piątek, 20 maja 2016

XIII Jak zostałem komodorem

   Sierpień 1981 roku miał się ku końcowi. Umacniające się związki zawodowe, chcąc wykazać swoją historyczną mądrość, w dbałości o interesy pracownicze, łożyły spore środki na sprawy socjalne. Utrzymujące się w zakładach pracy koła PTTK, TKKF oraz liczne związki sportowe, jak też zakładowe działy socjalne, nagle stały się ich beneficjentami. Zakład Energetyczny w Zielonej Górze, gdzie w owym czasie pracowałem, zakupił dla naszego koła PTTK sprzęt turystyczny o znacznej wartości. Były to między innymi aż cztery kajaki składane typu Jantar i Neptun. Jako szef sekcji kajakowej naszego koła PTTK, z niepomiernej radości, postanowiłem uczcić to wydarzenie, organizując spływ kajakowy.
   Największym kłopotem dla organizatora spływu było znalezienie odpowiedniego środka transportu sprzętu na miejsce startu, a także do przewożenia bagaży uczestników pomiędzy miejscami etapowymi. Poszedłem po rozum do głowy i zorientowawszy się, że w II Oddziale PKS w Zielonej Górze, Klub Sportowy „Trasa” ma też spore dotacje i dwa kajaki do dyspozycji, postanowiłem spróbować połączenia sił. Udało się! Tak rozpoczęła się moja przygoda z komodorowaniem.
   Wspólnie z PKS-em zorganizowaliśmy spływ regionalny rzeką Obrzycą, w którym wzięło udział kilkudziesięciu uczestników. Najważniejszą funkcję, jako pomysłodawcy i szefowi największej grupy, przyznano mnie. Tak zostałem komodorem spływu kajakowego.

* * * 

   W Kraju nieco się uspokoiło. Solidarność idąc za ciosem wciąż zajmowała kolejne pozycje zarezerwowane dotąd wyłącznie dla PZPR. Trwały rozmowy z rządem przynoszące kolejne ustępstwa władzy wobec związków. Związki chciały mieć dostęp do środków przekazu, toteż 19 sierpnia ogłoszono protest pod nazwą: „Solidarność – dwa dni bez prasy” Akcja ta została uwieńczona połowicznym sukcesem. 5 września, w gdańskiej Hali Olivia rozpoczął się Krajowy Zjazd Solidarności. Okrzepnięci w bojach o demokrację, realizowaliśmy własny program dochodzenia do normalności.

* * * 

Znaczek spływu

   Nie będę rozwodził się tu nad szczegółami organizacji spływu. Skwituję to jedynie stwierdzeniem, że komodor musi zajmować się wszystkim, nawet siekierą, którą niekiedy należy przerąbać kilka gałęzi drzewa leżącego na szlaku spływu. Koszmarna robota! Cała odpowiedzialność za mienie i zdrowie uczestników, także za ich bezpieczeństwo, organizacja wszystkich imprez, cała otoczka kulturalna i krajoznawcza, także sportowa, cała logistyka, wreszcie sprawy finansowe, spoczywały w rękach, a raczej na głowie komodora.                Owszem, porozdzielałem obowiązki i funkcje, ale i tak byłem jedynym koordynatorem robót i o wszystkim musiałem myśleć, wszystkiego dopilnować. Ktoś by powiedział: jaki prestiż, jaka godność! Eee tam! Gdybym dostał za to chociaż kilka złotych, a tak całą tę robotę zrobiłem społecznie i nawet nie wiem jak wypadłem w ocenie uczestników tej imprezy.
   Spływ zaczęliśmy w Lubiatowie 27 sierpnia. Było piękne, słoneczne popołudnie. Rozbiliśmy namioty na łące przy brzegu Obrzycy, zaraz po jej wypłynięciu z jeziora Sławskiego. Szybko uporaliśmy się z rozłożeniem sprzętu pływającego i bez zbędnych ceregieli, udaliśmy się na pierwszy etap, polegający na opłynięciu jeziora Sławskiego. Jezioro było spokojne i pełne kolorowych blasków. Wieczorne niebo przywitało nas na biwaku. Jak zwykle były piosenki i radosne opowieści. Ognisko, tym razem nie odbyło się, bo łąka była prywatna, a właściciel nie życzył sobie ognisk. Uszanowaliśmy jego wolę.
   Następnego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę. Tak się składa, że większość etapów rozpoczynających się na j. Sławskim, kończyła się na j. Rudzieńskim, lub Wilczym. Tym razem była to plaża harcerska w Uściu nad j. Rudzieńskim, znana nam z poprzednich spływów. Bardzo ładne miejsce z dogodnymi warunkami do plażowania, organizacji konkursów wodniackich i ze świetnym miejscem na ognisko, przygotowanym przez okupujących tę plażę harcerzy. Ten wieczór przeciągnął się aż do rana...
   Rano, niektórzy robiąc poprawki w swoich namiotach aż za głowę się chwytali ile to człowiek może znieść, bo to i gardło trzeba ćwiczyć przy śpiewaniu a przepona męczy się pracując nadmiernie obciążona śmiechem pobudzanym przez dowcipy i tak do rana...


Darek i Ignacy, jak widać na zdjęciu, z troską poprawiają swoje wiatrem podszyte domki. Widać, że nocne śmiechy nadwyrężyły je nieco.
   Pożegnawszy Uście, udaliśmy się w dalszą drogę. Etap kończyliśmy w Wojnowie, na jeziorze o tej samej nazwie. Tam odbyły się główne uroczystości spływowe.

Uczestnicy spływu

   Czasu za dnia nie zabrakło na organizację licznych imprez sportowych. Były biegi, trójskok, siatkówka, skok z miejsca. Główny zawodnik PKS-u Rysio N. Brał udział w każdej konkurencji. Był bardzo wysportowany, toteż zagrzewały go do boju liczne głosy pekaesiaków. Po trójskoku Rysio padł! Uległ groźnej kontuzji kolana. Uszkodził łękotkę. To był koniec jego startów. Ela, jego koleżanka z wydziału, bardzo przejęta tym zdarzeniem podbiegła do grupy reprezentującej tę drużynę i gromkim głosem obwieściła:
Rysio wypada! Jest kontuzjowany! Ma uszkodzoną łechtaczkę! 
RYK ŚMIECHU!!!!!!!! Nawet Rysio, który cierpiał ból kolana zanosił się śmiechem. Ela przeszła ze swoim lapsusem do historii imprez wodniackich.    Potem było podsumowanie spływu, wspólne zdjęcie pod masztem PTTK, ognisko, przy którym zasiedli zaproszeni „oficjele” no i rozdanie nagród. Ognisko trwało znów do rana. Zastanawiam się dziś, skąd ludzie brali tyle sił, by spędzać całe noce pod gołym niebem, śpiewając i rechocząc z byle powodu.
   Poranne słońce było bardzo jaskrawe. Nie najlepiej to wróżyło. Zacząłem namawiać uczestników do szybkiego składania namiotów, jeśli chcą złożyć suchy sprzęt. Większość mnie posłuchała. Nieliczni, już przed dziewiątą, składali namioty w strugach deszczu. W taką pogodę dopłynęliśmy do Cigacic, gdzie spływ się rozwiązał. Było popołudnie 30 sierpnia 1981roku.
   Tak więc doświadczyłem wątpliwego zaszczytu bycia komodorem spływu kajakowego. Wyobraźnia ludzi uczestniczących w spływach nie sięga tak daleko, by zdawać sobie sprawę z ogromu pracy i odpowiedzialności spoczywającej na organizatorach takich imprez i często z pozycji roszczeniowej, domagają się tego i owego, no bo przecież zapłacili... Były to, porównując do dzisiejszych relacji cenowych naprawdę symboliczne kwoty, wystarczające zwykle na pokrycie kosztów znaczków, wklejek i plakietek. Czasem starczało jeszcze na jakieś nagrody w konkursach. Kadra, łącznie z komodorem zwykle pełniła funkcje za darmo, czyli społecznie.

   Grupie reprezentującej Zakład Energetyczny w Zielonej Górze było za mało spływu Obrzycą, toteż już w następnym tygodniu zorganizowaliśmy wycieczkę do Łagowa Lubuskiego. Zakład nasz posiadał tam spory budynek, w którym na dole mieścił się Posterunek Energetyczny, na górze zaś były pokoje gościnne. Skorzystaliśmy z tego. Czwartego września przyjechaliśmy do Łagowa, a piątego wyruszyliśmy na całodzienną wycieczkę kajakową wokół jezior Łagowskiego i Trześniowskiego (zwanego też j. Ciecz). Pogoda nam dopisała. Wycieczka może by się udała, jak żadna gdyby nie ostrzał artyleryjski...
   Tego dnia na sąsiadującym z j. Ciecz poligonie odbywało się ostre strzelanie artylerii. Proszę sobie wyobrazić, jak naciskaliśmy na wiosła, kiedy w pewnym momencie, obok jednego z kajaków posypały się odłamki kamyków, uniesione wybuchem pocisku. Wprawdzie wybuchy te odbywały się w bezpiecznej odległości od jeziora, jednak to przypadkowe zdarzenie nakłoniło nas do pospiesznego powrotu do bezpiecznego ośrodka „Promyk”, gdzie pożyczyliśmy kajaki.

Tratwa na j. Ciecz

   Wesołą gromadą wróciliśmy do naszej kwatery, a wieczorem do domów. Była to jedna z licznych wycieczek, których organizację zawdzięczaliśmy naszej koleżance Teresie D. pracowniczce działu socjalnego Zakładu Energetycznego, jednocześnie kadrowiczce naszego Koła PTTK.

 Grupa po wycieczce

   Teraz podobno już takich wyjazdów jak wtedy, nikt w tym zakładzie nie organizuje.

0 komentarze:

Prześlij komentarz