piątek, 25 listopada 2016

Wygodnym baksztagiem~01. Od czegoś trzeba zacząć


Całe to zamieszanie z żeglarstwem powstało na skutek dziwnego zbiegu okoliczności. Na każdym, dłuższym spływie kajakowym, pewnego dnia następuje kryzys. Cechuje go zniechęcenie do podejmowania wysiłku fizycznego. Towarzyszy temu niekiedy uczucie apatii. Nie twierdzę, że przydarza się to bezwzględnie każdemu, ale jak zdołałem się zorientować, jest to zjawisko na tyle częste, że można pokusić się o stwierdzenie, że jest powszechne. Nic w tym dziwnego. Podejmowany niemal każdego dnia wysiłek, bez względu na pogodę, stan emocjonalny i fizyczny uczestnika spływu, sprawia, że w pewnym momencie następuje zjawisko „zmęczenia materiału”. Prawie na każdej, dłuższej imprezie kajakowej, miewałem takie „ataki” niechęci do wszystkiego.

Pewnego razu płynąłem przez jezioro Charzykowskie na szlaku Brdy. Był to już któryś dzień spływu. Pamiętam, że wiało, jak zwykle „w mordę wind” ( Rowerzyści i kajakarze mają tak bardzo często). Zmagałem się więc z wiatrem przy tym opadły mnie wszystkie siły, bo złapał mnie właśnie kryzys. Taplam się więc z tymi wiosłami, niechętnie zostawiając je za sobą w rytmie ciap-chlap, ciap-chlap. W głowie kompletna pustka, jakby ktoś wyprał obie półkule, zostawiając tylko podstawowe, przydatne kajakarzowi funkcje motoryczne. W pewnym momencie obok mnie przepłynęła z szumem i lekkim łopotem przedniego żagla, spora, kabinowa żaglówka. Takiemu to dobrze! Zaświeciło mi się w głowie. Ta myśl kołatała się we mnie do końca spływu, a podsycona została na rozległym Zalewie Koronowskim, gdzie sami skorzystaliśmy z pomyślnie wiejącego, z wygodnego baksztagu (dla niewtajemniczonych, to wiatr wiejący skośnie od strony rufy). Zbiliśmy się w niewielką, kajakową tratwę i postawiliśmy jako żagiel, tropik od namiotu. Płynęliśmy tak długo, jak długo wiatr wiał z korzystnego kierunku, czyli do momentu kiedy musieliśmy skręcić.  Udało nam się pokonać w ten sposób, nie ruszywszy nawet wiosłem,  niemal trzy czwarte zalewu. Zasiane na Charzykowskim ziarno, wzeszło na Koronowskim i zaczęło się rozwijać po powrocie do domu. 
Jak podjąłem trud wyszkolenia żeglarskiego opisywałem już w części kajakowej „Wiosłem na wodzie pisane”. Przypomnę, przytaczając cytat z XX rozdziału:
...Następny etap wiódł z jeziora Końskie na jezioro Witoczno. Po drodze mijaliśmy inne piękne jeziora: Szczytno i Charzykowskie, duże jeziora, na których pojawiły się liczne żaglówki. Stały się one inspiracją do moich kolejnych marzeń. Pomyślałem sobie, że ujarzmianie dwóch żywiołów naraz, wiatru i wody, musi być bardziej ekscytujące niż ujarzmianie samej wody w kajaku. Ta myśl zakiełkowała we mnie tak mocno, że niebawem wzeszła niczym świeży pęd, pęd ku nowej przygodzie. Postanowiłem zapisać się na kurs żeglarski, by zdobyć stosowne uprawnienia do prowadzenia żaglówki.”
i jeszcze jeden cytat:
Kto dotąd czytał uważnie wie, że kiedy płynąłem przez jezioro Charzykowskie, zapragnąłem zostać żeglarzem. Marzenia, by się spełniały, muszą być właściwie karmione, toteż znalazłem wspólnika do ich snucia. Został nim Genio „Geniowaty”. Obaj marzyliśmy o dalekich rejsach i podróżach śródlądowymi drogami wodnymi, o których wiedzieliśmy, że oplatają całą Europę. Snuliśmy plany o specjalnym katamaranie i nawet zakupiliśmy do niego jakiś silnik od motoroweru, który miał napędzać koło łopatkowe, usytuowane z tyłu tego pojazdu wodnego. Inspiracją do snucia tych marzeń było pewne zdjęcie wykonane na rzece Pisa. 
Nie wiem, czy ktokolwiek z was zauważył pewną prawidłowość: Ilekroć pojawia się w człowieku jakaś potrzeba, czy to zaradzeniu jakiemuś kłopotowi, czy to uzyskania pomocy w jakimś dziele, zawsze pojawia się skądś podpowiedź rozwiązania problemu, albo znajdzie się ktoś chętny do pomocy. Tak też stało się w tym przypadku. Jurek H. Usłyszawszy o moim pomyśle rozszerzenia zainteresowań wodniackich o żeglarstwo, zaproponował pomoc. Po powrocie do domu podesłał mi harmonogram szkoleń żeglarskich różnych klubów, w tym klubu żeglarskiego przy fabryce kotłów DOZAMET z Nowej Soli. Skorzystałem z propozycji i uiściwszy należne wpisowe oraz opłatę za kurs, zapisałem się na szkolenie. Kierownikiem tego kursu był kapitan jachtowy J.Gniłka. Pan w słusznym już wieku i ze znakomitą reputacją świetnego instruktora, cechującego się dużymi wymaganiami w stosunku do kursantów. Surowego, ale bardzo rzetelnie szkolącego. Rzeczywiście, prowadzone przez wykładowców pozyskiwanych nie tylko z kadry wywodzącej się z klubu, ale też z zewnątrz, zajęcia były ciekawe, a ja i moi współkursanci, wynosiliśmy z nich naprawdę dużo.
 
Kurs podzielono na dwie części: Teoretyczną, która trwała właściwie przez cały okres jesienno- zimowy 1987/1988 roku. Zajęcia kończyły się pod koniec lutego. Potem, w maju odbyła się druga część, praktyczna na jeziorze Sławskim. Zakwaterowano nas w ośrodku wypoczynkowym Dozametu w Lubiatowie. Baza żeglarska znajdowała się nieopodal, nad zatoką Lubiatowską. Mieliśmy własny pomost, nawet dwa pomosty. Kilka domków campingowych, i kilka pokoi w ośrodku. Do dyspozycji dwie łodzie dwumasztowe z ożaglowaniem Marconi typu TRENER, Jedna DZ (dwumasztowa z ożaglowaniem gaflowym), kilka popularnych łodzi typu OMEGA oraz jedną kabinową typu ORION. Kandydaci do stopnia żeglarza, pływali na Omegach i Orionie, pretendenci do stopnia sternika jachtowego, praktykowali na Trenerach i DZ-cie. Prócz zwykłego ćwiczenia w kilkuosobowych grupach, rozmaitych zwrotów, przy różnych kierunkach wiatrów, ćwiczeniu przybijania do boi, pomostów, uczyliśmy się też wydawania komend załogantom, obsługującym takielunek. Nauka trwała cały tydzień. Kończyły ją regaty, oceniane przez komisję egzaminacyjną. Potem był egzamin teoretyczny, przy którym ten na prawo jazdy samochodowe, wydawał się bardzo łatwy.
  
Zakończenie kursu i wydanie świadectw odbyło się w stołówce ośrodka. Było niezwykle uroczyste. Kadra urządziła dla nas bankiet. Zasiedliśmy za stołem. Zaczęły się szanty śpiewane przez zespół. Zabawa trwała prawie do rana.
Do dziś wspominam niektóre „przykazania” kapitana Gniłki. Mawiał on:” Uczcie się słownictwa – (żargonu żeglarskiego), byście znalazłszy się w towarzystwie żeglarzy, wiedzieli, o czym mówią i potrafili wziąć udział w ich rozmowie”. Mawiał też, że każdy żeglarz powinien w miarę możliwości znać i stosować etykietę żeglarską, gdyż jest ona pomocna także w życiu prywatnym. Bardzo wziąłem sobie do serca te maksymy i staram się do nich stosować.
 
Kapitan Gniłka już dawno odszedł do Hilo, a w moim sercu pozostała głęboka wdzięczność za wiedzę, którą mi przekazał.
 
Wdzięczny też jestem Jurkowi, za pomoc w odnalezieniu właściwej drogi na dobry, rzetelnie prowadzony kurs.
Dokument, zwany patentem żeglarskim, otrzymałem, na podstawie przedstawionego świadectwa ukończenia kursu, po kilku tygodniach.
Niestety Geniowi nie udało się skorzystać z takiej okazji. Zmienił zainteresowania i obecnie hoduje bardzo ciekawe, rzadkie i piękne ptaki. Życie podsuwa niekiedy zaskakujące rozwiązania!
 
Nadeszło lato 1988. Zakład Energetyczny w Zielonej Górze dysponował kabinowym jachtem żaglowym typu Conrad 600. Była to ( teoretycznie) niewywracalna, kilowa łódź z ożaglowaniem typu Marconi. Stacjonowała przy pomoście LKŻ w Sławie. Wspomniany już w „Wiosłem na wodzie pisane” Jan (zwany przez przyjaciół Jasiem) był przewodniczącym sekcji żeglarskiej koła PTTK Energetyk. Poprosiłem go o zapisanie mnie do kolejki korzystających z jachtu. Najpierw popłynąłem raz, w weekend, potem kilkakrotnie udawało mi się korzystać z łodzi w niedzielę, aż wreszcie dostałem ją na cały tydzień.

Conrad przy pomoście LKŻ w Sławie




Pływałem najczęściej z Ulą, choć ta nie miała pojęcia o żeglowaniu i zwykle, kiedy szliśmy w bajdewindzie (przy wiatrach wiejących po skosie od dziobu), a łódź posuwała się do przodu w znacznym przechyle, Ula unikała wyjścia na kabinę, by na przykład zrzucić fok ( przedni żagiel), ale z chęcią obsługiwała z kokpitu szoty. Powoli wdrażałem ją do pływania pod żaglami. Szło opornie, ale, jak się to mówi kolokwialnie – do przodu.
Pod koniec sezonu, we wrześniu, ktoś mi doniósł, że na jeziorze Niesłysz jest do sprzedania mała żaglówka kabinowa typu MAK 444. Natychmiast zapałałem, żądzą posiadania takiej łodzi. Tak prawdę mówiąc, to jakiejkolwiek, byle tylko móc niezależnie, bez kolejki pływać.

 
Spełniłem pierwsze marzenie. Kupiłem tę łódź. Miała na imię UFO.

Popływaliśmy nią do końca sezonu żeglarskiego, który trwał dla nas prawie do listopada. Musiałem jakoś ją zabezpieczyć na zimę. Tu również pomocny okazał się Jurek. Pomógł mi pożyczyć od znajomego przyczepę, za pomocą której przewiozłem jachcik do hangaru pod blokiem.
Wiosną, po burzliwej naradzie z Ulą, sprzedałem go. Doszliśmy do wniosku, że kabina jest bardzo niewygodna, bo jeszcze mniejsza od namiotu, nazywanego przez nas pogardliwie „psią budą”. Pomyśleliśmy, że kiedyś, kiedy będzie nas już stać, kupimy sobie większą łódkę. Znów nie miałem czym pływać. Pozostały nam więc teraz tylko czartery.
W tamtych czasach istniały firmy czarterowe przy PTTK lub klubach żeglarskich, ale żeby wynająć jakąkolwiek łódź kabinową trzeba było legitymować się patentem sternika jachtowego. Patent żeglarza, okazał się za mały.
Kontakty z klubem Dozametu przydały się. Zapisałem się jesienią na kolejny kurs, tym razem podwyższający kwalifikacje żeglarskie. Znów zajęcia teoretyczne trwały od października 1988 do lutego 1989 roku, i znów w maju odbyły się zajęcia praktyczne na j. Sławskim. Zmieniła się tylko obsada kadrowa i koledzy w łodziach, już dwumasztowych, z obsługą bezana (żagla na tylnym maszcie). Zmienił się też mój stan cywilny, bowiem w kwietniu tego roku stanęliśmy z Ulą na ślubnym kobiercu.
Po otrzymaniu patentu sternika jachtowego, postanowiłem po raz pierwszy wyczarterować jacht żaglowy. Wybór miejsca był nieprzypadkowy. Augustów. O tym już w kolejnym rozdziale.



0 komentarze:

Prześlij komentarz