piątek, 26 sierpnia 2016

XXV Stare po nowemu

   Nastało nowe! Zmieniała się polska rzeczywistość. Ludzie brali swój los we własne ręce. Co mogło, prywatyzowało się. Najpierw handel, potem usługi (choć te w znacznej części należały już do prywatnych właścicieli) Przy parkingach drogowych powstawały grille, bary szybkiej obsługi. Nowe stacje benzynowe. Z zachodu zaczęto sprowadzać samochody. Najczęściej wysłużone już graty, ale i tak wydawały nam się luksusowe w porównaniu do naszych rodzimych, od lat tłuczonych fiatów małych i dużych. Tylko polonez wydawał się nadal autem mogącym sprostać zachodniej konkurencji.

   W Jeleniej Górze PTTK stało mocno. Pan Andrzej S. był świetnym organizatorem imprez wodniackich. Potrafił wykorzystać do organizacji spływu wojsko, zarówno polskie, jak i stacjonujące jeszcze w Świętoszowie sowieckie. Na Międzynarodowy Spływ Kajakowy Bobrem z Lwówka do Żagania przybyli uczestnicy z Polski, Węgier, Niemiec, Czechosłowacji, Białorusi, Ukrainy i Rosji. Jednym słowem spływ liczny i rzeczywiście międzynarodowy.

 Lwówek. Chapacze na starcie.

   W Lwówku zjawiła się ekipa telewizyjna. Potem w wiadomościach wieczornych ukazała się informacja o tym, że właśnie wystartował nasz spływ.
   W Bolesławcu przywitano nas radośnie kolorowymi racami. Teren ośrodka OSIR zarezerwowany był wyłącznie dla nas. Była wielka scena, na której występowały zespoły artystyczne z Bolesławca. Potem wyświetlono na zaimprowizowanym na tej scenie ekranie film „Seksmisja”. Gwar i dudnienie głośników słychać było do późna w nocy.
   Zapalono główne, oficjalne ognisko ale atmosfera była jakaś drętwa, nie kleiły się dowcipy, niechętnie podejmowano też śpiewy. Uczestniczący w spływie pod wodzą Waldka P. „Chapacze” z Zielonej Góry, zapalili z boku swoje własne ognisko. Zaczęliśmy śpiewać. Głosy były gromkie, więc słychać nas było dość daleko. Po chwili zaczęli nas wspierać uczestnicy z zewnątrz. Zaraz potem ognisko oficjalne płonęło sobie samo. Nasze, filialne, zabłysło za to radośniej. Zabrzmiały wesołe śpiewy, chóralnie skandowane hasła zamiast oklasków, posypały się dowcipy, a po nich niosły się w niebo gromkie śmiechy. Trwało to do późna w nocy. Następnego dnia organizatorzy zrobili ukłon w naszą stronę i poprosili, byśmy po występie zespołu żołnierzy radzieckich, zorganizowali ognisko, przy którym oni też będą mogli się ogrzać. Niestety ich oficerowie byli innego zdania. Nielzia! Powiedzieli i odstawili zespół do koszar. Zostaliśmy sami. 
   Daliśmy upust swoim twórczym inwencjom. „Nad kołchozem czarne chmury wiszą”, był najlżejszym wówczas śpiewanym utworem. Komandor udawał, że śpi.
   Rano wodowaliśmy się za zaporą w Starej Olesznie. Specjalnie na potrzeby spływu spuszczono trochę wody ze zbiornika, byśmy mogli swobodnie odpłynąć. Przepychanki między kajakami, zamieszanie, to mało powiedziane. Tuż za zaporą stworzył się ogromny chaos, coś w rodzaju korka kajakowego na niedrożnym szlaku. Dopiero po kilku chwilach, kiedy wody przybyło na tyle, że koryto się poszerzyło, korek sam się rozwikłał. Uczestnicy popłynęli do Szprotawy jednak zwartym szykiem.
    Szprotawianie przywitali nas też gościnnie. Tu, w nurcie Bobru rozegrano konkurencje sportowe, były też występy miejscowych zespołów, no i oczywiście nieodzowne na spływie ognisko. Dość już zintegrowani uczestnicy spływu bawili się świetnie, zaś co niektórzy zaczęli robić nawet międzynarodowe interesy, kupując od Ukraińców i Białorusinów znakomite kajaki „Tajmień” dwu i trzyosobowe. Wielu kolegów ma taki do dziś i bardzo go sobie chwalą.
   27 maja 1990 roku spływ dotarł do Żagania, tam pod zamkiem odbyło się oficjalne zakończenie. Rozdano nagrody. Były przemówienia oficjeli i gości.

Przed pałacem w Żaganiu

    Do dziś pamiętam, jak jakiś Białorusin wyszedł przed szereg i zapraszał wszystkich na Prypeć. Pamiętaliśmy jeszcze Czarnobyl, przez który ta rzeka płynie, wzdrygnęliśmy się na tę myśl. Białorusin wykonał jednak charakterystyczny, zapraszający gest i powiedział: Prigłaszajem, na to ktoś z tłumu: A radiacja? 
Wszyscy ucichli mając w pamięci ogrom zniszczeń które powstały na skutek tej atomowej tragedii. Po cichu rozeszliśmy się do swoich zajęć. Spływ dobiegł końca.

* * * 
   Przemiany w Polsce nabrały tempa. Powstawały nowe, komercyjne stacje radiowe RFM-FM oraz Radio ZET, dominująca przez cały okres „komuny”, jak się teraz potocznie określa tamte czasy, partia PZPR podjęła decyzję o samolikwidacji. Polskiemu godłu przywrócono koronę. 
   Niemcy, korzystając z naszych udanych reform ustrojowych, postanowili się także zjednoczyć, kładąc kres sztucznemu podziałowi na NRD i RFN. W Polsce odnotować należało też jeszcze jedno znamienne wydarzenie. Zlikwidowano Milicję, powołując na jej miejsce Policję, znienawidzone dotąd służby SB rozwiązano a na ich miejsce powołano Urząd Ochrony Państwa. Zlikwidowano święto narodowe 22 Lipca, jednocześnie przywrócono święto w dniu trzeciego maja. Wszyscy ci, którym doskwierała cenzura oraz fakt, że alkohol można było kupić dopiero po godzinie trzynastej, odetchnęli z ulgą, gdyż obie te restrykcje usunięto z życia. 
   Lech Wałęsa, po zaciętym boju ze Stanisławem Tymińskim wygrał wybory prezydenckie w drugiej turze i przejął insygnia władzy prezydenckiej od Ryszarda Kaczorowskiego, prezydenta RP na uchodźstwie. Powstały nowe partie polityczne. Demokratyzacja stawała się faktem.

* * *

   Przyszło mi do głowy, że skoro wszystko się prywatyzuje, to może mógłbym i ja zorganizować prywatny spływ Czarną Hańczą i Kanałem Augustowskim. 
Miałem przecież samochód combi i przyczepkę. Załatwiłem pięć kajaków składanych, zapakowałem je do przyczepki. Dołożyłem namioty i inne sprzęty biwakowe. Do wozu wsadziłem prócz nas jeszcze dwie osoby i ruszyłem do Suwałk. Reszta towarzystwa pojechała koleją.
    W Suwałkach zarządziliśmy punkt zborny. Przyjechaliśmy jako pierwsi, lecz niedługo musieliśmy czekać. Wykorzystaliśmy czas na zwiedzanie miasta. Niewielkie i mało ciekawe. Kiedy już spotkaliśmy pozostałych uczestników, pojechaliśmy nad jezioro Wigry, do Starego Folwarku. Musiałem jeździć trzy razy, żeby wszystkich dowieźć na miejsce. 
   Pole namiotowe przy campingu było wyposażone doskonale, ale właściciele zachowali się bardzo nieelegancko. Zamknęli dostęp do toalet i do wszystkich kranów z wodą pitną żądając od turystów dodatkowych opłat za udostępnienie tych urządzeń. Ponieważ musieliśmy mieć trochę czasu na rozłożenie kajaków oraz na wypoczynek po długiej i męczącej podróży, musieliśmy przystać na warunki właścicieli, ale myślę, że tamten camping będziemy omijali szerokim łukiem... 
   Nazajutrz wyszliśmy obejrzeć jezioro. Wigry to piękny akwen. Jego przejrzyste wody zachwyciły nas. Skorzystaliśmy, choć ranek był dość rześki, z kąpieli. Zaraz też przeszła nam złość na właścicieli pola namiotowego, tym bardziej, że nie byliśmy jego jedynymi użytkownikami. Prócz nas biwakowały tu rozmaite grupy oazowe, których opiekunami byli księża. Grupy te, podobnie jak nasza wyruszały na spływy kajakowe Czarną Hańczą, z tym , że nasze cele różniły się. Oni wyruszyli w celu umocnienia wiary, my zaś w celu poznawczo turystycznym. Niejednokrotnie mijaliśmy różne grupki kajakowych turystów. Jedni kontemplowali przyrodę, inni śpiewali sprośne piosenki, jeszcze inni modlili się przy krzyżu postawionym na leśnej polanie. Nikt nikomu nie przeszkadzał.

Nad Czarną Hańczą

Widać było, że ludzie lgną do siebie, niezależnie od poglądów politycznych czy uprawianej religii. Chętnie siadali wspólnie do ogniska i śpiewali – każdy swoje. Taka barwna mieszanina, dla mnie egzotyczna, bowiem dotąd obracałem się w dość jednorodnym towarzystwie, wywodzącym się z PTTK. Najczęściej w rodzimym klubie „CHAPACZ” z Zielonej Góry. Tam nie musieliśmy myśleć o tolerancji, tam mieliśmy od dawna uzgodnione poglądy, tu tolerancja i wzajemne zrozumienie zyskały dla mnie inny, nowy, praktyczny wymiar. Nawet kiedy pewnego razu podeszła do nas pewna zabłąkana dziewczyna prosząc o pomoc i przenocowanie, gdyż umówiła się ze swoją grupą właśnie w w tym miejscu i chyba się z nią rozminęła, przystaliśmy na to. Dziewczyna nazajutrz podziękowawszy za pomoc udała się do najbliższej miejscowości, by tam skorzystać z telefonu i odnaleźć swoją grupę.
   Płynąc Czarną Hańczą poczuliśmy się jak w bajce. Piękna, niezniszczona jeszcze przyroda pochłonęła nas wszystkich. Dając ponosić się swobodnie nurtowi, pochylaliśmy się z kajaków nad lustrem wody, podziwiając setki ryb uwijających się pośród wodnej roślinności. Przejrzysta woda rzeki zachęcała do częstych kąpieli.
   W pewnym momencie musieliśmy bardzo uważać. Rzeka zawiodła nas pod samą „ruską” granicę. Płynęła prosto i gdyby nie jakiś znak namalowany ręcznie przez kogoś na przyczółku mostu, pewnie popłynęlibyśmy na tamtą stronę.
   W tym miejscu zaczynał się Kanał Augustowski, budowla wybudowana przez Polaków w celu uniezależnienia się od Prus w transporcie towarów drogą wodną.

Śluza Kanału Augustowskiego

Kanał stanowi połączenie zlewni Wisły i Niemna, a przez Kanał Górnonotecki,
Bydgoski, Brdę i Wisłę, stanowił też połączenie ze zlewnią Warty. Ciekawa budowla. Zaraz też nastąpiły pierwsze śluzowania na szlaku i pojawiły się przepiękne jeziora, jakby perły rzucone pośród lasów, połyskujące szmaragdowymi taflami wody. Potem długi prosty, jak strzelił kanał, śluza, za nim jezioro Studzieniczne, kolejna śluza i jezioro Białe, Potem jezioro Necko i Augustów.
   Właśnie zakończył się rok szkolny. Na szlaki wyruszyła młodzież. Jezioro Necko zaroiło się od żagli. Windsurferzy i żeglarze przepychali się między sobą. Z trudem minęliśmy to pełne zgiełku miejsce i przez kanał Bystry popłynęliśmy na jezioro Sajno. Biwak dzieliliśmy już z liczną grupą młodzieży, która długo w noc „wojowała” nie dając nam zasnąć.
    Łącznik z Kanałem Augustowskim, pięknie widoczny na mapie okazał się zarośniętym przez trzciny kanalikiem, przez który z trudem przedarliśmy się, żeby na koniec zobaczyć wał kanału. Nie było tu bezpośredniego przejścia wodą. Musieliśmy przenieść kajaki. Ba! Łatwo powiedzieć! W każdym z nich były ciasno upakowane bagaże. Trzeba było wszystko wypakować i za chwilę ponownie spakować do kajaków. Nic to! Dla turystów to przecież chleb powszedni. Odtąd aż do Biebrzy i do Goniądza nie musieliśmy przenosić kajaków.
   W Dolistowie stanęliśmy w tym samym miejscu, co w 1981 roku, kiedy płynąłem Biebrzą. Plac taki, jak przed laty. Gmina urządziła na nim miejsce biwakowania dla grup turystycznych. Spotkaliśmy tu grupę Świadków Jehowy na jakimś zlocie, czy zgromadzeniu. Szybko, podobnie jak na Hańczy zawarliśmy przyjaźń z nowymi sąsiadami i zaczęliśmy umawiać się na wspólne ognisko.
   Poszedłem z Ulą do wsi po zakupy, dla mnie to wyjście było taką retrospektywną wycieczkę do Dolistowa z 1981r. Minęło dziewięć lat od tamtej pory. Wiele zmian nastąpiło. Babcia Kamińska, która wówczas gościła nas na swojej posesji, zmarła w 1983 roku, nie przekazawszy swojej posesji nikomu w spadku. Dom legł w ruinie. Drzewa, jako materiał na tym terenie mocno deficytowy, ktoś wyciął. Posesja , ogołocona z dóbr, zarosła burzanami. Z przykrością oglądałem ten spektakularny obraz upadku. W samej wsi dwa sklepy, jakaś klubokawiarnia, czynna i jeżdżący „po kawalersku” traktorzyści. Ci praktykowali jeszcze jeden powszechny tu zwyczaj. Przyjeżdżali nad rzekę i myli swoje pojazdy. Biebrza pokrywała się tęczowymi plamami po oleju. Nie, nie słuchali naszych protestów. Mówili, że my tu jesteśmy tylko przejazdem a oni są TUTEJSI i im wszystko wolno. Przekonaliśmy się dobitnie o tym już niebawem, gdyż wieczorem trzech gości przyjechało umyć swój traktor. Wjechali po osie do rzeki, W ruch poszły szczotki i wiadra. Po dokonaniu tej obrazoburczej dla nas czynności delikwenci podjęli próbę ponownego usadowienia się na ciągniku. Próby były bezskuteczne, ponieważ wszyscy trzej byli pijani w sztok. Wreszcie jeden z nich, popychany przez dwóch pozostałych wydawszy gromki ryk tryumfu opadł wreszcie całym ciałem na fotel, odpalił maszynę i wyjechał na pole namiotowe. Nie bardzo umiał przy tym zapanować nad kierownicą, gdyż traktor jak oszalały krążył między namiotami, zahaczając o linki, przewracając poustawiane krzesełka i stoliki. Uciekaliśmy przed tą bestią, niczym tłum przed bykami na hiszpańskim karnawale w Pampelunie. Ten horror trwał niemal godzinę. Zrobiło się ciemno. Obie sterroryzowane przez miejscowych traktorzystów grupy biwakowiczów, zamiast myśleć o ognisku, zaczęły zastanawiać się co zrobić, by ocaleć. Po naradzie stwierdziliśmy, że pomożemy im wsiąść na ten ciągnik i skoro nagminnie tu jest praktykowana jazda po pijanemu, to pewnie dojadą do domu. Im prędzej się to stanie, tym lepiej. Oni są już w takim stanie upojenia, że pewnie posną, a my będziemy mieli spokój. Udało się. Usadzeni na maszynie goście odjechali. Poszliśmy do namiotów i już, już morzył nas sen, gdy usłyszeliśmy dudnienie silnika diesla. Nadjeżdżał traktor. Ten sam! Ponownie zaczął się rajd między namiotami. Wystraszeni ludzie w piżamach wylegli na pole i ze strachem obserwowali poczynania terrorystów. Nasza niemoc była dla nas upokarzająca. Mogliśmy tylko patrzeć i liczyć na to, że się znudzą. Wpadłem wreszcie na pomysł, że dam im butelkę wódki, pod warunkiem wszakże, że odjadą i już tu nie wrócą. Zagroziłem też, że jeśli zrobią inaczej, zawiadomię policję. Wiadomość o policji przyjęli gromkim śmiechem, ale tę część o butelce potraktowali poważnie. Wzięli, co im dałem i już nie wrócili. Nocy i tak nikt z nas nie przespał. Wszyscy podświadomie czuwali.
   Dolistowo pożegnaliśmy nazajutrz bez żalu. Ostatni etap wiódł do Goniądza. Leniwie płynąca Biebrza rozdwajała się i troiła wieloma odnogami. Trudno było znaleźć czasami właściwe koryto. Robiliśmy zatem testy „piórka” Puszczaliśmy jakąś lekką, pływającą rzecz na nurt i patrzyliśmy w którą odnogę popłynie. Płynęliśmy za nią. Zwykle udawało nam się odnaleźć właściwą drogę, tylko raz wplątaliśmy się w gęste zarośla, tak że bardziej opłacało się nam wrócić kilometr, niż przedzierać się przez te chaszcze. Inna droga okazała się lepsza.
   W Goniądzu stanęliśmy koło mostu drogowego, żeby łatwo nam było nosić bagaże. Zaraz też sprawdziłem rozkład jazdy autobusów. Musiałem udać się do Augustowa, gdzie na strzeżonym parkingu zostawiłem samochód wraz z przyczepką.

Studnia na rynku w Goniądzu

Cały dzień poświęciłem na to, żeby sprowadzić auto, pozostali demontowali kajaki i pakowali wszystko, co można było spakować. Jeszcze nie likwidowaliśmy biwaku. Przed nami pozostała jedna noc. Zmęczeni ubiegłonocnymi ekscesami marzyliśmy o wypoczynku. Nici z tego! Wieczorem podpłynął do nas kajak a w nim sympatyczna para dojrzałych ludzi. Pani i pan w wieku około pięćdziesięciu lat. Spytali, czy będą mogli przy nas dla bezpieczeństwa rozbić swój namiot. Oczywiście zgodziliśmy się. Ci państwo okazali się bardzo sprawnymi turystami w „tri miga” rozprawili się z biwakiem i za chwilę widzieliśmy ich jak taszczą jakieś naniesione przez wodę kawałki drewna, które zatrzymały się przy filarach mostu. Ognisko trwało do późnej nocy. Opóźniliśmy nasz wyjazd samochodem, tylko ci, którzy jechali autobusem, musieli trzymać się rozkładu, ale oni nie musieli prowadzić auta. Mili turyści okazali się naszymi sąsiadami. Byli z Poznania. Pożyczyli ode mnie mapę Biebrzy i Narwi, gdyż zamierzali dopłynąć do Warszawy. Pożyczone rzeczy odesłali mi pocztą. Są porządni ludzie na tym świecie!

0 komentarze:

Prześlij komentarz