piątek, 26 sierpnia 2016

XXVI Ostatni taki spływ

   Z grupą „Pelikany” z Ostrowa Wielkopolskiego spotykałem się już dwukrotnie. Nawiązałem nawet kilka miłych kontaktów. Kontakty te trwały dość długo, jak na czas korespondowania za pomocą listów pisanych odręcznie i wysyłania ich pocztą.
   Prosna, jak zawsze, płynęła sobie spokojnie, łukiem omijając Wieruszów. Znane środowisko, znane miejsce rozpoczęcia imprezy.
   Zachęciłem do wzięcia udziału w XXV jubileuszowym spływie kajakowym „Prosna 91” swoich przyjaciół – Jolę i Ignaca. Spływ był wczesny, majowy. Zaopatrzyliśmy się wszyscy w ciepłą odzież i na wszelki wypadek wzięliśmy też promiennik nakręcany na butlę turystyczną. Jola i Ignac mieli świetny namiot. Dwie sypialnie, które wielkością nie różniły się niczym od naszego „Rumuna”, dodatkowo łączył je wspólny tropik poszerzony o obszerną werandę, ze wszystkich stron osłoniętą.
   Wyruszyliśmy po południu z Zielonej Góry. Tym razem Ignac prowadził swoją skodę, ciągnąc moją przyczepkę z bagażami i kajakami. Skoda przez większą część drogi sprawna, w okolicy stawów Milickich zbiesiła się. Zaczęła dymić i prychać. Okazało się, że nawaliła chłodnica. Jest zakamieniona, orzekł Ignac, zawodowy kierowca i mechanik. Wobec takiej diagnozy powstał dylemat: Jechać dalej, czy wracać. Postanowiliśmy jechać dalej i wszędzie, gdzie to możliwe dolewać wody w miejsce tej, która wyparowała. Wszystkie przydrożne rowy, stawki i kałuże poznaliśmy ze szczegółami. Było już bardzo późno, kiedy dotarliśmy do Wieruszowa. Zaraz też ulokowano nas w jakimś domku campingowym, a w świetlicy tuż obok odbywała się powitalna biesiada. Wciągnęliśmy się natychmiast w ten klimat wodniackiej imprezy i zaraz też poszły w ruch gitary i inne instrumenty. Nie wiem czy dane nam było pospać ze dwie godziny. Spływ musiał rozpocząć się punktualnie. Na start zaproszono bowiem oficjeli.
   Rzeka niosła nas chyżo, my, choć trochę zmęczeni, pomagaliśmy ochoczo nurtowi pchać nasze kajaki wiosłami. Krótko płynęliśmy. Widać organizatorzy przewidując taką sytuację, postanowili dać nam wytchnienie przed czekającą nas nazajutrz kolejną imprezą.
   Dziki biwak, bez ogniska, za to długa, dobrze przespana noc, wpłynęła doskonale na nasze humory.

Na mecie etapu

   Po drodze Artek, Tadziu W., Rysiek P. oraz Krystian N. opowiadali o losach tych ziem podczas zaborów, o Powstaniu Wielkopolskim o pszczołach i ich hodowli o istniejących na tych ziemiach do dziś klasztorach i o tym jaki miały wpływ na niesienie polskości podczas nocy zaborów. Organizowano też liczne konkursy z nagrodami. Punktacja zdobyta w tych konkursach liczona była do klasyfikacji ogólnej. Konkursy sprawnościowe, także kajakowe, quizy historyczne i krajoznawcze odbywały się przy prawie każdym z licznie występujących tu młynów wodnych. Przy jednym z nich, na dolnej wodzie Jola z Ignacem mościli się już w swoim kajaku, po dokonaniu przenoski, gdy ten znienacka się wywrócił. Śmiech na brzegach i niepewność. Ja wiedziałem, że Jola nie umie pływać. Na szczęście dno było blisko. Oboje ociekający wodą wyszli na brzeg. Podzieliliśmy się z nimi naszymi suchymi ciuchami, bo własne mieli w bagażach, a te pojechały do Śmiłowa samochodem. Pół dnia w mokrych ubraniach, przy niskiej temperaturze... Nie wyglądało to dobrze. Pośród braci turystycznej istnieje jednak rodzaj solidarności. Każdy zrezygnował z jednej części garderoby, by ubrać nieszczęśników. Zdrowo dopłynęli do mety. Grabów nad Prosną, gdzie odbyła się ta przypadkowa kąpiel, Ignac i Jola zapamiętają sobie do końca życia. Do dziś wspominają ten incydent, ale zawsze z dużą wesołością.
   W Śmiłowie też zaskoczenie. Znów biwakujemy na terenie dworu. Budynek został już rozebrany całkowicie. Pozostał tylko pusty ogród i park. Postawiliśmy namioty w ogrodzie. Krystian Przywiózł nyską pieczonego barana. Podgrzany na ogniu rozsiewał wokół smakowitą woń. Zaraz też zaczęliśmy się wszyscy ustawiać w kolejce po ten specjał. Tadziu z Artkiem sprawiedliwie rozdzielali porcje mięsa oraz bejcy, w której to mięso się piekło. Przyznam, że nigdy wcześniej nie jadłem baraniego mięsa, ale to wydało mi się wyśmienite. Żeby jednak taki baran nie pomyślał, że go pies zjadł, należało popchnąć to mięsko jakimś napojem wyskokowym. Impreza przeciągnęła się do późnej nocy i odbyła się w przedsionku naszego namiotu, bowiem ta noc okazała się wyjątkowo zimna. Mróz sięgał minus sześciu stopni. Ustawiony w przedsionku promiennik działał do rana, a my spaliśmy we wszystkim co mogliśmy ubrać na siebie, włącznie z kurtkami. Czy taki spływ da się zapomnieć?
   Pożegnawszy się rano ze wszystkimi udaliśmy się w drogę powrotną do domu. Wcześniej jednak nabraliśmy we wszystkie pojemniki wody, żeby nie odwiedzać już przydrożnych rowów.

   To była ostatnia impreza kajakowa w której brałem udział. Zdarzało się czasami skorzystać przez chwilę z okazji i popływać kajakiem, ale generalnie zmieniłem środek wodnej lokomocji na większy.
   Wciąż jednak w duszy gra mi kajakarstwo. Marzenia, jeśli się bardzo pragnie, potrafią się spełniać.

„Ogniska już dogasa blask, braterski splećmy krąg
W wieczornej ciszy, w świetle gwiazd, ostatni uścisk rąk
Kro raz przyjaźni poznał smak, nie będzie trwonił słów
Przy innym ogniu, w inną noc, do zobaczenia znów...”
( fragment utworu „ Pieśń Pożegnalna”)


KONIEC

   Za tydzień zapraszam do przeczytania epilogu.

0 komentarze:

Prześlij komentarz