piątek, 24 marca 2017

Wygodnym baksztagiem~06 Jezioro Drawsko

Miałem wykupioną roczną prenumeratę miesięcznika Żagle. W tamtych czasach miesięcznik ten chwiał się trochę, musiał walczyć z konkurencją, jednak dzięki stałym czytelnikom, obronił swoją pozycję na rynku i szczęśliwie funkcjonuje do dziś. Znalazłem więc w Żaglach informację o czarterze jachtów na jeziorze Drawsko. Informacja zawierała opis jeziora i okolicy. Taki fajny artykuł. Poczytałem i nabrałem chęci na eksplorację tego akwenu. Skontaktowałem się więc z resztą naszej stałej ekipy i po uzyskaniu aprobaty zadzwoniłem do pana Jerzego G, właściciela firmy czarterującej jachty. Zaproponował nam łódź Mak 707. Widzieliśmy takiego Maka w Augustowie. Obszerna, przy tym dość lekka.  Dobrze wytrymowana, pięknie chodziła do wiatru. Przyjęliśmy warunki wynajmu. Zawarliśmy umowę na dwa tygodnie i zapłaciwszy zaliczkę, oczekiwaliśmy na nadejście urlopu.

Czerwcowy termin, to nasz zwyczaj. Problem polegał wyłącznie na tym, żeby trafić na pogodę. Tym razem się udało. Wprawdzie podróż odbyliśmy w deszczu, ształowanie, przy całkowitym zachmurzeniu, ale gdy wyszliśmy na jezioro, pogoda polepszyła się nieco. Gdy dotarliśmy na miejsce pierwszego postoju, było już całkiem ładnie. Piękna pogoda towarzyszyła nam aż do ostatniego dnia urlopu.

Drawsko. Postój przy dzikim brzegu.

Kiedy przejmowaliśmy łódź od właściciela, były zwyczajowe instruktarze, wpłata kaucji i taka zwykła rozmowa. Pochwaliliśmy się naszymi eksploracjami jezior i na pytanie, które z nich najbardziej przypadło nam do gustu, jednogłośnie stwierdziliśmy, że Jeziorak. Pan Jerzy pokiwał głową i powiedział: Po tym urlopie zmienicie zdanie. Nasze jezioro przebije wszystkie dotychczasowe.

Popłynęliśmy zatem zweryfikować sąd pana Jerzego. Najpierw oswajaliśmy się z jachtem. Zrobiliśmy kilka zwrotów, przybiliśmy do boi, żeby poznać właściwości nutyczne naszego pływającego domku i uznawszy, że wszystko jest w najlepszym porządku, popłynęliśmy ku przygodzie. Pierwszy postój wypadł nam w miejscu, które nie bardzo nadawało się na biwak. Było zarośnięte krzaczyskami, ale zbytnio nam to nie przeszkadzało, bowiem całą uwagę skierowaliśmy na urządzenie wnętrza, tak, żeby wiedzieć gdzie co mamy i żeby było nam przez nadchodzące dwa tygodnie wygodnie. Łódź miała zaskakująco dużo miejsca. Wydzielone były dwie kabiny - dziobowa, którą zająłem z Ulą, oraz salon, messa, kambuz i sypialnia w jednym - tu urządzali się Marek i Marta.

Ciepłe wnętrze MANTY

Salon sprawiał wrażenie "ciepłego". Drewniana boazeria, dębowa szafka-barek, elegancki plafon i nawet drewniany, stylizowany na kolumnę pilers sprawiały, że wnętrze wydało nam się przytulne.

Rano stwierdziliśmy usterkę, której wcześniej nie dało się zauważyć. Gdzieś na połączeniu skrzynki mieczowej i dna, łódź lekko przeciekała. Woda sączyła się przez jakąś drobną szczelinę, jednak nie na tyle, żeby groziło nam zalanie. Przez noc wybraliśmy z najniższego punktu (pod gretingami) może z pół wiaderka wody. Jednocześnie stwierdziliśmy, że w butli zabrakło gazu. Właściciel zapewniał nas, że dowiezie gaz w dowolne miejsce naszego pobytu, jeśli go tym zawiadomimy. Stanęliśmy przy pomoście w Starym Drawsku. Bosman bardzo miły. Oświadczył, że ma układ z Panem Jerzym, i postój jego łodzi, jeśli odbywa się w ciągu dnia (bez noclegu) jest za darmo a za nocleg mamy 15% upustu.
Postanowiliśmy zatrzymać się na noc i zwiedzić przedtem miejscowość.

Właściciel Manty, zgodnie z obietnicą, niebawem pojawił się na pomoście z pełną butlą gazu. Na wiadomość o przeciekającej skrzynce, zareagował zdziwieniem. Myślę, że wiedział o sączącej się wodzie, ale nie był zbyt dociekliwy, żeby ustalić miejsce przecieku. Nam się to udało. Do końca urlopu, każdy ranek zaczynaliśmy od rytualnego wybierania wody. Nie była to rzecz uciążliwa, choć, jak się okazuje, obeszła nas na tyle, że zapamiętaliśmy ten fakt na dłużej.

Pogodne niebo nad j. Drawsko

Stare Drawsko okazało ciekawsze od Czaplinka, głównej miejscowości leżącej nad jeziorem. Historia "kapała" tu z każdego kąta. Zwiedziliśmy ruiny zamku, które w znacznym stopniu pobudziły naszą wyobraźnię, udaliśmy się też do miejscowej tawerny, gdzie na miejscu wędzono świeże ryby. Zamówiliśmy piwo a na zakąskę wędzonego węgorza. Niesamowicie smakowity zestaw. Ponieważ łódź pozostawała pod troskliwą opieką bosmana przystani, mogliśmy sobie pozwolić na zwiedzanie okolicy. Poszliśmy więc na sąsiadujące tylko przez wąski przesmyk z jeziorem Drawsko, jezioro Żerdno, zwane przez miejscowych Srebrnym. Rzeczywiście, przy odpowiednim oświetleniu, jezioro połyskiwało srebrną taflą, sprawiając wrażenie, jakby rzeczywiście miało w sobie nie wodę a wspomniany kruszec. Wróciliśmy do naszego ośrodka "Aquarius", gdzie stała łódź. Nie mieliśmy już ochoty na nic. Nawet kolacji już nie jedliśmy. Starczyły nam zjedzone wcześniej węgorze. Sen nadszedł szybko i był twardy. Gościnny pomost przystani gwarantował nam bezpieczeństwo, toteż mogliśmy sobie pozwolić na luksus niczym nie zakłóconego, krzepiącego snu.

Ranek powitał nas pięknym słonkiem. Zaraz też, uiściwszy należność w kasie przystani, udaliśmy się w nasz rejs. Popłynęliśmy do zatoki Rzepowskiej, z której uchodziła rzeka Drawa. Oczywiście, przy wejściu w rzekę umieszczono tablicę informującą, że jest to ulubiony szlak papieża Jana Pawła II, który kilkakrotnie, jeszcze będąc biskupem Wojtyłą, przemierzał ten szlak w kajaku. Stanęliśmy więc nieopodal, licząc na spotkanie kajakarzy. Tego dnia nikt tędy nie płynął. Za to Marek miał używanie. Wszystkie sąsiednie stanowiska wędkarskie były puste. Tego wieczoru jedliśmy okonie i płocie. Niestety, dopychający wiatr, targał nieco łodzią, więc do późnego wieczoru, nie mieliśmy spokoju. Za to kolejny dzień był już spokojniejszy. Wiatr nieco zmienił kierunek. Mogliśmy spokojnie odejść od brzegu i udać się w kierunku wyspy Bielawy. Jest to bardzo duża, zamieszkała wyspa, chyba piąta co do wielkości wyspa jeziorna w Polsce. Napisałem, że zamieszkała, bo istniało na niej gospodarstwo rolne, wraz z zabudowaniami. Zmieścił się tu także rezerwat przyrody, który można zwiedzać, idąc ścieżką edukacyjną, bądź obserwować przyrodę ze specjalnie wybudowanej platformy widokowej. Ten około 80 hektarowy skrawek lądu zgodnie zamieszkują sarny, dziki, bieliki i inne zwierzęta.

Bielawa - platforma widokowa

Przystanek na ścieżce edukacyjnej

Jest tu też miejsce na wygodny postój "na dziko" Pomost przy najbardziej na północ wysuniętym cyplu, gdzie wygodnie można przycumować, a na sąsiadującej z pomostem polanie wydzielono miejsce na ognisko, przy nim wygodne siedzenia, oraz stół, przy którym można zjeść posiłek. Skorzystaliśmy z tych udogodnień i zatrzymaliśmy się na postój. Nie wiem, czy to specyfika miejsca, czy może faza księżyca były przyczyną zerowego efektu połowów. Szwagier stracił czas, zanętę i kilka wypalonych z nerwów papierosów. Bez jakichkolwiek efektów. Kolejny dzień, też spędziliśmy bardzo lajtowo. Opłynęliśmy wyspę. Kiedy będąc przy południowym krańcu Bielawy spojrzeliśmy w kierunku Czaplinka, zobaczyliśmy bezkresną toń jeziora a na końcu bielejący pojedyńczy żagiel. Był czerwcowy, powszedni dzień. Mieliśmy wrażenie, jakbyśmy byli na jeziorze sami. Tylko my i Drawsko!

Jezioro ma bardzo rozwiniętą linię brzegową. Liczne zatoki i wyspy, zachęcają do penetracji. Dzisiejszego ranka przyszła kolej na zatokę Uraz. Z dość głęboko wrzynającą się w ląd zatoką, sąsiadowała miejscowość Uraz, oraz wieś Warniłęg. Typowe pruskie zabudowania z czerwonej cegły, wąska, ale asfaltowa droga pozwalały na dość wygodną dla piechura wędrówkę do sklepu. Ula z bratem pozostali na wachcie przy łodzi, a ja z Martą, zabrawszy plecaki, udaliśmy się do wsi po prowiant. Kiedy wracaliśmy, zatrzymaliśmy się na chwilę na górującej nad taflą jeziora skarpie, by podziwiać przepiękny widok z jeziorem w roli głównej. Żałowałem, że nie miałem ze sobą aparatu. Widok był , jak z folderu reklamowego. Kiedy wróciliśmy, łódź była pięknie wysprzątana, a na stole stała zastawa z obiadem. Celebrowaliśmy ten obiad do późnego wieczoru.

Posiłek na Mancie
Kontynuowany do późnego wieczoru
... i nocnymi Polaków rozmowami

Kolejny dzień mieliśmy spędzić w tym samym miejscu. Przemieściliśmy się tylko nieco, bo Marek upatrzył sobie stanowisko do wędkowania. Został więc przy łodzi, a pozostała trójka poszła zwiedzać okolicę. Wszyscy otrzymali to, czego oczekiwali: Szwagier nałowił, my naoglądaliśmy się pięknych widoków.

Efekty połowu.

Kolacja, do dary natury. Były rybki i grzybki, które zebraliśmy po drodze.
Nazajutrz postanowiliśmy spenetrować najdalej na północ wysunięty kraniec jeziora. Wpłynęliśmy więc w zatokę Kluczewską. Przeciwny wiatr kazał nam halsować, ale może dzięki temu dość dokładnie obejrzeliśmy brzegi. Prawy był zalesiony, zaś na lewym występowały liczne pomosty ośrodków wypoczynkowych a także wędkarskie. Wreszcie oczom naszym ukazała się linia energetyczna, przebiegająca nad taflą jeziora. Na szczęście słupy stały na wzniesieniach i przewody przebiegały bardzo wysoko. Nie musieliśmy kłaść masztu, żeby pod linią przepłynąć. Zaraz też zatoka kończyła się. Stanęliśmy przy zachodnim, zalesionym brzegu, gdzie las sąsiadował z rozległym polem ornym, wzdłuż którego prowadziła ścieżka. Dokąd ona wiedzie? nasunęło nam się pytanie. Poszliśmy sprawdzić. Doszliśmy do typowej popegeerowskiej wsi, z dwukondygnacyjnymi "blokami" i jednym marnym sklepikiem. Grabinek, tak nazywała się miejscowość. Sam PGR, choć już opuszczony, wydawał się całkiem, całkiem. 

Tu przyszła na nas refleksja: Czemu podczas transformacji ustrojowej na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, nie zadbano o interesy  grupy społecznej, licznych przecież robotników rolnych, zatrudnionych w byłych PGR-ach i Spółdzielniach Rolniczych. Byli to ludzie prawie wcale nie wykształceni, lub słabo wykształceni w zawodach ukierunkowanych na rolnictwo. Po upadku socjalizmu zostali, jak to się mówi "z ręką w nocniku".
Wprawdzie mieli gdzie mieszkać, bo pozostawiono im mieszkania w niszczejących "blokach", ale nędzne zasiłki, które otrzymali,  nie pozwalały na godne życie. Górnicy potrafili upomnieć się o swoje prawa, ci ludzie nie. Może ze względu na ich znaczne rozproszenie, na brak organizacji związkowej, wreszcie może na brak zrozumienia tego, co się dzieje...

Wracając, płynęliśmy wzdłuż wschodniego brzegu jeziora. Zachodni mieliśmy już z grubsza opłynięty, ale stanęliśmy na wysokości Bielawy, tym razem w leśnej dziczy w okolicy miejscowości Mącidół. Nazajutrz włóczyliśmy się po Drahimskim plosie, by wreszcie przybić do pomostu w budowie, przy południowym cyplu wyspy. Nadchodził wieczór. Wiatr dopychał do pomostu, rzuciliśmy więc wcześniej kotwicę i na długiej linie podeszliśmy dziobem do pomostu. Wczesnym rankiem wstałem, by zza płotu popatrzeć na gospodarstwo rolne na Bielawie, a moim oczom ukazał się siedzący na żerdzi ogrodzenia bielik. Ptaki te miały gniazdo na ogromnym drzewie (chyba to była lipa), górującym nad okolicą. Gospodarstwo - typowy dom z czerwonej cegły i takaż stodoła. Wróciłem na łódź. Śniadanie, a tu nadpłynęła motorówka a w niej panowie budujący pomost. 

Pomost w budowie

Dowiedzieliśmy się, że będzie tu przybijał stateczek o obiecującej nazwie "EUROPA", pływający z Czaplinka.

Postanowiliśmy odbić. Postawiliśmy żagle i wybieramy line kotwiczną, gdy nagle STOP! Kotwica nie daje się wyrwać z dna! Próbujemy przez kabestan we dwóch, nic z tego! Marek rozebrał się, założył okulary do nurkowania i wskoczył do wody. Po linie dotarł do dna i stwierdził, że nasza kotwica zagrzebana jest w mule. Już mieliśmy zamiar odcinać ten ciężar, gdy przyszedł nam z pomocą jeden z panów budujących pomost. Poradził, żeby obłożyć kabestan i przejść na przeciwną burtę, kołysząc jednocześnie łodzią. Po kilku próbach, kotwica puściła. Zdobyliśmy kolejne doświadczenie. Do dziś jestem wdzięczny temu panu, za dobrą radę.

Tym razem stanęliśmy przy pomoście Aquariusa w Starym Drawsku, jeszcze przed południem. Naszym celem był sklep, tu ze szwagrem zaopatrzyliśmy się w piwo, potem była tawerna z jej wspaniałymi, świeżo wędzonymi rybami. Dziś daliśmy się namówić na sielawę. Cóż to za smaczna ryba! Najedliśmy się "po pachy" i jeszcze kupiliśmy trochę na wynos.
Kolejny dzień, to rejs w stronę Czaplinka. Na mapie widać było zatokę Pięciu Pomostów. Pomosty? Jakieś nędzne po nich resztki! Przy jednych takich resztkach pomostu przycupnęliśmy, modląc się w duchu, żeby wiatr nie zmienił kierunku. Udało się. Kolejny dzień. Obraliśmy kurs na pomost MOSW w Czaplinku. Popłynęliśmy tam, by zrobić zakupy na ostatni dzień pobytu i na powrót do domu, gdyż czekały na nas lodówki wypełnione jedynie światłem.

Obserwowaliśmy przez chwilę kursantów przybijających i odbijających od pomostu, potem wysłuchaliśmy miejscowych legend o tym, jak pewnej nocy zapadła się ziemia pod garnizonem wojskowym, pochłaniając cały pułk wojska. Ponoć miał to być gigantyczny lej krasowy, który następnie zalały wody jeziora. Powstała w ten sposób spora zatoka. Inna legenda mówi o zatopionym miniaturowym okręcie podwodnym. Podanie mówi, że w miejscowym (obecnym) LO w Czaplinku była ponoć szkoła dla kadetów ( napiszę fonetycznie) Krigsmarine, których szkolono właśnie na miniaturowych, dwuosobowych łodziach podwodnych. Ile w tych opowieściach prawdy? Nikt nie wie.

Pan Jerzy korzystał z pomostu pola namiotowego "U Jacka". Z MOSW w Czaplinku, to "żabi skok". Wróciliśmy około 17.00, jak wcześniej było umówione.
Również tym razem udało nam się odzyskać całą kaucję, gdyż jak zwykle wysprzątaliśmy do lśnienia łódź, no i udało nam się zwrócić ją z kompletnym wyposażeniem, także z kotwicą, z którą już wcześniej zgodziliśmy się pożegnać.

Panu Jerzemu przyznaliśmy, że Drawsko jest chyba najpiękniejszym jeziorem, po którym pływaliśmy. Charakterystyczne jest to, że każda zatoka ma odmienny charakter, jakby była odrębnym jeziorem. Umówiliśmy się, że w przyszłości jeszcze raz wynajmiemy tutaj jacht.

Czarter się zakończył, ale nie urlop. Postanowiliśmy skorzystać z okazji, że jesteśmy blisko i wyskoczyliśmy na flądrę, do Łeby.

Flądra nie przypadła mi jakoś do gustu, także Łeba. Wprawdzie próbowano mi wmówić, że jest to Księstwo Łeby, ale uznałem, to za tani chwyt marketingowy.
Kicz, tłok i zdzieranie kasy na naiwności turystów, ale świadomie daliśmy się naciągać. Nawet jedliśmy gofry z bitą śmietaną.

 Łeba. Tu można wszystko!

Pojechaliśmy takim stylizowanym pociągiem (dwa wagoniki ciągnięte przez niby lokomotywę) do Słowińskiego Parku Narodowego. Robi wrażenie! Położony na wąskim przesmyku pomiędzy Bałtykiem a jeziorem Łebsko, potrafi zafascynować urokiem wędrujących wydm, pięknymi widokami, które podziwiać można ze specjalnie wybudowanych platform widokowych.

Zaborcza wydma pochłania las.

Na szczycie wydmy. Jest olbrzymia!

 Widok z wydmy na Bałtyk

Z wydm przemieściliśmy się do Peneminde, gdzie hitlerowcy  testowali rakiety V1 i V2. Wprawdzie nigdy specjalnie nie interesowałem się militariami, ale to trochę historii.  Hitlerowska baza rakietowa, zrobiła na mnie wrażenie.

Punkt widokowy.

Wróciliśmy do Łeby. Został nam jeden punkt programu. Plaża. Nie mieliśmy ochoty wylegiwać się na niej, ale postanowiliśmy choć pomoczyć w słonej, morskiej wodzie nogi.

Łeba - plaża.

Moczymy nogi w morzu.

Potem przeszliśmy do portu. Tam namawiano nas usilnie na rejsik kutrem w celu łowienia dorszy. Marek napalił się na tę eskapadę, ale musielibyśmy spędzić na kutrze noc, a czas naglił. Trzeba nam było wracać do domu. Wybraliśmy więc opcje zastępczą: krótką wycieczkę kutrem po Bałtyku, bez połowu dorszy. Wilk został nakarmiony i owca pozostała cała. Do domu wróciliśmy wypoczęci i nasyceni widokami Pomorskich jezior i samego morza, a także Słowińskiego Parku Narodowego. Był to piękny urlop!




0 komentarze:

Prześlij komentarz