasze wodne wehikuły, wpakowaliśmy do nich bagaże, schowaliśmy auto u pobliskiego gospodarza i ruszyliśmy w stronę Ślesina, gdzie zaplanowaliśmy postój.
Pierwszy odcinek jawił nam się mało atrakcyjny. Długi, prosty jak strzała kanał, wydawał się monotonny i, co za tym idzie, nudny. Genio wpadł na pomysł, byśmy zaczęli szukać gniazd remizów. Remizy to małe ptaszki, które budują zmyślne gniazda, podobne do gruszek, z tunelem wejściowym, często skierowanym ku dołowi. Takie gniazda wiszą na łozinach w miejscach niedostępnych, dając ptakom poczucie bezpieczeństwa. Kiedy krzewy pokryte są liśćmi, gniazd tych zupełnie nie widać, teraz, przy pokrywających je świeżych pąkach, bez trudu można je było dostrzec. Istotnie, po chwili odezwał się jako pierwszy Boluś. Wypatrzył w gęstwinie ładne gniazdo i zabrał się do jego wyłamywania z gałązek. Ładny eksponat na ścianę w domu „Geniowatych”. Takich eksponatów wisiało tam wiele. Każdy z prawdziwą historią do opowiedzenia. Oponowałem: po co niszczyć ptakom ich siedliska? Zostałem jednak szybko wyprowadzony z błędu. Remizy ponoć nigdy powtórnie nie zajmują tego samego gniazda. Budują za każdym razem nowe. Ponieważ sam ptaszek nie jest wielki, jego siedziba dostosowana jest do jego wielkości. To podobno samczyk buduje wytrwale gniazdo, a samiczka wybiera to, które jej się najbardziej podoba. Sprytne samczyki budują więc nie jedno, lecz kilka gniazd, zwiększając tym samym swoje szanse na zdobycie partnerki.
Rysunek gniazda remiza
Tak się złożyło, że w każdym kajaku płynęła jedna osoba dorosła i jedno dziecko. Dodatkowymi pasażerami w dwóch kajakach były psy. Artuś i Omar. Zwierzęta bardzo szybko zrozumiały, jaka jest ich rola i ułożyły się bezpiecznie w dziobach łódek, udając się na spoczynek. My rychło pokonaliśmy prosty kanał i dotarliśmy do śluzy. Wprawdzie nasze kajaki można było przenieść brzegiem, ale sam akt śluzowania był dla nas atrakcją, a dla dzieciaków, jeszcze większą...
Różnica poziomów nieznaczna, zaledwie dwudziestocentymetrowa, ale czas trwania takiego śluzowania, razem z czasem poszukiwania śluzowego wyniósł prawie godzinę. Wykorzystaliśmy go na obserwacje przyrodnicze. Ktoś wypatrzył wygrzewającego się w słońcu zaskrońca i zaczęliśmy bacznie mu się przyglądać. Zaznajomiliśmy dzieci z jego zwyczajami i wytłumaczyliśmy, że wąż ten w zasadzie jest stworzeniem bezbronnym i nie należy się go bać, jednak, na wszelki wypadek zakazaliśmy zbliżania się do wszelkich węży, a to dlatego, by nie doszło do pomyłki. Żmije zygzakowate bywają jednak groźne, a zaskoczone, potrafią zaatakować. Węże te różnią się od siebie a charakterystyczną cechą zaskrońców są żółte plamy usytuowane tuż za głową.
Zaskroniec
Samo śluzowanie przebiegło sprawnie. Pan śluzowy nie mógł się nam nadziwić, że w taki właśnie sposób zapragnęliśmy spędzić święta. Dodał, że choć jeszcze nie było otwarcia sezonu żeglugowego, chętnie nas obsłuży, bo lubi ludzi z fantazją. W podobny sposób wyrażali się pozostali śluzowi, których prosiliśmy o przepuszczenie nas przez te urządzenia wodne. Potem było jezioro Pątnowskie. Ciekawe jezioro, bo mające bardzo ciepłą wodę. Generatory pobliskiej elektrowni, są chłodzone wodą pobieraną z jeziora. Po ich schłodzeniu, woda wraca do jeziora, ale już cieplejsza, tak więc podobno nawet w najbardziej mroźne zimy, woda tu nie zamarza. Słyszałem, że organizowane są tu zimowe regaty żeglarskie. Na nadbrzeżnym nasypie urządziliśmy sobie krótki postój. W tym czasie obserwowaliśmy wahadłowo przemieszczające się w tę i z powrotem zestawy węglarek, którymi wożono węgiel brunatny z pobliskiej kopalni, do elektrowni. Zdziwiliśmy się, jak dużo tych węglarek musi być spalonych, byśmy mieli w domu energię elektryczną. Potem było jezioro Mikorzyńskie. Długie, kręte i niezwykle malownicze. Zatrzymaliśmy się po jego prawej stronie, tuż przy moście, pośród starych, nadjeziornych wierzb. Tu postanowiliśmy przenocować i zrobić sobie nazajutrz świąteczne śniadanie. Miejsce było wygodne. Niedaleko było stąd do Ślesina. Idąc tam mijaliśmy łuk tryumfalny, zwany Napoleońskim, wybudowany właśnie na cześć pobytu w tym mieście Napoleona Bonaparte w jego wędrówce na wojnę z Rosją. Potem obserwowaliśmy treningi kajakarzy. Dowiedzieliśmy się, że działają tu kluby sportowe, mające ambicje występowania na prestiżowych imprezach kajakowych w Polsce i na świecie, toteż treningi są częste i intensywne. Nawet w sobotę poprzedzającą wielkanocne święta, kajakarze nie próżnowali. Znaleźli jednak chwilę czasu, by z nami porozmawiać. Rozstaliśmy się, życząc sobie wzajemnie wesołych świąt. Rano było świąteczne śniadanie. Wykorzystaliśmy zbudowany tu stół na wolnym powietrzu. Dziewczyny ułożyły obrus, przyozdobiły go bukszpanem. Na stole pojawiły się typowe wielkanocne potrawy. Podzieliliśmy się jajkiem, złożyliśmy sobie życzenia, jak to w polskim zwyczaju i zasiedliśmy do bardzo obfitego i wykwintnego wręcz śniadania. Piliśmy nawet wino, elegancko, a jakże, w przywiezionych przez „Geniowatych” kieliszkach. Potem popłynęliśmy dalej, przez jezioro Ślesińskie. Za nim była kolejna śluza, kanał i wejście na jezioro Gopło, zwane przez niektórych Wielkopolskim Morzem. Rzeczywiście, wystarczyło popatrzeć na nie od wylotu kanału. Sprawiało wrażenie... Nie popłynęliśmy daleko. Po kilku kilometrach zatrzymaliśmy się w okolicy miejscowości Połajewo na kolejny nocleg.
Nad j. Pątnowskim
Dotychczas pogoda była przepiękna. Było tak ciepło, że zachęciło to nas do wystawienia naszych nieopalonych torsów ku słońcu. Rzeczywiście, trochę się opaliliśmy. Jednak różowa wieczorna zorza nie wróżyła najlepiej na następny dzień. Kiedy rano wstaliśmy, świeciło jaskrawe słońce, zapowiadając pogorszenie pogody.
Renia usmażyła jajecznicę na śniadanie z uwaga! CZTERDZIESTU JAJ! Do tego była oczywiście szyneczka, boczek wędzony i wiejski, okrągły chleb, jaki kiedyś pieczono w każdej wiejskiej chałupie. Skąd go miała, pozostaje do dziś tajemnicą. Nie pamiętam, kiedy byłem bardziej objedzony. Do dziś wspominam to podłe uczucie ciężkości w żołądku. Na każdego wypadła bardzo duża porcja tej jajecznicy, a Renia dopilnowała, żeby wszystko zostało zjedzone.
Całe szczęście, że do Kruszwicy mieliśmy dwadzieścia jeden kilometrów wiosłowania po stojącej wodzie Wielkopolskiego Morza, co pozwoliło spalić pochłonięte przez nas kalorie. Kiedy dopłynęliśmy do najszerszego miejsca jeziora, gdzie zbiegają się trzy jego główne zatoki, z nieba lunęło i dmuchnął silny wiatr. Tak silny, że zepchnęło nas w trzciny i nie mogliśmy z nich wypłynąć. Ubraliśmy się w kapoki i czekaliśmy aż wiatr nieco zelżeje, po czym wypłynęliśmy z tych trzcin i dokończyliśmy etap. Stanęliśmy niemal w samej Kruszwicy, po prawej stronie szlaku, mając przed sobą słynną Mysią Wieżę. Tu zwinęliśmy kajaki. Ktoś udał się po samochód, ktoś ponosił bagaże do drogi. Dzieciaki pilnowały tych bagaży. Ktoś poszedł na dworzec autobusowy, żeby dowiedzieć się o godzinę odjazdu autobusu do Konina, skąd, już pociągiem, większość udała się do domów. Tylko ja pojechałem samochodem, wioząc nasze kajaki.
To był naprawdę niezapomniany, bardzo udany świąteczny spływ.
To był naprawdę niezapomniany, bardzo udany świąteczny spływ.
* * *
Rok 1987 był kolejnym rokiem normalizacji naszego życia w ustroju zwanym socjalizmem. Po amnestii z 86 roku, liczba osób, tak zwanych dysydentów, pozostająca pod „opieką” zakładów penitencjarnych, znacznie zmalała, choć więźniowie polityczni byli faktem do końca trwania tego ustroju.
Wojciech Jaruzelski, współtwórca stanu wojennego, wciąż dzierżący stery władzy w PRL, wyjechał na początku roku do Włoch i do Watykanu, gdzie został przyjęty przez papieża Jana Pawła II. Jaruzelski zaprosił go do złożenia kolejnej wizyty w naszym kraju. Zaproszenie zostało przyjęte i już w czerwcu Karol Wojtyła, po raz trzeci odwiedził swą ojczyznę. Jak zawsze został przyjęty entuzjastycznie przez wiernych i wszystkich tych, którzy potrafili docenić Jego wkład w zmiany, jakie zachodziły w naszym kraju. W lipcu ustanowiono urząd rzecznika praw obywatelskich. Wówczas stanowił on swoisty wentyl bezpieczeństwa i rodzaj zasłony dymnej przed nagminnym łamaniem praw człowieka. Pierwszym rzecznikiem praw obywatelskich została prof. Ewa Łętowska. W roku tym rozszalała się także inflacja. Pieniądze traciły na wartości z godziny na godzinę. Pozbywano się ich natychmiast po wypłacie. Każdy przedmiot był dobrą lokatą. W Polsce powstał znakomicie działający rynek wtórnego obiegu. Handlowano wszelkimi dobrami, często był to handel wymienny. Polegało to na tym, że ktoś, miał okazję zakupić lodówkę, inny odkurzacz. Dawano ogłoszenie do prasy i wymieniano się dobrami. Średnia płaca pod koniec tego roku wynosiła około trzydziestu tysięcy złotych.
Wojciech Jaruzelski, współtwórca stanu wojennego, wciąż dzierżący stery władzy w PRL, wyjechał na początku roku do Włoch i do Watykanu, gdzie został przyjęty przez papieża Jana Pawła II. Jaruzelski zaprosił go do złożenia kolejnej wizyty w naszym kraju. Zaproszenie zostało przyjęte i już w czerwcu Karol Wojtyła, po raz trzeci odwiedził swą ojczyznę. Jak zawsze został przyjęty entuzjastycznie przez wiernych i wszystkich tych, którzy potrafili docenić Jego wkład w zmiany, jakie zachodziły w naszym kraju. W lipcu ustanowiono urząd rzecznika praw obywatelskich. Wówczas stanowił on swoisty wentyl bezpieczeństwa i rodzaj zasłony dymnej przed nagminnym łamaniem praw człowieka. Pierwszym rzecznikiem praw obywatelskich została prof. Ewa Łętowska. W roku tym rozszalała się także inflacja. Pieniądze traciły na wartości z godziny na godzinę. Pozbywano się ich natychmiast po wypłacie. Każdy przedmiot był dobrą lokatą. W Polsce powstał znakomicie działający rynek wtórnego obiegu. Handlowano wszelkimi dobrami, często był to handel wymienny. Polegało to na tym, że ktoś, miał okazję zakupić lodówkę, inny odkurzacz. Dawano ogłoszenie do prasy i wymieniano się dobrami. Średnia płaca pod koniec tego roku wynosiła około trzydziestu tysięcy złotych.
* * *
Po ostatnim spływie na Prośnie, zdobyłem wśród „Pelikanów” z Ostrowa Wielkopolskiego wielu przyjaciół, toteż chętnie wziąłem udział w organizowanym przez nich kolejnym, kilkudniowym spływie Prosną. Tym razem była to jakby kontynuacja poprzedniego spływu.
Początek miał miejsce poniżej Kalisza, w Kościelnej Wsi. Znów spotkałem się z Artkiem, Rysiem, Franiem, Tadziem i oczywiście Krystianem. Nasza grupka była już liczniejsza a pojechał też ze mną Heniek, który wiózł mnie na Brdę. Zabrał ze sobą swoje dwie córki i psa. Znów były konkursy, znów organizatorzy zadbali, żeby organizacja poszybowała gdzieś w górne rejony naszych ocen.
Dzięki świetnej pogodzie i nadzwyczajnej organizacji, imprezę należy uznać za bardzo udaną. Spływ zakończyliśmy na Warcie w miejscowości Czeszewo, skąd autobusami przewieziono nas do Kalisza. Był 24 maja 1987 roku.
Początek miał miejsce poniżej Kalisza, w Kościelnej Wsi. Znów spotkałem się z Artkiem, Rysiem, Franiem, Tadziem i oczywiście Krystianem. Nasza grupka była już liczniejsza a pojechał też ze mną Heniek, który wiózł mnie na Brdę. Zabrał ze sobą swoje dwie córki i psa. Znów były konkursy, znów organizatorzy zadbali, żeby organizacja poszybowała gdzieś w górne rejony naszych ocen.
Dzięki świetnej pogodzie i nadzwyczajnej organizacji, imprezę należy uznać za bardzo udaną. Spływ zakończyliśmy na Warcie w miejscowości Czeszewo, skąd autobusami przewieziono nas do Kalisza. Był 24 maja 1987 roku.